skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 30 lipca 2010




30 lipca, piątek
I znowu siedzę sobie w parku. Innym, ale równie sympatycznym. Mam już swoje ulubione. Zresztą Tbilisi to jedno z moich ulubionych miast (w ścisłej czołówce wraz z Dubrownikiem i Kamieńcem Podolskim). Czuję się jakbym spędziła tu już długie miesiące: mam swoje ulubione babuszki, podwórka, ekipy lokersów, punkty z bułeczkami, pizzą (dla mnie zawsze na gorąco) oraz piwem.(Ty mi nie mów ze piwo ma być chłodne, u mnie zawsze jest chłodne).
Podsumowując dzisiejszy dzień… odpoczęłam! Rano sformułowałam swoją kolejną lekcję: 1. nie pij wódki, gdy do jedzenia jest tylko sok a ty padasz z głodu. 2. nie pij wódki z Polakiem, który mówi po rosyjsku lepiej niż ty.
Do południa ustaliliśmy z Tomkiem, że ruszamy do Azerbejdżanu stopem w niedzielę i siedzieliśmy na necie sprawdzając możliwości wyrobienia kolejnych wiz. Korzystając z dostępu do prądu w naszym hostelu, gotowałam nasze kaszki, makarony itp., gdyż Bartek zostawił moje tescowe zakupy, a dalej tego nie zabierzemy, bo ciężkie. Po obiedzie gospodarz postawił nam schłodzone piwko. Fajny ten nasz chaziajn. Ma obecnie wolne pokoje a nam pozwala mieszkać na werandzie po 10 zł za dobę (w tym Internet bezprzewodowy). Zapomnieliśmy już nawet kiedy ostatnio się z nim rozliczaliśmy. Wczoraj braliśmy od niego olej, a dziś poprosił, żebyśmy wzięli pieniądze od Hiszpanów, bo on musi wyjść.
Popołudnie przeznaczyłam na niespieszne zwiedzanie tbiliskich świątyń. Największe wrażenie zrobiła na mnie katedra Soni (musiałam się nakombinować, bo ktoś uznał mój strój za nieodpowiedni), ale odwiedziłam też kościół matki boskiej Metechtyjskiej, bazylikę Anczichotyjską oraz meczet i dwie synagogi. Przemiły pan, który uznał mnie za jewrejkę (moją chustę umiem wiązać narożne sposoby, zatem pasuje do wszelakich świątyń) w czasie spaceru po starówce opowiadał mi współczesnej sytuacji geopolityycznej Gruzji, swoich poglądach filozoficzno-religijnych i wielu innych fascynujących sprawach. Ale najbardziej poruszyła mnie historia kobiety, spotkanej pod Anczichoti. Współczesna wersja Hioba. Pochodzi z Abchazji. Miała wszystko. Dzieliła się swym majątkiem z potrzebującymi, chwaliła Boga i wiodła szczęśliwe życie. Wojna odebrała jej wszystko. Pochowała dzieci, wnuki, bliższych i dalszych krewnych. Ją sama poraniła fizycznie i psychicznie oraz odebrała możliwość powrotu do domu. Teraz siedzi pod kościołem zbierając jałmużnę, by mieć za co utrzymać córkę p na zdjęciach piękna, utalentowana tancerka. Co chwilę czyni znak krzyża i podkreśla, że dzieje się wola Boża i ona niczego więcej nie chce. Pyta o moje imię, by modlić się za mnie i zapalić świeczkę w moim imieniu. Gdy mówi, glos się jej łamie a łzy napływają do oczu. Ale nie przeklina swojego życia. Choć została tak okrutnie doświadczona i widzę jak jej ciężko, zachowuje głęboką wiarę w Opatrzność Bożą i troskę o drugiego człowieka.
Zapada zmrok. Temperatura powietrza staje się znośna. Jak mawia Jerzy: chrześcijańska. Ludzie wokół są tak przyjaźni, że serce ściska się na myśl, że za kilka dni trzeba będzie opuścić ten kraj. Choć rozstaliśmy się tu z Bartkiem, Gruzja na zawsze zostanie w moim sercu. Wiem, że nadal będę tu wracać. I wszyscy, których do przyjazdu tutaj zachęciłam. Maleńki kraj a w rozmowach z autochtonami, napływowymi i turystami wciąż powtarza się ten samym motyw: jak mantra powtarzane przekonanie, że kto raz tu przyjechał, będzie już wracał zawsze. Tu wszystko jest tak… helpfull. Począwszy od wjazdu bez konieczności wykupywania wizy, przez bardzo pozytywne nastawienie Gruzinów do Polaków, powszechną znajomość języków rosyjskiego i angielskiego, na cenach towarów i usług kończąc. Od Azerbejdżanu poczynając nie będzie już tak łatwo i przyjemnie. Przygoda zmieni się w Wyzwanie.




