skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 29 grudnia 2010



21 grudnia, wtorek
Wstaliśmy przed 12.00 (w Polsce 7.00), bo musieliśmy odespać wcześniejsze noce. W dzień Bangkok wydaje się hałaśliwym, zatłoczonym, ale jak dla mnie bardzo przyjemnym miastem.
Świętowanie, jeszcze w Kalkucie, naszych dobrych wyników testów na pasożyty – przy lodach okazało się nienajlepszym rozwiązaniem. Nie odchodzimy więc zbyt daleko od hotelu i naszej wypasionej łazienki. Niesamowite jakie tu wszystko czyściutkie, jakie dopieszczone. Hotelik (pokój za 50 zł na dwoje) jest tak urokliwy, że choć leży 50 metrów od głównej ulicy bardziej przypomina chatki na Bahama niż gest house. Są urocze pokoiki z balkonami i łazienkami - tak czyste, że można jeść z podłogi. Jest wi-fi non stop, tarasiki i dachy zaaranżowane na przesympatyczne miejsca ze stolikami i mnóstwem zieleni, stawik ze złotymi rybkami i jeszcze wiele elementów, wprowadzających niepowtarzalny nastrój. Jedyny minus to mnóstwo komarów, ale to nie strefa malaryczna, więc da się wytrzymać.
Dzień spędzamy na niespiesznych spacerach, poznawaniu okolicy i miejscowych potraw. Nie sposób się im oprzeć. Mam ochotę kupić coś do jedzenia na każdym mijanym stoisku.
Przy okazji cieszy mnie, że wzorem widywanych dziewcząt, mogę założyć krótka sukienkę. Jednak spacerując miedzy chińskimi sklepikami dostrzegam dziwne spojrzenia mężczyzn. Pytam Łukasza co jest nie tak i nie uzyskuje odpowiedzi. W pewnym momencie starsza chińska pani na mój widok wydaje okrzyk, który w zapisie fonetycznym wygląda mniej więcej tak: „UUUUAAAAAOOOOUUUU!” co zupełnie nie oddaje napięcia emocjonalnego, które okrzyk wyraził. Chyba jednak ta dzielnica nie jest gotowa na moją piękną, nową, pierwszy raz założoną sukienkę. Prędko wracam do hotelu się przebrać.

poniedziałek, 27 grudnia 2010


20 grudnia, poniedziałek.
O ósmej rano bierzemy hotelową taksę i jedziemy na lotnisko. Hotelowa jest najtańsza. Zaskakujące odkrycie.
Lotnisko międzynarodowe w Kalkucie wygląda jak dworzec kolejowy, a właściwie to nawet bardziej przypomina jakiś kurnik. Wiele złego o nim słyszałam. Ale opieszałość pracowników, brud, hordy komarów, powszechna dezinformacja i opóźnienia przebijają wszystko, co do tej pory widziałam.
Na lotnisku poznajemy chłopaków Niemiec. Jeden z nich mówi po polsku. Bardziej po śląsku niż po polsku, ze śmiesznym akcentem, ale się dogadujemy i to sprawnie. Przedstawia nam ich plan podróży dookoła świata. Wszystko fajnie, tylko nie w tak szalonym tempie! To nie dla mnie…

c.d.
Lądujemy w Tajlandii. Żałuję, że zaspałam i nie wyciągnęłam aparatu fotograficznego. Ale na pewno nadrobię to przy następnej wizycie. Lotnisko w Bangkoku robi na mnie niesamowite wrażenie. Tak nowoczesnej i przestronnej konstrukcji ze szkła, aluminium i zieleni jeszcze nigdzie nie widziałam. Słyszałam, że to tygrys Azji, że goni Singapur, ale nie miałam pojęcia, że tak to wygląda. Zachwycałam się lotniskiem! Zachwycałam się halami odpraw, organizacją, pięknymi dziewczynami z obsługi naziemnej (których zrozumieć początkowo nie mogłam, chociaż wydawało mi się, iż możliwe jest, że mówią po angielsku albo czymś do tego języka zbliżonym - z czasem tajski akcent okaże się nie lada wyzwaniem, ale możliwym do pojęcia, bo gdy masz orientację w temacie, wyłapujesz poszczególne słowa i domyślasz się reszty).
Na lotnisku próbowaliśmy rozwiązać sprawę naszych wiz, ale okazało się, że każdy ma inną wersję. Ostatecznie wjechaliśmy na naszych pojedynczych wizach 60 dniowych. Odebraliśmy bagaże i tak nam się spodobało, że gotowi byliśmy zostać na lotnisku na noc – właśnie się ściemniło. Zdobyłam mapki lotniska, miasta i informacje jak dotrzeć do centrum. Zawsze jest kilka możliwości, choć zdarza się, że wmawiają ci iż tylko taksówka można dojechać (polecam stronę WWW I hale taxi). Wybraliśmy wybudowany zaledwie kilka lat temu skytrain. Ponoć początkowi mieszkańcy podchodzili do niego z rezerwą, ale ostatecznie przekonali się do tej luksusowej formy podróżowania po mieście i pomogło to rozładować korki w straszliwie zatłoczonym Bangkoku. Sterylnie czysty pociąg typu metro, z peronami o zabudowanych torowiskach i drzwiach otwierających się automatycznie do poszczególnych wagonów, z uprzejmą anglojęzyczną obsługą i pięknymi eleganckimi pasażerami to coś, czego się tutaj nie spodziewałam. Z zachwytem przyglądałam się światu za oknem – jak z gier komputerowych albo filmów typu „Pięty element”. Brakuje tylko ruchu na kilku poziomach. Ale są drapacze chmur i szerokie ulice, wszystko fantastycznie podświetlone. My mkniemy sobie z zawrotna prędkością a uprzejmy kobiecy głos informuje gdzie jesteśmy. Nie słychać żadnego hałasu.
Jedziemy sobie do chińskiej dzielnicy, by na razie uniknąć tłumu turystów. Znajdujemy hotelik (z trudem dogadujemy się z chińskimi Tajami!). Przed wejściem do hotelu leży kilkanaście par sandałów/klapek/butów, które muszą zdejmować goście. Później okazuje się, że buty ściąga się także przed wszystkimi świątyniami oraz większością sklepów. Wyjątkiem są restauracje oraz duża sieć mini-marketów 7-eleven (w rodzaju Żabki). Tych marketów jest tyle (na niemal każdym rogu ulicy), że służą za punkty orientacyjne przy wskazywaniu drogi.



19 grudnia, niedziela
Raniutko mamy oddać materiał do testów – a tu nic! Jeszcze kawa (jednak dobrze mieć ze sobą menażkę i grzałkę). Dopiero teraz się udaje :D biegniemy z pojemniczkami do laboratorium. Dopiero teraz mamy tak naprawdę czas na poznanie miasta.
Kalkuta (hindi कोलकाता, trl. Kolkātā, trb. Kolkata; bengali: কলকাতা, trl. Kolkatā, trb. Kolkata ang. Kolkata; do 2001 hindi कलकत्ता, trl. Kalkattā, trb. Kalkatta; ang. Calcutta - stare nazwy wciąż w powszechnym użyciu) – miasto w północno-wschodnich Indiach, w delcie Gangesu. 4 638 350 mieszkańców (2006); region metropolitalny 15,6 mln mieszkańców (2006). Stolica stanu Bengal Zachodni, wielki węzeł komunikacyjny i port morsko-rzeczny, wielki ośrodek przemysłowy, handlowy, naukowy i kulturalny w regionie. Liczne zabytki architektury pałacowej i świątynie hinduskie. Czwarte co do wielkości miasto kraju.
Kalkuta została założona w 24 sierpnia 1690 roku, kiedy Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska weszła w posiadanie trzech wiosek, w tym Kalikaty, od której nazwy wywodziła się pierwotna nazwa. W 1698 roku ukończono budowę fortu Williams. W 1756, w czasie wojny siedmioletniej miał miejsce incydent w Czarnej Jamie. Wobec zignorowania żądania miejscowego władcy, który nie chciał rozbudowy fortu, wtrącono ponad 140 brytyjskich żołnierzy i cywilów do lochu o powierzchni 20 metrów kwadratowych. Następnego ranka dożyło tylko 23 więźniów.
W 1772 roku Kalkuta została stolicą Indii Brytyjskich. Była nią aż do 1912 roku, kiedy miasto utraciło stołeczność na rzecz New Delhi. W tym czasie osuszono okoliczne bagna i rozbudowano miasto.
W czasie II wojny światowej miasto zostało dwukrotnie zbombardowane przez Japończyków. W 1943 z powodu przekazywania żywności wojskom alianckim doszło do niedoborów wapnia. Spowodowało to głód, w wyniku którego zmarło ponad 5 mln ludzi. W 1946 roku doszło do zamieszek w wyniku których śmierć poniosło 2 tys. ludzi. Po podziale Indii Brytyjskich doszło do masowej migracji: Hindusi uciekali z ówczesnego Pakistanu Wschodniego (obecnego Bangladeszu) do Indii, natomiast muzułmanie migrowali w przeciwną stronę.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych strajki, przerwy w dostawach energii elektrycznej i działalność maoistowskich bojowników spowodowały stagnację ekonomiczną miasta. W połowie lat dziewięćdziesiątych nastąpiła powolna poprawa sytuacji gospodarczej po wprowadzeniu przez rząd Indii reform gospodarczych. Od początku XXI wieku, dzięki sektorowi IT, gospodarka szybko się rozwija.
Kalkuta utrzymuje partnerskie więzi z następującymi miastami:
• Karaczi, Pakistan
• Kunming, Chiny
• Long Beach, Kalifornia, Stany Zjednoczone
• Neapol, Włochy
• Odessa, Ukraina
Kalkuta występuje w literaturze
• "Miasto radości" Dominique Lapierre
• "Ucieczka do Indii" Krzysztof Mroziewicz 2004 (rozdz. "Miasto prawd ostatecznych")
• "Na drogach Indii" Jerzy Putrament 1967 (rozdział "Kalkuta")
• "Księga zdziwień" Kazimierz Dziewanowski 1972 (rozdział "Zdumienie i groza: Złoty Bengal - śmierć w promieniach słońca")
• "Indie na co dzień" - z notatnika religioznawcy. Tadeusz Margul 1970 (rozdz. Dwie kalkuckie wizyty", "Durga Pudża w Kalkucie", "Parę migawek kalkuckich", "Strajk generalny w Kalkucie")
• "Wiza do Indii" Jan Zakrzewski 1989 (rozdz. "Kalkuta")
• "Róża wiatrów" Artur Lundkvist 1969 (z rozdz. "Płonące Indie" s. 47-55)
• "Aż do najdalszych granic" Wojciech Giełżyński 1972 (z rozdz. "Indie, Indie, otchłań świata" - "Samo dno" 1966)
• "Kraj świętych krów i biednych ludzi" Wojciech Giełżyński 1977 (rozdz. "O samym dnie i szczypcie nadziei")
• "Życie po hindusku" Janina Rubach _ Kuczewska 1971 (Str. 120)
• "Pariasi" Pascal Bruckner PIW 1996 (tłum z fr. 1985 r) - str. 475- 509 (rozdz.Nieuleczalni", "Sterty szkieletów" i "Ludzki pył")
oraz filmie:
• Parineeta' * Yuva * Calcutta Mail * The Namesake * Hey Ram * 15 Park Avenue * Howrath Bridge 1958 * Born Into Brothels:Calcutta's Red Light Kids (dokument) * Miasto Radości (City of Joy) * Calcutta (reż Luis Malle)

Po południu odbieramy wyniki badań. Trochę nam tam muszą potłumaczyć, ale wszystko jest ok. Z tej radości idziemy na deser lodowy (długo go będziemy pamiętać, bo chyba on nam zaszkodził!). W aptece specjalnie dla mnie sprowadzają tabletki. Przychodzimy po nie tuz przed zamknięciem i na zapleczu czekamy na kuriera. Niesamowicie mili ludzie. I to ci sami, których kilka godzin wcześniej widzieliśmy „w akcji”. Jakiś niezadowolony klient wywołał awanturę. Wszyscy strasznie na siebie krzyczeli (jak pisze że strasznie, to znaczy, że u nas się aż tak nie krzyczy) a „nasz” ekspedient już zdejmował fartuch i wywoływał gościa na bójkę na zewnątrz. Szedł jak byk. Az miło popatrzeć. A chwilę później obsługują nas uprzejmie w kasie jakby nigdy nic.
18 grudnia, sobota
Dzień zaczynamy od zmiany hotelu. Znajdujemy w zaułku czyściutki gest housik z przemoła obsługą za niewielkie pieniądze. 10 dolców za pokój wysokiej klasy – tego się w Indiach nie spodziewałam. A już na pewno nie w Kalkucie!
Zaplanowaliśmy sobie na Kalkutę tak dużo czasu, by załatwić dwie rzeczy: zrobić testy i wysłać paczkę. Okazuje się, że nie wzięliśmy pod uwagę, że jest weekend i poczty są nieczynne. Więc paczka poleci z Tajlandii. Ale tuż rarogiem jest prywatny szpital, czynny codziennie. Umawiamy się na wizytę - po 12 zł od osoby. Lekarz, którego pierwsze litery imion dają ATM czyli bankomat :D, bada nas (mnie mija już infekcja, ale mam biegunki, mdłości i zawroty głowy; Łukaszowi ta sama infekcja górnych dróg oddechowych zajęła płuca) sprawdza i opisuje wszystko dokładnie. Zleca nam badania, o które prosimy. Testy na pasożyty (w tym amebę) kosztują ok. dwóch dolarów. Te na malarię, tyfus itp. są o wiele droższe a doktor uważa je za niepotrzebne, bo nie gorączkuję. Kupujemy pojemniczki na materiał do badań i tu zaczynają się schody. Oboje mamy kłopot z „long toilet”. Szukamy więc czegoś, co nas „przegoni”. Najlepsze do tego wydaja się lokalne jogurty. Objadamy się więc takimi specjałami.
Spacerujemy po mieście, robimy zakupy. W Tajlandii będzie drożej, więc uzupełniamy apteczki i kosmetyczki. Żarcie uliczne jest tu zupełnie inne. Tyle nowych potraw i deserów do spróbowania!

17 grudnia, piątek
W czwartek o 16tej szukaliśmy na peronie bodajże 27 naszego wagonu – w pociągu długim chyba na kilometr. Miałam okazję zobaczyć kolejki ludzi grzecznie czekających na otwarcie wagonów. Okazało się, ż pociąg przyjechał spóźniony i wsiadamy do przeraźliwie brudnego składu. Na szczęście mamy górne koja, wiec nie toniemy w stertach śmieci, które kleją się na podłodze i piętrzą w stosy. Nasze miejsca udaje się jako tako ogarnąć. Rodzinka z dołu nieco wyśmiewa nasze zachowanie, gdy standardowo przypinamy plecaki łańcuchami pod dolnym łóżkiem. Może i ludzie wokół wyglądają na sympatycznych ale w Indiach niczego to już nie zmienia. Ostrożność podróżnicza oznacza ograniczone zaufanie do otoczenia zawsze i wszędzie. Za wiele osób opowiedziało nam swoje historie – jak to zostali oskubani. Najczęściej przez swoją głupotę. Tak jak ci Niemcy, których poznałam w drodze do Pokhary a potem w Katmandu opowiadali Łukaszowie, że wysiedli na chwilę z autobusu (publicznego), by kupić herbatę a po powrocie nie znaleźli plecaka – z paszportami, i-podem, laptopem, przewodnikiem i innymi drobiazgami. Skomentowali to stwierdzeniem, że duuużo ich to teraz kosztuje. Szkoda, że tak niefortunnie zaczęła się ich podróż, ale przecież sami są sobie winni. Mnie by do głowy nie przyszło, by pozostawić paszport bez opieki. Paszport i karty kredytowe oraz grubszą gotówkę mam przy sobie zawsze – w czasie snu (w hotelu zdejmuję pas, ale zawsze kładę go pod poduszkę), w toalecie (w miastach takich jak Delhi dokumenty i pieniądze zabierasz ze sobą idąc pod prysznic, bo singli obrabiają nawet gdy ci są w łazience).
Pociąg rusza z dwugodzinnym opóźnieniem, co nikogo bynajmniej nie dziwi, ani nie denerwuje. Nas tez nie – ledwie ten fakt zauważam. Czas opuścić Indie, skoro aż tak tu wsiąkliśmy. Nareszcie mamy przy sobie wszystkie nasze ciepłe ubranka, więc tej nocy w końcu nie marzniemy. Co chwilę tez dokupujemy sobie gorące herbatki albo coś do przegryzienia. Śpimy, gadamy, obserwujemy ludzi – i tak mija nam ponad doba podróży. O Kalkuty przyjeżdżamy z opóźnieniem, około 20tej, więc już po zamknięciu przeprawy promowej. Po opowieściach Łukasza z poprzedniej jego bytności w Kalkucie (o przeładowanych nieziemsko promach i zatonięciu jednego z nich tuz po jego wyjeździe) jakoś nie bardzo miałam ochotę na te atrakcję, więc z chęcią wsiadam do taksówki. A taksówki w Kalkucie są świetne – wszystkie żółte starym stylu. Jak z filmów. Mnóstwo miejsca w bagażniku na plecaki, w miarę uczciwi kierowcy. Są też riksze chodzone, ale – jak już wspominałam – to nie dla mnie.
Jedziemy na ulice turystyczną. Kalkuta przez okno taksy wygląda tak, jak ją sobie wyobrażałam. Jak Indie w soczewce. Ciemno, brudno, śmierdząco i przeraźliwie biednie. Gdy wysiadamy w ciemność kieruje się w stronę wskazaną przez mojego towarzysza. „Drogą czy chodnikiem?”- pytam. „Ulicą. Będzie bezpieczniej.” Rzeczywiście, w mroku dostrzegam bezdomnych, psy, odpadki… Nie wygląda to jak w filmach, gdzie nawet żebracy są sterylnie czyści i sympatyczni.
Z trudem znajdujemy jakiś hotelik w przyzwoitej cenie. Okazuje się jednak, że jest awaria i ciepła wodę przynoszą nam w wiadrze. Okno pokoju, pozbawione szyb, wychodzi na korytarz. Z ulicy dochodzą hałasy (m. in. naprawiają ten cholerny wodociąg) wiec nie wysypiamy się tej nocy –oględnie rzecz ujmując.