29 lipca, czwartek
O jak dobrze posiedzieć w parku!!!
Cudowne uczucie: nigdzie się nie spieszyć! Móc rozmawiać z ludźmi, poznawać ich sprawy… Byłam już zmęczona zwiedzaniem w tempie Bartka. To za szybko. Brak czasu na interakcje. Teraz zamiast pędzić dalej do najbliższego zabytku mogę podelektować się atmosferą kraju, którego wszyscy mieszkańcy rozpromieniają się na wieść, że jestem z Polski. Chętnie przyjmują na pamiątkę materiały promocyjne o Polsce i Przemyślu, wzruszają się i wyrażają solidarność z Polakami, których prezydenta dopadła Rosja. Postanowiłam kilka najbliższych dni spędzić na niespiesznych spacerach i rozmowach z tymi przyjaznymi ludźmi.
Moim planem na pierwsze dni po wyjeździe było znalezienie kogoś kto zrobi mi afrykańskie warkoczyki. W Turcji nie było jednak na to czasu. Tutaj zaczęłam szukać, ale wszyscy odsyłali mnie do salonu Natali. Dziś w końcu go znalazłam. Nie błoto proste, bo został przeniesiony w nowe miejsce. Co więcej, gdy już stanęłam pod nim, nie umiałam do niego wejść. Okazało się to być miejscem tak ekskluzywnym, że otwierają tylko klientom, którzy wiedzą, że i jak należy skorzystać z domofonu. Żeby dostać się do środka poczekałam na najbliższą nowobogacką i weszłam z nią. Nie bardzo umiałam się w tym miejscu znaleźć, bo nigdy z takim luksusem jeszcze nie miałam do czynienia. I to w kraju, gdzie bezrobocie wynosi ponad 70%, pensja ok. 400 zł a renta ok. 170 zł. Zresztą pytane wcześniej kobiety odpowiadały, że nie wiedzą gdzie to jest, bo one to salonów piękności po prostu nie chadzają. Ok, no więc jestem w środku. Wszyscy uprzejmie ze mną rozmawiają, co rusz wzywając kolejną, kompetentną osobę. W końcu przychodzi metroseksualny młodzieniec, który kwestię ceny upiera się zostawić na koniec, roztaczając przede mną rozmaite możliwości. Gdy tłumaczę, że już miałam warkoczyki, wiem czego chcę i co mi się podoba – staje się bardziej konkretny. Cena powala mnie z nóg (dobrze ze siedziałam w wygodnym fotelu): ok. 1200 zł! To ponad 12 razy tyle ile kosztowało to w Hurgadzie!!! Uprzejmie dziękuję i wychodzę. Nie poddaje się jednak. Odnajduję mały zakład fryzjerski, wdaję się w kolejną rozmowę na temat afrykańskich kasyczkow i po przyjemnych pogaduchach z sympatycznymi pracownicami oraz klientkami uzyskuję adres i numer telefonu zakładu, gdzie cena jest 10 razy mniejsza (ok. 2 zl za warkoczyk). Co więcej, po otrzymaniu serii ulotek o Przemyślu, miła pani dzwoni tam i pomimo tego, że specjalistka od warkoczyków jest jeszcze w Batumi, umawia mnie na jutro na wizytę! Dostaję też instrukcję jak dojechać tam z mojego hostelu. I to rozumiem. :D :D :D
Pozostaje jeszcze kwestia roweru, ponieważ Tomek nie podjął jeszcze decyzji czy dojrzał już emocjonalnie do pożegnania się ze swoim bajkiem. Odnajduje sklepy z rowerami, ale ceny mnie zniechęcają. To raczej dobre miejsce by rower sprzedać, zwłaszcza że właściciel hotelu już się przymawiał, że kupiłby dla córki (a jego pani sprzątająca chciałaby kupić Tomkowego laptopa, ale chyba nie ma pojęcia o cenach).
Po załatwieniu spraw na dzisiaj, siadam w parku, wyciągam laptopa i zastanawiam się co by tu jeszcze zwiedzić. Ustalam plan, nanoszę pozycje na plan miasta i postanawiam najpierw ugotować obiad. Bo dziś mam chęć na gotowanie. Już rano smażyłam warzywa – zestaw pomidorów, bakłażanów, cebul czerwonych, czosnku i papryk dla dwóch osób kosztował 3 zł Z chlebem znakomite! Zachęcona sukcesem postanawiam poszaleć w „kuchni”. Dziwne, że gotowanie sprawia mi przyjemność. Ostatnio czułam się tak lata temu. Chyba zaczynam kolejny etap podróży, etap życia.
Aha, jeszcze o tych parkach. Tbilisi to bardzo zielone miasto. Choć temperatury są tu zabójcze, to nawet w samo południe można przejść przez miasto w cieniu. Każde podwórko ma drzewa, każdy balkon donice z kwiatami. Na naszej werandzie w hostelu sporo miejsca zajmują kwiaty, wprowadzając przyjemny nastrój. Drzewo rzuca rozkoszny cień i nawet w południe jest tam chłodno i przytulnie. Tak samo w parkach. Zawsze wystarczy się rozejrzeć, by znaleźć ławeczkę w zacienionym miejscu. Lub w słońcu – jeśli ktoś woli. Ale tacy wariaci oczywiście zdarzają się tu rzadko. Teraz na przykład siedzę w parku przy centrum handlowym, dobiega muzyka, która pamiętam z radia sprzed co najmniej piętnastu lat, ludzie niespiesznie mijają mnie z zakupami i nikt mnie nie niepokoi. Przyglądają się tylko ciekawie, ale niejako ukradkiem. Życie toczy się swoim niespiesznym rytmem. Rodziny z dziećmi piknikują na trawnikach, pary szczebioczą nawet w słońcu a bezdomny - nie zaczepiany nawet przez policjanta, który przysiadł na ławce przy sprzedawczyni ziaren słonecznika – przysypia na bruku pod fontanną. Szkoda, że fontanna nie działa. Ale zawsze można podejść do sprzedawczyni zieleniny, która zrasza swój towar wodą z podziurawionej butelki i z uśmiechem powiedzieć: ja toże choczu i prysznic gwarantowany. Bardzo orzeźwiający :D

środa, 28 lipca 2010


28 lipca, środa
Obudziłam się ze strasznymi problemami żołądkowymi. Stoperan nie pomógł. Dopiero egipski Antinal dał radę. Posegregowałam rzeczy.
Pojechaliśmy do ambasady irańskiej, gdzie czekały na nas bardzo złe wieści. Wyrobienie wiz – niezależnie od tego jakiego typu – trwa dwa do trzech tygodni. Tymczasem od 19 lipca już leci nam czas wizy azerskiej (nie wyrabiają do przodu a musieliśmy mieć azerskie przed wyjazdem do Armenii, bo po Armenii pewnie by nam ich nie przyznali) i po prostu nie zdążymy z terminami. Pozostaje nam wiec zdobycie w Baku uzbeckiej a potem tranzytowej turkmeńskiej. Ponieważ pobyt w Baku i okolicach jest bardzo drogi, postanowiliśmy pojechać tam dopiero w poniedziałek. Tymczasem musimy zdecydować czy jedziemy dalej na rowerach czy stopem. Trzeba radykalnie ciąć koszty, bo w tym tempie to wystarczy mi kasy na pół roku.
Mam kilka sposobów na poprawę humoru. Zaczęłam od rozmów z przyjaciółmi. Bardzo pomogło. Potem kupiłam sobie nowy plecak. Nowy sprzęt zawsze pomaga. No i jeszcze coś z ciuszków, oczywiście najbardziej mi potrzebna w tym momencie tunikę. Najlepsze, że poszalałam sobie w miejscowych second handach :D hihihi No a potem długi spacer. Ulicami Tbilisi mogę spacerować godzinami. Przyglądać się przepięknym kamienicom. Co prawda teraz zrujnowanym, gdyż na wszystko tu brakuje pieniędzy, ale jak stara kobieta, zachowującym ślady dawnej piękności. Rozmawiam o tym z miejscowymi. Myślę, że to piękno i słonce pozostały w ich sercach.

27 lipca, wtorek
Wstałam o świcie, by popstrykać zdjęcia zanim zacznie się ruch uliczny. Potem do południa odsypiałam. Gdy Tomek wrócił z nieudanych zakupów obiektywu (jedyny sprzedano wczoraj) przekazał mi wiadomość, że Bartek postanowił wracać do kraju. Źle się czuje i stwierdził, że nie ma sensu pchać się dalej. Spotkanie potwierdziło tę informację. Ustaliliśmy, że zabierze moje rzeczy do Polski. Gdy przyszedł Gigi zabraliśmy nasze rzeczy z piwnicy i zawieźli je do naszego hostelu. Oczywiście humory nam nie dopisywały. Na szczęście zawsze można liczyć na chłodne piwko w towarzystwie miejscowych chłopaków.