16 grudnia, czwartek
Nocnym pociągiem przyjechaliśmy do Delhi. Początkowo planowaliśmy dokończyc zwiedzanie, ale po tych kilku intensywnych dniach w Radżasthanie nie mieliśmy już ochoty na zabytki. Zaczęliśmy więc jeszcze ciemną nocą od odnalezienia poczekalni. Tam stwierdziliśmy, że znakomicie już zaaklimatyzowaliśmy do Indii. Zresztą dzień wcześniej Łukasz poganiał mnie „no chodź już do waiting roomu bo nam wszystkie gniazdka zajmą”. Walka o możliwość doładowania baterii (szczególnie w laptopach) stała się stałym i zwyczajnym elementem dnia codziennego.
Czas, który mieliśmy do wykorzystania w Delhi przeznaczyliśmy na szwędanie się po mieście, szczególnie bazarach. Nawet w wielkim mieście bywa klimatycznie, niczym na wioskowym targu.
A sama stolica… znakomicie opisana jest na wikipedii:
Delhi (hindi: दिल्ली, trb.: Dilli, trl.: Dillī; pendżabski: ਦਿੱਲੀ; urdu: دہلی; ang. Delhi) – miasto i dawna stolica Indii położona w północnych Indiach nad rzeką Jamuną; zamieszkuje ją 11,2 mln mieszkańców (2006), a aglomerację miejską 17,8 mln mieszkańców (2006). Miasto położone jest na wysokości 216 m n.p.m., a jego powierzchnia to 1483 km². Zagęszczenie ludności wynosi 23 tys. os./km². To drugie co do wielkości (po Bombaju) miasto Indii, wielki węzeł komunikacyjny, centrum przemysłu i kultury, miasto uniwersyteckie, z licznymi teatrami, galeriami, muzeami i zabytkami z okresu Wielkich Mogołów. Miasto przoduje w rozwoju technologii informacyjnej i telekomunikacyjnej (drugie w Indiach po Bangalore).
Delhi jest stolicą jednostki administracyjnej o tej samej nazwie mającej status Narodowego Terytorium Stołecznego Delhi (zajmuje większość jego obszaru). Na obszarze narodowego terytorium stołecznego Delhi znajduje się stolica Indii – Nowe Delhi. Władze terytorium zabiegają o przekształcenie go w stan.
Przeciętna temperatura w roku wynosi 25 stopni Celsjusza, roczna ilość opadów średnio 808 mm. Najcieplejszym miesiącem jest czerwiec (śr. 33,4 °C), najchłodniejszym styczeń (śr. 14,2 °C). Najwięcej opadów (śr. 255 mm) przypada na sierpień, a najmniej (śr. 7 mm) na listopad.
O Delhi mówi się, że jest miejscem, w którym przez tysiąclecia nabudowano na sobie i obok siebie siedem miast Delhi. Niedawne badania archeologiczne potwierdziły, że u źródeł powstania Delhi leży założenie w 1200 p.n.e. pierwszego z tych miast o nazwie Indraprastha. Było ono stolicą państwa Pandawów. Fakty te opiewa starożytny indyjski epos Mahabharata. W czasach Imperium Maurjów Delhi leżało na szlaku ważnych dróg ze wschodu na zachód. Początki obecnego Delhi wiążą się z założeniem przez klan Radźputów Tomara w 736 roku n.e. miasta Lal Kot. Radźpucki klan Ćauhan rządzący miastem Adźmer zdobył ówczesne Delhi i zmienił nazwę miasta na Qila Rai Pithora.
W 1192 roku ostatni władca indyjski, książę Radźputów Prithwiradź Ćauhan (1162-1192) zginął po zajęciu Delhi przez Mohammad Ghoriego. Dla miasta zaczął się czas panowania muzułmanów. Po śmierci Mohammada Ghoriego władzę objął jego generał i niewolnik zapoczątkowując tzw. dynastię niewolniczą. Z tego czasu pochodzi zbudowana w 1199 roku najwyższa na świecie wieża minaretu Kutb Minar. Panowanie muzułmańskie trwało aż czasu zdominowania Indii przez Brytyjczyków. Powołany w 1206 roku Sułtanat Delhijski przetrwał aż do najazdu Mongołów w 1526 roku. Delhi była wówczas stolicą sułtanatu rządzącego prawie całymi Indiami, największym centrum sufizmu (mistyczna tradycja islamu). W tym czasie nastąpiła budowa fortów, które są częścią siedmiu miast Delhi.
Kwitnący okres przypadł na czas panowania Muhammada Tughlaka z dynastii Tughlaków (1320-1355), do momentu, gdy Timur z hordami mongolskimi spustoszył miasto zabijając 100 tysięcy jego mieszkańców i osadzając na tronie muzułmańską dynastię Sajjidów (1414-1451).
Islam królował w Delhi także, gdy w 1556 roku po wygranej bitwie armii Babura miastem, a z czasem i Indiami zaczęli rządzić Wielcy Mogołowie. Z tego czasu pochodzą takie zabytki Delhi jak Czerwony Fort i największy meczet w Indiach, Dżami Masdżid. Najsławniejsi z Wielkich Mogołów to Akbar (1542-1605), budowniczy nowej stolicy Fatehpur Sikri i Dżahan zwany też Szahdżahanem (1592-1666), który kazał dla swojej żony zbudować grobowiec Tadź Mahal. On też jest twórcą "siódmego miasta Delhi" nazwanego na jego cześć Shahdżahanabad. Powszechnie znane jest ono jednak pod nazwą Starego Delhi.
W lutym 1739 roku Delhi zostało splądrowane przez wojska szacha Iranu Nadir Szaha (1688-1747). Najeźdźcy wywieźli ze sobą sławny Pawi Tron Wielkich Mogołów, z którego władcy Persji, a potem Iranu rządzili do końca. Ostatni siedział na nim Mohammad Reza Pahlavi (1919-1980). W połowie XVII wieku w mieście za zgodą Mogołów rozpoczęła działalność handlową Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska. W wojnach Wielkich Mogołów z południem Indii Brytyjczycy stawali po ich stronie. W tym czasie Delhi uniknęło najazdów. Tylko raz w 1752 było splądrowane podczas najazdu afgańskiego króla Ahmeda Szaha Durrani (1724-1773).
30 grudnia 1803 Delhi zostało zdobyte przez wojska brytyjskie. Zarządca brytyjski pozwolił Wielkim Mogołom zachować tytuły i własność prywatną. W 1857 podczas powstania Sipajów powstańcy wraz z armią bengalską zaatakowali Brytyjczyków i dokonali wśród nich rzezi. Cztery miesiące potem Brytyjczycy odbili miasto, ale zdecydowali się przenieść stolicę do Kalkuty. Delhi stało się wówczas czasowo częścią prowincji Pendżab. Dopiero w 1911 roku król Wielkiej Brytanii Jerzy V ponownie przeniósł stolicę do Delhi, aby powstrzymać zabiegi muzułmanów o autonomię.W tym też roku burząc częściowo Stare Delhi Brytyjczycy rozpoczęli na brzegu Jamuny budować Nowe Delhi. Zaprojektowali je brytyjscy architekci - Edwin Lutyens (1869-1944) i Herbert Baker (1862-1946). W 1931 roku uznano je za stolicę Indii brytyjskich, a w 1947 niepodległych Indii.
Podczas podziału Indii Brytyjskich na Pakistan i Indie w 1947 roku ze strachu przed pogromem ze strony muzułmanów tysiące wyznawców hinduizmu i sikhizmu wywędrowało z Zachodniego Pendżabu i Sindhu do Delhi. Nadal liczba ludzi zjeżdżających z całego kraju do Delhi jest wyższa niż wskaźnik urodzin w mieście. Zamach na premiera Indii Indirę Gandhi dokonany przez jej ochroniarzy ludzi sikhijskiego pochodzenia przyczynił się w 1984 roku do rzezi wśród wyznawców tej religii. Zginęło 2700 osób. Współcześnie miasto boryka się z problemami typowymi dla wielkich aglomeracji trzeciego świata, takimi jak przeludnienie, niskie standardy sanitarne i duże kontrasty w poziomie życia mieszkańców.
Przegląd wzrostu ludności Delhi na przestrzeni dziejów: do roku 1865 mamy do czynienia z oszacowaniami, potem z pomiarem ludności, aż po eksplozję demograficzną.
rok mieszkańcy
1820 100.000
1865 152.400
1871 154.400
1881 173.400
1891 192.600
1901 214.115
1911 237.944
1921 304.420
1931 447.442
rok mieszkańcy
1941 521.800
1 marca 1951 914.800
1 marca 1961 2.061.800
1 kwietnia 1971 3.694.500
1 marca 1981 4.865.100
1 marca 1991 7.206.704
1 marca 2001 9.817.439
1 stycznia 2005 10.928.270

sobota, 25 grudnia 2010

15 grudnia, środa
Jodhpur był ostatnim miastem na naszej radżastanskiej trasie. Jodhpur jest dużym, dość interesującym miastem leżącym na granicy pustyni Thar. Wszystkie budynki w starszej części miasta pomalowane są na kolor niebieski, co dało miastu charakterystyczny przydomek. Najważniejszą budowlą miasta jest stojący na wzgórzu imponujący Mehrangarh Fort. Wieczorem rozciąga się z niego fantastyczny widok na miasto.
Twierdza Mehrangarh, jeden z największych fortów w Indiach położony na wzgórzu nad miastem Dżodhpur. Założony w 1459 przez Rao Dźodha Singha, wodza klanu Rathore. Po wybudowaniu fortu przeniósł stolicę swego królestwa do Dźodhpur założonego poniżej nowo wybudowanej twierdzy. Twierdza była rozbudowana przez jego następców, szczególnie intensywnie od połowy XVII do połowy XIX wieku. Aktualnie apartamenty królewskie stanowią muzeum.
Budowę fortu rozpoczęto w 1459 r, w 1707 - maharadża Adźit Singh buduje Pałac Zwycięstwa (Fateh Mahal). W 1974 roku władze Indii otwierają Muzeum Twierdzy Mehrangarh. Muzeum jest znakomicie zorganizowane, obsługa świetnie mówi po angielsku, przysługują audioguidy w kilku językach, wszędzie są mapki, plansze i uprzejmi pracownicy. Jest nawet specjalna sala odpoczynku dla obcokrajowców z wygodnymi kanapami, błyszczącą czystością toaletą i najlepszym widokiem na miasto.
Po południu zwiedzaliśmy jeszcze jakąś świątynię, która sama w sobie okazała się jak wiele innych. Ale obok była szkoła – te dzieciaki na fotce powyżej to właśnie indyjska szkoła. Na moich oczach nauczycielka (starsza pani w sari) podeszła do ucznia, który zdaje się nie wykonywał ćwiczenia, i wymierzyła mu kilka razów bambusową pałka po plecach. Aż jęknęło. Nikt nie zareagował a dziecko zdusiło okrzyk bólu. Chciałam cos zrobić, ale zrozumiałam, że to nie mój świat, nie moja szkoła i nie moje zasady tu obowiązują. Okropne uczucie, gdy widzi się coś takiego i jest się bezradnym.
W Jodhpur odwiedziliśmy jeszcze niesamowicie kolorowy bazar. Zresztą zobaczcie sami.




piątek, 24 grudnia 2010



dziś wigilia
więc prezentuje fotki tematyczne
w wielokulturowej indyjskiej Kalkucie muzułmański handlarz sprzedaje chrześcijańskich klientom chińskie ozdoby świąteczne... I TO SIĘ NAZYWA ATMOSFERĄ ŚWIĄT???????
a w Tajlandii... szopka i przedstawienie dziecięce pod kościołem anglikańskim dziś w Bangkoku
dzieci złożyły mi chórem życzenia Merry Christmas and Happy New Year, pozdrawiały i machały radośnie rączkami aż się wzruszyłam...
Oczywiście przestrzegam dziś postu - tylko owoce (na pierwsze śniadanie owooce morza, na drugie darmowa wyżerka na targu owoców - nie potrafię ich ponazywać a na obiad owoce moża z grilla). Wieczerza wigilijna także bedzie tradycyjna: ryby na dwanaście sposobów w restauracji jakońskiej. Ma być postnie, to bedzie na surowo!
Zamiast śniegu - żar z nieba, zamiast mrozu - gorąc, zamiast kozaków i płaszcza - kiecka bez pleców i bose stopy :D
dziękuje wam Kochani za wszystkie cudowne zyczenia (pozwólcie że z tym szczęśliwym powrotem do domu nie bede sie spieszyła :D)
ŻYCZĘ WSZYSTKIM RADOŚCI Z BYCIA RAZEM W TE DNI
a dla tych którzy tęsknią za mną tajlandzki numer telefonu: 0879219723

czwartek, 23 grudnia 2010








14 grudnia, wtorek
Budzimy się o wschodzie słońca. Obserwujemy to zjawisko z naszego legowiska. Potem dostajemy śniadanie „do łóżka”. Ach, jak przyjemnie! Już wiem dlaczego tak te chwile chwalono w opisach, które czytałam poprzedniego dnia. Robi się ciepło, słonecznie a radość wypełnia każdą cząsteczkę mojego wyspanego i zregenerowanego ciała.
Po śniadaniu kulbaczymy wielbłądy i robimy sobie sesje foto. To znaczy ja biegam z aparatem po pustyni próbując dogonić Łukasza na wielbłądzie a potem on pstryka mi kilka fotek.
Ruszamy w trasę. Początkowo jedziemy wśród wiatraków, które wypełniają tu pustynnie po horyzont. Odnosimy wrażenie, że nikt tu nie bywa, ale mam świadomość, że to tylko złudzenie. Rano minęła nas karawana japończyków, prowadzonych na sznurkach stępa. Wyglądali na straszliwie znudzonych. Coraz bardziej doceniamy atrakcyjność naszego safari (tylko my i przewodnik, jadący samodzielnie i czasem nawet galopujący, z dala od cywilizacji, sklepów z pamiątkami i stert śmieci).
Zgodnie z naszymi oczekiwaniami odwiedzamy dwie wioski. Ludzie reagują początkowo jakby pierwszy raz widzieli turystów (ale potem pojawia się „łan pinczer ten rupis”). Kobiety zasłaniają twarze, ramiona maja całe w bransoletach, dzieci są widowiskowo obdarte i brudne, zwierzęta piją przy wodopoju. My też. Wszystko jest tak, jak nawet nie śmieliśmy sobie wyobrazić. Po kilku godzinach zatrzymujemy się na lunch. Straaaasznie zgłodniałam. Te proste dania pustynne smakują mi jak wykwintne posiłki. Potem jedziemy do drogi, gdzie czeka na nas jeep i około 16tej (po fotos fotitos złotego miasta z perspektywy pustyni) wracamy do Jaisalmer.

Leżący na wzgórzu nad miastem Fort przyciąga uwagę. Wznosi się nad pustynią niczym strażnik strzegący drogi. Budzi respekt, swoimi warownymi murami i szczery zachwyt zabudową wewnątrz nich. Cudownie zachowane havli, bogato zdobione budynki z piaskowca, a przede wszystkim pałac maharadży, na którego ścianie, tuż przy wejściu znajdują się odciski dłoni siedmiu żon władcy (zgodnie z tradycja rzuciły się w ogień by uratować honor męża), to natychmiast przyciągające uwagę rzeczy po przekroczeniu murów. Gdy idziemy wijącą się pod górę drogą, szukając schronienia przed słońcem w cieniu murów, mijamy kobiety o egzotycznej urodzie i urokliwych strojach, sprzedawców pamiątek i tłumy turystów. Tuż za bramą, po prawej stronie, znajduje się wejście do pałacu maharadży. Obok drzwi siedem odcisków dłoni siedmiu żon maharadży, które po jego śmierci zostały spalone na stosie razem z nim, przypomina o panujących kiedyś w Indiach rytuałach. Cały plac tuż za wejściem wypełniony jest restauracjami, straganami. Sklepy, sklepiki, hotele, restauracje. Gdzieniegdzie wyłaniająca się zza rogu świątynia. Przechadzające się krowy, które blokują przejście. Razem to tworzy niesamowitą plątaninę i sprawia, że przechadzka staje się przygodą.
Piękne to miasto i chciałoby się tu zostać na kilka dni, ale może właśnie lepiej, że pozostawi w nas takie uczucie niedosytu… A my znowu do pociągu. Tym razem dostaliśmy miejsca przy drzwiach, Wiemy już jak zimno tam jest, więc odnajdujemy konduktora i prosimy o zmianę koi tłumacząc, że jestem chora (ach, jak widowiskowo ja kaszlę!). Nocą wracamy część trasy, by poznać trzecie z wyjątkowych kolorowych miast Radżasthanu – niebieski Jodhpur.

środa, 22 grudnia 2010




13 grudnia, poniedziałek
I znowu nie było teleranka…
Odbyliśmy 12 godzinną podróż pociągiem do Jaisalmer, docierając do miasta w samo południe. Ta noc okazał asie koszmarna. Było piekielnie zimno (założyłam na siebie wszystko co miałam w tym np. dwie pary grubych skarpetek i czapkę wełnianą) ale mam wrażenie, że od zamarznięcia uratowała mnie jedynie kupowana przy każdej okazji gorąca herbata roznoszona co jakiś czas przez obnośnych sprzedawców. Osłabienie i przeziębienie dały się mocno we znaki. Nie reagowałam nawet na naganiaczy nachalnie rekomendujących swoje miejsca noclegowe już kilka godzin przed dotarciem do celu podróży. Jaisalmer zresztą słynie z tej ostrej walki o turystów.
Jaisalmer to warowne miasto na pustyni Thar. Został założony w 1156 r przez Rawale Dźajsala, Radźputa z klanu Bhatti. Całe miasto zostało zbudowane ze złocistego piaskowca. Różne były koleje losu warowni, ale swój rozwój i przetrwanie zawdzięcza położeniu. Leży na dawnym szlaku handlowym z Indii na Zachód, do Arabii, Persji, Egiptu. To tą drogą ciągnęły kupieckie karawany, z przyprawami, herbatą, tkaninami. Miasto korzystało na swoim położeniu. Tak jak teraz korzysta na turystach.
Jak już wspomniałam w samo południe wysiadłam zmarznięta i opatulona w żar pustyni. Nie byłam w stanie nawet marudzić, nie mówiąc o podjęciu jakiegokolwiek wysiłku. Obiecałam jednak Łukaszowi, że nie będę marudziła do zmroku (by pozwolić mu cieszyć się atmosferą tego niezwykłego miasta). Dwie godziny zajęło nam kupowanie biletów na następne dni podróży (niestety zabrakło nam czasu by pojechać na północ do Bikaneru, Amistaru i dalej do Kaszmiru) i szukanie hotelu.
W hoteliku nie chcą nam pokazać pokoi („jak zobaczysz nasze pokoje, to już nigdzie nie pójdziesz, obiecuję!”), tylko zapraszają na dach, gdzie częstują kawą, herbatą. Przynoszą album z dziesiątkami zdjęć z safari (a więc niska cena to tylko przyczynek do naciągnięcia nas na safari – strasznie na to safari liczyliśmy, ale nie mamy czasu) i wielki notes z rekomendacjami (sporo także Polaków). Przysiada się właściciel i przedstawia swoją ofertę. Tłumaczymy, że chętnie, ale tylko na kilka godzin, bez noclegu, bo nie mamy czasu. Zresztą po trzech nocach w pociągach i z perspektywą czterech następnych tę jedyną „na miejscu” Łukasz obiecał mi w dobrym hotelu. A tu niespodziewanie dostajemy propozycje wyjazdu za godzinę i powrotu po 24 h. Cena do zaakceptowania dla nas „od ręki” obejmuje jeszcze pokój do naszej dyspozycji przed i po safari (z gorącym prysznicem), depozyt bagażu, safari z jeepem i wielbłądami oraz przewodnikiem (okaże się na miejscu, że tylko dla nas dwojga) i pełnym wyżywieniem, noclegiem na pustyni „pod gwiazdami” i transfer na dworzec następnego dnia wieczorem. Dla przyzwoitości targujemy cenę (oczywiście o 1/3) i ostatecznie płacimy za wszystko ok. 75 zł/os. Zapominam niemal, że mam gorączkę, katar i mocny kaszel. Łukasz idzie do ściany płaczu po pieniądze oraz leki dla mnie i po obiedzie na dachu naszego hoteliku (ach ten wschodni wystrój! poduszki, leżące „stoliki” i widok na złote miasto) ruszamy w pustynię. O następnej godzinie wsiadamy na wielbłądy gdzieś przy drodze przez pustynię. Czekamy na instrukcję „obsługi” tych wielkich zwierząt (umiem jeździć konno i na wielbłądzie siedzę drugi raz, ale trudno to nazwać odpowiednim przygotowaniem; Łukasz zaś nie ma zupełnie doświadczenia ze zwierzętami transportowymi), a tymczasem nasz przewodnik pogwizduje na kamele, po czym one wchodzą w kłus i biegną sobie w kierunku zachodzącego słońca. Okazuje się, że ten Łukaszowi jest przywódcą stada a mój leniem kompletnym, więc po chwili mój towarzysz podróży, z okrzykiem na ustach, znika mi za horyzontem. Chwilę zajmuje mi wytłumaczenie przewodnikowi, że to może nie jest najbezpieczniejsze a pokrzykiwanie na mojego kolegę, by się zatrzymał nic ni da, bo my po prostu kompletnie nie wiemy jak to zrobić. No więc przechodzimy 30-sekundowe szkolenie (gość prezentuje dwa niemożliwe dla mnie do powtórzenia dźwięki, które mają oznaczać „biegnij” i „zatrzymaj się”) i po chwili historia się powtarza. Kopię mojego Papu po bokach, bije patykiem, przemawiam pieszczotliwie – nic z tego, biegnie tylko wtedy gdy przewodnik gwiżdże i jemu się chce biec. Facet tłumaczy, że musimy się spieszyć, by zdążyć na zachód słońca do wydmy (chyba że chcemy błąkać się po pustyni po ciemku). Więc przed dwie godziny biegniemy sobie każdy „na własną rękę”, co –nie powiem – daje duże poczucie samodzielności i frajdy z safari. Znajomość kłusu ćwiczebnego z kursu jeździeckiego bardzo mi się przydaje do przyjęcie właściwej pozycji (co przewodnik bardzo chwali; zresztą już wcześniej słyszałam w Egipcie, że siedzę jak królowa hihi).
Po dwóch godzinach biegu docieramy na wydmę, gdzie właśnie słońce chowa się za horyzontem. Pozujemy do jednego z tych zdjęć, na których nasz przewodnik obcina nam głowy, nogi i wszystko jak leci (dobrze że tylko na fotkach, ale szkoda, iż nie powiedział, że nie widzi).
Po zmroku rozkulbaczamy wielbłądy i szykujemy biwak. Rozkładamy maty i koce do spania (to będzie nasz „pokój”), przyglądamy się jak facet gotuje, przysłuchujemy jak śpiewa… Wokół nas cisza pustyni, nad nami tysiące gwiazd i nieznanych mi z Europy układach. Wspominam zachód słońca na pustyni Gobi sprzed roku. Ach, mają te pustynie w sobie coś magicznego. Tylko wtedy brakowało mi kogoś, z kim mogłabym dzielić radość chwili. Teraz radość jest bezbrzeżna…




12 grudnia, niedziela
Czy macie wyobrażenie o odległościach w Indiach? Kiedy rozmawiam z ludźmi i pytają o Polskę porównują nasz kraj do jednej prowincji tutaj. O w Indiach odległość tysiąca kilometrów to blisko. Tu trasy pociągów mają i po dwie doby. W związku z tym nie jesteśmy w stanie dotrzeć w ciągu jednej nocy do Jaisalmer. Musimy się zatrzymać w Jaipur, które początkowo nie znajdowało się na naszej trasie. Pomimo, iż polecane przez wszystkie przewodniki ostro krytykowane przez globtroterów na forach. Okazało się jednak, że nie sposób go uniknąć – i dobrze. Bo spędziliśmy tu bardzo miły dzień.
Jaipur to różowe miasto Radżasthanu (wszystkie budynki w starym mieście do dziś malowane są na różowo – łososiowy kolor odkąd tak kilkaset lat temu zarządził jakiś maharadża przed ważną kontrolą. Dziś jeżeli ktoś nie wywiąże się ze zobowiązania miasto przeprowadza remont na jego koszt). Wyczytałam, że dziś miasto słynie ze swoich bazarów: Tripolia i candpol, gdzie sprzedawane są przede wszystkim przyprawy, herbaty i sari; Bazaru Dźohari – srebrna i złota bizuteria; Cora Rasta – książki; Bapu i Nehru Bazar – ubrania, sari i buty ze skóry wielbłąda. Pomyślałam więc, że w najgorszym razie spędzę dzień na shoppingu.
Rano pojechaliśmy na stare miasto (riksza rowerową, której kierowca oszukiwał głód żując tytoń. W ogóle wynajmowanie rikszarzy rowerowych to trudny temat. Lonly Planet przekonuje, że są tak biedni iż nie należy się z nimi targować. My targowaliśmy się ostro z kierowcami wszelkich taksówek i riksz, by potem dołożyć i dwa razy tyle, jeśli uznaliśmy, że chłopak zasługuje lub potrzebuje więcej. Ale w Kalkucie zobaczyłam riksze chodzone – ciągnięte przez starszych panów. I tego było już dla mnie za dużo. Tu już zapewnienia „mnie weź, jestem szybki” nie brzmiały nawet żałośnie. To było straszne. I myślcie co chcecie – że wynajmując ich daje się im możliwość zarobkowania – ale wolałam chodzić pieszo), by zwiedzić dwa miejsca – najsłynniejszy obrazek z miasta – Pałac Wiatrów i Obserwatorium Astronomiczne. Pałac okazał się ciekawy tylko z zewnątrz – ma wysoka na pięć kondygnacji ścianę z ażurowego wzorku by muzułmańskie kobiety mogły „uczestniczyć” w życiu publicznym, obserwując ulice. Daruje sobie opisy dotyczące historii i znaczenia chust i segregacji w życiu rodzinnym i publicznym ze względu na płeć. To już przerabialiśmy w Iranie i innych krajach arabskich.
Obserwatorium widziane z góry okazało się mizerne. Przypomnieliśmy sobie zdjęcia oglądana na jakiejś wystawie w Delhi i zrezygnowaliśmy. Najciekawsze byłoby wejście na szczyt takich trójkątnych schodów, ale od kilku lat – kiedy ktoś popełnił samobójstwo rzucając się z nich w dół – są niedostępne dla zwiedzających. Reszta urządzeń astronomicznych dla nas – laików, to kupa kamieni przypominająca kiepski plac zabaw.
Następnie pojechaliśmy do Fortu Amber. Autobus miejski odjeżdża z przystanku koło Pałacu Wiatrów i dojeżdża pod bramę fortu. Przejazd kosztował 10INR/os. Wstęp do fortu kosztował 200INR/os. Tłumy indyjskich turystów, nieco białych. Do wyboru wycieczki samochodami terenowymi, na słoniu itp. Te słonie wyglądały niesamowicie. Poza tym spotkaliśmy zaklinacza węży, artystów grających na różnych dziwnych instrumentach i wielu przemiłych ludzi. Godzinami spacerowaliśmy po salach, dziedzińcach, królewskich łaźniach itd. Nadal pałac maharadży w Mysore robi na nas największe wrażenie, ale nigdzie nie odpoczęliśmy tak, jak tutaj. Po obejrzeniu obiektu, postanowiliśmy wejść jeszcze na mury, które do złudzenia przypominają Wielki Mur Chiński. Potem powędrowaliśmy jeszcze na drugi, mniejszy fort, który znajduje się na pobliskim wzgórzu. Tam obejrzeliśmy zachód słońca. Spędziliśmy tu calutki dzień! Jest to bardzo ładne miejsce i daje możliwość odpoczynku po zgiełku miasta.
Do Jajpur wróciliśmy po zmroku. Mieliśmy jeszcze dużo czasu na zakupy, Internet (ja zasnęłam w kafejce ze zmęczenia ale nikt mnie nie budził). Miasto okazało się dość czyste, sympatyczne i bezpieczne.

wtorek, 21 grudnia 2010





11 grudnia, sobota


W Radjastanie życie płynie wolniej. Ludzie się uśmiechają i starają się być pomocni. To magiczna, owiana legendami kraina. Nie mamy czasu, by poznać ją dokładnie, ale chcemy zaczerpnąć z tej atmosfery tajemniczości rodem z baśni tysiąca i jednej nocy. Dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności uda nam się zobaczyć najważniejsze miasta Radjastanu: Jaipur – różowe miasto, Jaisemer – złote miasto i Jodhpur – niebieskie.
Zaczynamy jednak od Udajpuru. Udajpur- to miejsce uważane za najbardziej romantyczne miasto Radjastanu. Otoczone zielonymi górami, położone nad brzegiem jeziora Pichola robi wrażenie przystani spokoju w indyjskim kotle i rozgardiaszu. Pomimo liczby dużej turystów, można tu znaleźć miejsca, by odpocząć i odetchnąć spokojem i pięknem przyrody na tle przepychu indyjskiej historii...
Udajpur mocno się różni od miast, które widziałam do tej pory. Z czystego dworca droga wiodła wśród ładnych, zadbanych domów świadczących o zamożności mieszkańców tego miasta. Wytargowaliśmy tuktuka do pałacu miejskiego, ale kierowca okazał się tak miły i miał tak dobre rekomendacje, że zmieniliśmy plany i wynajęliśmy go na pół dnia (dziewięć miejsc). Ulice w starym mieście Udjpuru są bardzo wąskie i gdy się spojrzy do góry nagle się rzuca w oczy nieprawdopodobna plątanina kabli, kabelków, przewodów.
Naszą wycieczkę zaczynamy od punktu widokowego w jakimś mauzoleum. Nie zapłaciłam za robienie zdjęć, więc podszkoliłam się w pstrykaniu lustrzanka z tajniaka. W ogóle to w Indiach ceny za aparaty i kamery w muzeach są kosmiczne. Ale jakoś potem nikt tego nie sprawdza. Potem spacerujemy po cudownym parku, gdzie jeszcze niemal nie ma turystów. Takie chwile zapadają w pamięci bardziej niż zwiedzane zabytki. Zabytków, czyli świątyń i innych atrakcji odwiedzamy sporo, ale najbardziej w pamięci zapada mi cmentarz. Wchodzimy dzięki drobnej łapówce i znajomościom naszego rikszarza. Wygląda jak wielkie mauzoleum. Mnóstwo białych „domków” z kolumienkami, dachami w kształcie kwiatów lotosu itp. Cisza, spokój, tylko my, krowa i ochroniarz. No a potem jest oczywiście lokalny bazar z mnóstwem kolorów, zapachów i dźwięków.
Udajpur jest słynny ze szkoły malarzy miniatur. Odwiedzamy taką. W domu, podarowanym przez króla 400 lat temu mieszka do dziś 20 rodzin. Wszystkie zajmują się malowaniem miniatur z dziada pradziada Tworzą tu, z daleka od centrum, bo maja tu dobre warunki do koncentracji. Artysta opowiada nam dokładnie jak i z czego wytwarzane są farby (z kamieni pochodzących z czterech wzgórz otaczających miasto, mieszanych z wodą i guma arabską). Pędzle które nam pokazuje, robią z sierści wiewiórek i brwi wielbłąda (obcinają im, gdy śpią). Zasypuje nas anegdotami, zabawnymi historiami (np. że na kobiecy ból głowy są dwa lekarstwa: tabletka albo prezent). Jestem oczarowana atmosferą tego miejsca i obrazkami. Kupuję jeden po długich i trudnych negocjacjach. Opisywałam już sytuację, gdy sprzedawca na wieść, ze jeżeli zapłacę mu 700 rupii to nie będę miała na obiad a ostatecznie płacę sumę o która prosi mówiąc, że nie musze dziś jeść, zaprasza nas do siebie na kolację.
Po południu zwiedzamy stare miasto. Pałac Miejski w Udajpurze jest największym, powstałym na terenie Radjastanu kompleksem pałacowym. Jego budowę rozpoczął założyciel miasta, maharadża Udaj Singh. Jego następcy dobudowywali kolejne elementy. Wstęp jest drogi, bo ok. 300 rupii, ale się zdecydowałam. Pałac jest monumentalny. Pełen balkonów, typowej hinduskiej tajemniczości i przepychu. Ponoć, w latach rozkwitu miasta, ówcześni maharadżowie, ważyli się publicznie u bram pałacu, by potem rozdawać poddanym tyle złota ile ważyli. Ta legenda mówi o bogactwie tego miejsca. W Pałacu zwiedza się obie części. Mardanę- część dla mężczyzn i Zenanę przeznaczoną dla kobiet.
Słynny jest Pawi Dziedziniec. Na ścianach znajdują się mozaiki przedstawiające pawie, wykonane misternie ze szlachetnych kamieni.
Błądząc po nieprawdopodobnym labiryncie pałacowych komnat, zawędrowaliśmy do położonego na najwyższym piętrze, ocienionego zasadzonymi tu drzewkami, dziedzińca. Pośrodku znajduje się tryskająca fontanna i panuje taka miła atmosfera spokoju. Po jednej stronie okna wychodzą na panoramę leżącego u stóp pałacu miasta, zaś z drugiej strony zapiera dech widok jeziora i okalających go wzgórz. Gotowy obraz gdziekolwiek się nie obrócisz!
Niedaleko znajduje się główna przystań. Stąd można wynająć łódź i odbyć odświeżającą wycieczkę po jeziorze. Na jednym ze wzgórz, otaczających jezior, widać daleką sylwetkę Pałacu Wiatrów, skąd nadaje największa rozgłośnia radiowa Udajpuru.
Obok przystani znajdują się gathy, a powyżej świątynia Jagdish. Warto tam zajrzeć, by zobaczyć wykuty w czarnym kamieniu posąg Wisznu i statuetkę mitycznego ptaka Garudy. Przy wejściu oczywiście trzeba zdjąć buty i zostawić je pod opieką strażnika, który po wyjściu obowiązkowo przypomni o napiwku.

To był bardzo miły dzień. Późnym wieczorem kolejny pociąg...
Travel Map
I've been to 45 cities in 11 countries
Asia
Armenia: Yerevan
Azerbaijan: Baki
Azerbaijan: Balakan
Azerbaijan: Lahic
Azerbaijan: Qobustan
Georgia: Bat'umi
Georgia: Gelat'i
Georgia: Gori
Georgia: Mestia
Georgia: T'bilisi
India: Agra
India: Chennai
India: Delhi
India: Ellora
India: Gwalior
India: Hampi
India: Jaipur
India: Jaisalmer
India: Jodhpur
India: Kolkata
India: Mumbai
India: Mysore
India: Orchha
India: Udaipur
India: Varanasi
Nepal: Bhaktapur
Nepal: Kathmandu
Nepal: Pokhara
Sri Lanka: Anuradhapura
Sri Lanka: Colombo
Sri Lanka: Dambulla
Sri Lanka: Ella
Sri Lanka: Galle
Sri Lanka: Kandy
Sri Lanka: Polonnaruwa
Sri Lanka: Sigiriya
Thailand: Bangkok
Turkey: Istanbul
Turkey: Konya
Turkey: Trabzon
Europe
Bulgaria: Burgas
Poland: Przemysl
Romania: Bucharest
Romania: Suceava
Ukraine: Chernikhovtsy
Ukraine: L'viv
Middle East
Iran: Babol
Iran: Babol Sar
Iran: Esfahan
Iran: Shiraz
Iran: Tabriz
Iran: Tehran
Iran: Yazd






10 grudnia, piątek

Agra liczy około 1,3 mln mieszkańców. W XVI w. (1526 r.) Babur, władca z dynastii Wielkich Mogołów ustanowił tu stolicę Państwa. W następnych stuleciach każdy władca próbował postawić budowlę przyćmiewającą dokonania poprzedników. Przypuszcza się, że Agra powstała na miejscu starożytnego hinduskiego królestwa. Około 1022 w. została zniszczona przez afgańskiego króla Mahmuda z Ghazni. W 1501 r. Sikander Lodi ustanowił tutaj stolicę swojego państwa. Po pokonaniu przez Babura – ostatniego sułtana Lodi w bitwie nad Panipatem (1526 r.) – miasto zostało wtedy stolicą Mogołów.

Okres największej świetności trwał od połowy XVI w. do połowy XVII w. za panowania Akbara, Dżahangira i Szacha Dżahana. W tym czasie wzniesiono fort, Taj Mahal i grobowce. W 1638 r. szach Dżahan rozpoczął budowę Delhi. 10 lat później jego syn Aurangzeb przeniósł tam stolicę. W 1761 r. Dźatowie zrujnowali wiele budowli i ograbili Taj Mahal. W 1770 r. zajęli ją Marathowie a w 1803 r. władzę przejęli Brytyjczycy
Mauzoleum Taj Mahal zbudował Szach Dżahan dla Mumtaz Mahal, swojej drugiej żony, która zmarła w 1631 r. podczas porodu. Cesarz był zrozpaczony. Grobowiec wznoszono przez 22 lata (1631 – 1653) a przy budowie pracowało 20 tys. osób z Indii i Azji Środkowej. „Po ukończeniu pracy obcięto im dłonie lub kciuki, by nie mogli stworzyć dzieła, który dorównywałyby mauzoleum”. Isa Khan (z perskiego Szirazu) był głównym architektem. Sprowadzono też specjalistów z Europy, by wykonali marmurową powłokę i wewnętrzne mozaikowe inkrustacje, zwane pietra dura z tysięcy kamieni półszlachetnych.

Ogrody zaplanowano w klasycznym stylu mogolskich ćarbahg. Czteroczęściowe trawniki przedzielają sadzawki z ozdobnymi marmurowymi postumentami w środku.

Przez 8 godzin jeździmy po mieście ze znakomitym, znającym się na rzecz kierowcą. Zaczynamy od śniadania pod Red Fortem. Tu już nie wchodzimy do środka, ale spacerujemy wokół, urządzając sobie sesję fotograficzną. Zachwycam się zielonymi papużkami. Łukasz małpami, ale trzymamy się od nich z daleka.
Odwiedzamy kilka pięknych miejsc, romantycznych parków i pałaców. Na szczęście mamy czas, by przysiąść na ławeczce i pokontemplować atmosferę tych miejsc. Zatrzymujemy się na jedzenie przydrożne.
Jedziemy do wytwórni marmurowych pamiątek. Bardzo chciałam zobaczyć jaką metoda się je wytwarza. Poprzednim razem nie zdążyłam i wprost zżerała mnie ciekawość. Fama głosi, że w Agrze właśnie wytwarza się najpiękniejsze pamiątki z marmuru, srebra i kamieni szlachetnych. Ja już dawno zaplanowali sobie, że tutaj kupie świecznik. Dokładnie wiedziałam jaki ma być. W pracowni okazało się jednak, ż takich nie ma a ceny są co najmniej trzy razy zawyżone. Jedziemy więc w okolice bazaru, gdzie zakupy robią miejscowi. Znajduje coś rzeczywiście pięknego, z rzeźbionymi zwierzętami i w cenie do zaakceptowania. Ale i ta zawzięcie targuję się i zbijam cenę o przysłowiową 1/3.
Nasz kierowca zabiera nas na lokalny bazar, gdzie robię sobie hennę na dłoniach. Bardzo podoba mi się wzór i biegłość, z jaką lokalny artysta maluje te wszystkie wzorki. Okazuje się, że po malowaniu nie mogą nosić swojego plecaka, nie mogę zapłacić (więc Łukasz wspaniałomyślnie płaci za mnie i mówi, że to prezent a następnie bierze moje bagaże). Chłopak wyjaśnia jak i czym mam zmyć hennę, więc zaczyna się poszukiwanie odpowiednich olejków a potem miejsca, gdzie mogę dokonać oblucji.
Potem bankomaty i Internet. A o 17tej mamy pociąg.


9 grudnia, czwartek
Dziś zwiedzanie Old Delhi. Jedziemy rikszą do najbliższej stacji metra i kupujemy bilety turystyczne na cały dzien. Poznanie metra delhijskiego polecali mi już wcześniej znajomi, więc oczekiwałam kolejnych atrakcji w stylu indyjskim. A tu wielkie zaskoczenie. Metro jest nowe (chociaż ma już swoje muzeum!), przestronne, czyste i świetnie zorganizowane. Mają specjalne mapki z instrukcją dotyczącą poruszania się po mieście, opłat za przejazdy, godzin otwarcia oraz zdjęciami i opisem najważniejszych zabytków i interesujących miejsc (z najbliższa stacją metra włącznie). Same stacje wyglądają jak laboratorium – tak błyszczą czystością lub lotnisko – tyle tu ochrony, skanerów i punktów kontroli. Przepisy określają nawet dopuszczalne rozmiary bagażu podręcznego.

Wyznaczamy sobie kilka punktów, które chcemy zobaczyć. Red Fort - chyba największą atrakcja Delhi - zewnątrz prezentuje się fantastycznie. Jesteśmy wcześnie rano – jeszcze nie ma tłumów. Bilet kosztuje 250 rupii (standard w przypadku listy UNESCO) czyli 15 zł. Już teraz wiem, że nie warto. Niestety nie stać ich na utrzymanie tak wielkiego obiektu. Fort zaprojektowany i wybudowany na wzór koranicznego opisu raju musiał być pięknym i urokliwym miejscem. Ale teraz wszędzie straszą prace remontowe (właściwie to trudno to nazwać renowacją, bardziej to niszczenie poprzez nakładanie następnych warstw tynku lub farby). Rzesze pracowników podlewają trawniki, zamiatają, siedzą i pilnują porządku. Ale wszystko to mało efektywne i fort robi wrażenie straszliwie zapuszczonego. Opisy pięknych pałaców, akweduktów i bazaru (gdzie ceny pamiątek są horrendalne) wydają mi niemocno przesadzone i nieaktualne. Największe wrażenie zrobiło na mnie muzeum upamiętniające Hindusów poległych w I wojnie światowej – zbiory oczywiście tak zakurzone, że trudno cokolwiek dostrzec, ale ciekawe i można fotografować.
Najbardziej jednak zapamiętam z Red Fortu w Delhi wycieczki szkolne. Spacerują sobie w dwóch rządkach (osobno chłopcy, osobno dziewczęta) wystrojeni w cudownie kolorowe i eleganckie mundurki szkolne, pod opieka nauczycielek w sari. Nieustannie pozdrawiają białych turystów, uśmiechają się, fotografują. Śmieję się, że po powrocie do domu powiedzą: „Mamo, byłam w Red Fort! Wiesz co widziałam? Dwoje białych z Europy! (mam z nimi zdjęcie!) A gdzie to jest?”
Zdecydowaliśmy się jeszcze pójść do Jama Masjid (Wielkiego Meczetu). Weszłam do meczetu od strony południowej – szerokie schody prowadzą do imponującej bramy. Zapłaciłam za bilet kolejne 15 zł (muzułmanie wchodzą za darmo). Zostawiłam obuwie i założyłam obrzydliwy pomarańczowy czador. O dziwo turystek nie obowiązują nakrycia głowy, czyli znienawidzony „skarf” zdejmuje i chowam głęboko w plecaku. Rozgrzany dziedziniec meczetu, olbrzymi, może zmieścić 25 tysięcy osób. To największy meczet w całych Indiach. Budowany był w latach 1644 – 1658. Jest ostatnią kosztowną budowlą szacha Dżahana. Przewodniki zachwalają piękne cebulaste kopuły, trzy wielkie bramy, cztery narożne wieże i dwie 40 – metrowe minarety oraz ciekawe rozwiązanie architektoniczne Edwina Lutyensa. Projektując New Delhi umieścił w jednej linii: Wielki Meczet, Connaught Place i gmach parlamentu (Sansad Bhavan). Można to zobaczyć z południowego minaretu. Na nas jednak meczet nie zrobił najmniejszego wrażenia. Ot, meczet jak inne, tyle że duży. Po kilkunastu minutach wychodzimy znudzeni i zawiedzeni.
Ciekawi mnie natomiast bazar, otaczający meczet. Muzułmański, więc moim odczuciu uczciwy (zawsze wybieram muzułmańskich taksówkarzy i sprzedawców). Niesamowicie kolorowy, gwarny i zatłoczony. Łukasz pogania mnie, żebym nie robiła tylu zdjęć, ale ludzie wydaja się nie mieć nic przeciwko temu.
W końcu wytargowujemy riksze rowerową do metra i wracamy do naszej dzielnicy, by wymeldować się z hotelu. Zabieramy plecaki i idziemy na śniadanie a potem do kafejki internetowej.
Po południu odbieramy nasze wizy tajlandzkie. Niemiłe zaskoczenie – wbito nam jednorazowe na dwa miesiące. To krzyżuje nieco nasze plany świąteczno – noworoczne. Dobrze, że nie kupiliśmy jeszcze biletów na samoloty. Trzeba teraz przemyśleć jak pogodzić wszystkie nasze plany i pomysły.
Jedziemy na dworzec. Duże plecaki zostawiamy na tydzień w przechowalni bagażu (Łukasz wspina się na regał i osobiście przypina je łańcuchem do półki). W specjalnym biurze dla obcokrajowców wytyczamy trasę przejazdów na najbliższe dni po Radżasthanie i zakupujemy część z nich. Fantastyczna obsługa i bardzo pomocny pan, który błyskawicznie wyszukuje nam najlepsze miejsca (górne – z trzech możliwych poziomów, bo wtedy możesz się położyć nie czekając na decyzje innych pasażerów, w coupe a nie z boku i w środku wagonu – jak się później przekonamy te na początku i końcu są straszliwie zimne powieje od drzwi i łączeń miedzy wagonami; po prostu lodówka!).
O godz. 18.00 ruszyliśmy do Agry (bilet 70INR/os.) podróż trwała ok. 4 godzin. Wybraliśmy klasę „general” czyli tę najtańszą bez rezerwacji miejsc. Już z wejściem do wagonu mieliśmy problem – tak było ciasno. Ale dla kobiety zawsze znajdzie się kawałek miejsca, więc przysiadłam z boczku. Potem przesadzono mnie gdzie indziej, abym czuła się bezpieczniej obok innej kobiety. Ikt nie mówi po angielsku wie rozmawiamy na migi. Gdy chce kupić długopisy od obnośnego sprzedawcy i pytam chłopaka obok o cenę, ten wyjmuje dziesięć rupii i płaci za mnie. Urocze, ale wiem, ż eto dla niego dużo pieniędzy, więc oddaje mu pieniądze i dzielę opakowanie: po jednym długopisie lamnie, dla Łukasza i dla tego chłopca na pamiątkę. Oboje jesteśmy wzruszeni.
Podróż generalem jest ciekawa i inspirująca ale straszliwie męcząca.Na dworcu jak zwykle czekało pełno naganiaczy, proponujących hotel, podwiezienie. My jak zwykle ich zlekceważyliśmy i poszliśmy dalej. Jest to najlepszy sposób, bo jak wcześniej pisałam potrafią przez kilometr jechać za kimś oferując dobry hotel. Potem chcą prowizję, albo pomimo wyznaczonego adresu i tak zawiozą do zaprzyjaźnionego hotelarza i wmawiać będą, że wybrany przez nas już się spalił lub jest po prostu norą bez okien.
Ostatecznie wybieramy sobie taksówkę, bo jest już po 22iej i jedziemy do dzielnicy turystycznej. Niezły hotelik i plan na jutro – okazuje się, ż enei sprawdziliśmy, iż jutro piątek, czyli Taj Maral nieczynny. Wynajmujemy więc taksówkę na całodzienne wożenie po Agrze i umawiamy się na 9 rano.

8 grudnia, środa
W związku z oczekiwaniem na wizy tajlandzkie (a zatem koniecznością pozostania w Delhi) zagnieździliśmy się w dzielnicy tybetańskiej na dobre. Cały dzień odsypialiśmy, szwędaliśmy się uliczkami, obserwując niespieszne życie uchodźców oraz surfowaliśmy po necie bez opamiętania. Odwiedzamy kilka restauracyjek i straganów z jedzeniem ulicznym smakując potrawy tybetańskie. Po dwóch dobach jesteśmy specjalistami o doceniamy wyjątkowy smak potraw w naszej kuchni hotelowej. Nieco drożej niż w innych punktach, ale niezwykle smacznie. Obsługa służy pomocą i cierpliwie tłumaczy co czym jest i jak smakuje. A mnie udaje się zjeść zupę pałeczkami! Tak, to możliwe. Wywar jest tak pyszny, ż wypijam go prosto miseczki. Ciekawostka lamnie jest, że wiele potraw można zamówić w wersji zupowej, lub „suchej”. Jak kto lubi.

Znalazłam w necie trochę informacji na temat hinduizmu, który wymyka się jednoznacznym definicjom. Nie ma ani założyciela, ani głównych władz, ani hierarchii, ani świętej (jednej) księgi, nie dąży do nawracania wyznawców innych religii. Około 82% mieszkańców Indii wyznaje hinduizm. Wierzą oni w Brahmana – wiecznego i nieskończonego. Wszystko, co istnieje jest jego uosobieniem, dlatego można swobodnie wybrać spośród nich własny obiekt kultu.
Hindusi wierzą, że życie ziemskie toczy się cyklicznie. Każdy rodzi się wciąż na nowo (proces zmiany tzw. samsary). Jakość powtórnych narodzin zależy od karmy w poprzednich wcieleniach. Żyjąc tak, aby wypełnić dharmę, i spełniając obowiązki, zyskuje się szansę narodzin w wyższej kaście i w lepszych warunkach. Nie będąc dobrym, gromadząc złą karmę można się narodzić w postaci zwierzęcia, a tylko człowiek ma możliwość osiągnięcia samoświadomości, by uciec z kręgu reinkarnacji i uzyskać wyzwolenie (mokszę).

Panteon bogów i bogiń jest w Indiach niezwykle liczny – święte księgi szacują liczbę bóstw na 330 mln (choć gdy pytałam Hindusów, odpowiadali rożnie, najczęściej, że około trzydziestu!). Wszystkie są uznawane za manifestację Brahmana. Wybór danego bóstwa na obiekt kultu i próśb to wynik osobistych decyzji. Wynika to często z tradycji lokalnej lub kastowej.
Indyjski figowiec, z którego popiół ma moc gładzenia grzechów symbolizuje Brahmana. Opisuje się go często w jednej z trzech postaci: Brahmy, Wisznu czy Śiwy.
Brahma nie ma postaci ani atrybutów. Wisznu (chroni i otacza opieką wszystko, co dobre na świecie. Zazwyczaj przedstawia się go z czterema ramionami, trzymającego w dłoniach: lotos, dysk i maczugę.
Lotos uważany jest za narodowy kwiat Indii. Środek lotosu odpowiada centrum wszechświata. Wszystko utrzymuje w całości łodyga. Delikatny lotos przypomina Hindusów, że ich życie powinno łączyć piękno i siłę.
Muszla symbolizuje kosmiczną wibrację z której emanuje cały wszechświat.
Małżonką Wisznu jest Lakszmi, bogini piękna i pomyślności a wierzchowcem: Geruda (pół ptak, pół zwierzę). Wisznu ma 22 wcielenia, m.in. Ramę, Krysznę, Buddę.
Śiwa to Niszczyciel, bez którego nie byłoby możliwe tworzenie. Jego rolę kreatora wyraża otoczony powszechną czcią falliczny symbol – linga. Śiwa ma wierzchowca. Jest to byk Nandi („Radość”). Żoną Śiwy jest Parwati. Wyznawcy hinduizmu wierzą, że poślubili się pod mangowcem (symbolizuje miłość) – dlatego liśćmi mangowca dekoruje się namioty weselne (tzw. pandale).

OM to mantra (święte słowo lub sylaba) i jeden ze znaków otoczony przez Hindusów największą czcią. Trójka symbolizuje stworzenie, istnienie i zniszczenie wszechświata (a tym samym Brahmana w postaci: Brahmy, Wisznu, Śiwy). Odwrócony półksiężyc (tzw. chandra) oznacza wnioskujący umysł, a zamknięta w nim kropka (tzw. bindu) – Brahmana. Buddyści wierzą, że powtarzając tę mantrę wiele razy w całkowitym skupieniu, osiąga się stan pustki.

„Om mani padme hum” (Witaj klejnocie w kwiecie lotosu) to mantra tybetańska. Mantry (święte słowa lub sylaby) często są wykorzystywane przez buddystów i hindusów do wspomagania koncentracji.

7 grudnia, wtorek
Facebook ogłosił dzisiejszy dzień Dniem Klepania Facetów po Tylkach. Zgłosiłam akces, ale jedyny facet, którego miałabym odwagę poklepać w tej kulturze to Polak, który zdecydowanie się sprzeciwił udziałowi w tym haniebnym procederze. Oczywiście walczyłam ze wszystkich sił. I powiem Wam, że im bardziej się nie zgadzał – tym było zabawniej 
O Delhi krążą legendy. O samym dworcu kolejowym, który poraża ogromem; o złodziejach, którzy obrabiają ci plecak, gdy tylko na chwilę staniesz bez ruchu; o namolnych taksówkarzach, rikszarzach i żebrakach itd. Nas Delhi jakoś nie poraziło. Może to wynik oswojenia się już z Indiami, a może otrzaskania podróżniczego. Wydało nam się całkiem spokojne, przyjazne, czystawe i rozsądnie zorganizowane. Tylko w porze monsunu nie chcielibyśmy go odwiedzać – co do tego nie mamy wątpliwości.
Na lokum wybraliśmy, wbrew powszechnej opinii polskich travellerów, nie Pahar Ganj (Main Bazar), lecz dzielnicę uchodźców tybetańskich. Oddalona od centrum, nieco na uboczu zapewniła ciszę, spokój i niepowtarzalny nastrój. Miejsca noclegowe okazały się materiałem deficytowym. Większość zajmowali jednak nie biali turyści (przyznaję, ze zapewne część spotykanych osób to turyści azjatyccy, których z pośród miejscowych rozpoznać nie potrafię), lecz Tybetańczycy.
Straszliwie zmęczeni podróżą zdołaliśmy jedynie odnaleźć ambasadę Królestwa Tajlandii, by złożyć wnioski o wizę (oczywiście okazało się, ze punkt wizowy znajduje się w zupełnie innej części miasta, więc odbyliśmy ciekawą wycieczkę tuktukiem po Delhi). Dzielnica turystyczna zapewniła nam orientację w sposobie podróżowania białych i traktowania ich przez miejscowych. Zdecydowanie wybieram dzielnice tybetańską. Wprawdzie ceny w sklepach i na bazaru są bardzo wysokie, ale klimatyczne knajpki, towarzystwo mnichów, lokalnych rzemieślników i artystów, wyrabiających tradycyjnymi metodami biżuterię, ubrania i wszystko co może stać się ciekawa pamiątką z podróży – zapewniają niepowtarzalne wspomnienia.

środa, 15 grudnia 2010


6 grudnia, poniedziałek
Przekraczamy granicę z Indiami, ponownie wypełniając stosy ankiet, które pracownicy i tak po nas poprawiają. Łapiemy lokalny autobus do najbliższego miasta - Gorakhpur. Sprawdzamy umocowanie plecaków na dachu i wsiadamy do przeraźliwie ciasnego pomieszczenia. Łukasz przygląda mi się podejrzanie i pyta: „Co znowu masz fobie pod tytułem WSZYSTKO JEST BRUDNE?” Tak, mam. Może to nawrót leków po pogryzieniu w Indiach, a może po prostu kobiece przywiązanie do estetyzmu. Ale tu rzeczywiście wszystko jest przeraźliwie brudne!!! Az obłazi brudem. Brud się łuszczy, odłazi i paruje. Staram się siedzieć tak, by niczego nie dotykać. I tak przez 90 kilomentów, czyli niemal trzy godziny.
W Godakhpur nie tylko udaje nam się dostać bilety na dzisiejszego sleepera, ale tajże odświeżyć i odpocząć. Indyjskie waiting roomy – jak cała organizacja kolei w Indiach – są bardzo przyjazne dla podróżnych. Prąd do laptopów, telefonów i baterii, mleczna herbatka z cukrem i cynamonem (Indian/milk tee/chai) – czegóż chcieć więcej.
Wieczorem wsiadamy w ekspress do New Delhi. Muszę zaznaczyć, że w Indiach ekspress oznacza, że pociąg jedzie na długiej trasie, a nie, że ją szybko pokona. Wagon przypominający postsowiecki plackartnyj jest zupełnie wystarczający dla niskobudżetowców jak my. Ale większość białych turystów korzysta w wyższych klas – z pościelą i AC. Nie wydaje mi się to potrzebne. Chyba, że chodzi o to, by na pociąg wydąć równowartość biletu lotniczego.
Mikołaj mnie dziś nie znalazł. Chciałam mu więc przekazać, żeby się nie przejmował i zostawił prezenty u mnie pokoju. Ja je zawsze znajdę :D
UZUPELNIENIE
Jeżeli chodzi o brud, to Indie nie są tak kolorowe, jak pokazują to foldery reklamowe biur podróży czy przewodniki. Są zakurzone! Nie chcę używać określenia, że całe Indie są brudne, ale na pewno są zakurzone. Mnóstwo pyłu, kurzu i smogu, których ci ludzie nie są w stanie opanować. Mają kręćka na punkcie czystości: ciągle myją siebie (najczęściej, publicznie i bardzo długo – zęby), naczynia, różne sprzęty i przestrzeń wokół siebie. Nieustannie piorą swoje ubrania, przyczesują włosy i starają się schludnie wyglądać. Nawet bezdomni są zadbani, tylko przykurzeni. Podróżni wkładają mnóstwo wysiłku w to, by zachować czystość. Nie dotyczy to jednak przestrzeni wokół nich – pociągi potrafią być tak przeraźliwie brudne, że podłoga się klei i boisz się postawić na niej stopę, nawet obutą. Natomiast pracownicy różnych instytucji, hoteli czy kolei nieustannie sprzątają. Na ulicach, wśród sterty odpadków, wegetują miliony Indyjczyków. Nieustannie myją się w ulicznych studzienkach, polewają się wodą, myją cały swój dobytek. Jednak niemal nigdy nie używają detergentów, wobec czego ten nieustępliwy kurz wnika we wszystko i nie daje się usunąć. Zaledwie dwa czy trzy razy udało mi się wyczuć zapach środków czyszczących, którymi myto podłogi. Niemniej jednak nie poważę się powiedzieć, że mieszkańcy Indii są brudasami. Po prostu przegrywają nierówną walkę z pyłem, brudem i biedą.