26 lipca, poniedziałek
Ewa i Lemur wcześnie rano wyjechali do Polski. Bartek zapowiedział, że musi poleżeć dzień dłużej, wiec dzień upłynął nam na poszukiwaniu sklepów i serwisów fotograficznych. Ja dokupiłam zapasowa baterię do aparatu (ze 100 lari wynegocjowałam cenę na 70) a Tomek próbował znaleźć rozwiązanie swojego problemu z porysowanym obiektywem. Jeździliśmy po całym mieście odsyłani od Annasza do Kajfasza. W miedzy czasie w Tbilisi zabrakło prądu, co uniemożliwiło kontynuowanie podróży metrem. Na szczęście utknęliśmy na „płytkiej” stacji, wiec wyjście na powierzchnie nie było aż takim wyzwaniem. Ale i tak dodawaliśmy sobie animuszu śpiewając naszą ulubioną piosenkę.. Myślę, że pomogło to wszystkim pasażerom, bo przyjaźnie się do nas uśmiechali.
Ostatecznie trafiliśmy na bazar w okolicach dworca kolejowego. Było to spełnienie naszych marzeń artystycznych, fotograficznych i doznaniowych. Spędziliśmy tam pół dnia polując z aparatem i prowadząc ciekawe rozmowy z lokersami.
Wieczór spędziliśmy sącząc piwko w parku. Jaka tu cisza i spokój. Gruzini nie staja się po alkoholu głośni ani agresywni. W parkach jest przyjemnie o każdej porze dnia i nocy.


25 lipca, niedziela
Postanowiliśmy wracać do Gruzji bez zatrzymywania się na zwiedzanie kolejnych monastyrów. Wszystkie są piękne, ale nie sposób spamiętać ich nazw. Zaczęły nam się już mylić. Jedziemy wiec najkrótsza drogą, z krótkimi przerwami na zakupy owoców i warzyw. Bartek wydaje się zaakceptował nasza nieznośna dla niego potrzebę jedzenia. W Alavardi zatrzymujemy się na obiad, by wydać resztę ormiańskich pieniędzy. Trafiamy do lokalnej restauracji, z klimatem tal 70-tych („wczesny Gierek nieremontowany”). Dwudaniowy obiad w altance znacznie poprawia wszystkim humory. Teraz przekonanie ekipy do wycieczki kolejka linową na najbliższą górkę nie stanowi żadnego problemu. Jedziemy więc za grosze zdezelowanym, zardzewiałym wagonikiem z porysowanymi i popękanymi szybami (to znacznie utrudnia fotografowanie okolicy) na wzniesienie. Znajduje się tam osiedle, którego mieszkańcy potrzebują kolejki linowej by szybko dotrzeć do pracy w miasteczku. Po sesji fotograficznej na platformie wsiadamy znowu do wagonika i okazuje się, ze wszyscy pracownicy na to czekali, bo właśnie nadszedł czas na 90-minutową przerwę. Zdążyliśmy zjechać w ostatnim momencie. Za nami zamykane są drzwi odrapanej poczekalni i wszyscy pracownicy wychodzą. My także ruszamy w dalsza drogę.
Na granicy znowu irytują nas opłaty za przejazd samochodem. Tym razem pracownicy administracyjni wymuszająca Bartku opłatę na wypisanie potwierdzenia wniesienia opłaty.

W Tbilisi kierujemy się prosto do hostelu Zielone schody, gdzie czeka już na nas klimatyzowana weranda. W Rover hotel Bartek zrobił nam pranie, które odebraliśmy wieczorem. Imprezie zrobiliśmy we własnym, polskim gronie. Odnoszę wrażenie, że prawie wszyscy mieszkańcy hoteli w Tbilisi to teraz Polacy. Można w ciemno zwracać się do turystów po polsku.
Nasza polska impreza przy piwie zmieniała często lokalizację, ze względu na nadprzyjacielski stosunek lokersów do nas. Po kilku ciekawych podwórkach i sympatycznych bramach poszliśmy na plac zabaw w parku. Było już grubo po północy, a rodzinka z małym chłopcem piknikowała w najlepsze. Urządziliśmy zawody w przeczołgiwaniu się przez konstrukcję w rur oraz huśtaniu się – kto wyżej. Potem z pieśnią na ustach przemaszerowaliśmy przez stare miasto do naszego hotelu. A no tak, jeszcze był epizod z lokersami w okolicach naszego hotelu, którzy podarowali mi obrazek maryjny w ciętym szkle.


24 lipca, sobota

Wieczorem dojechaliśmy do cudownego miejsca: unescowej świątyni Minerwy. Wstep był drogi – ok. 12 zł od osoby. Ale wynegocjowaliśmy wejście na trzech biletach dla pięciu osób, nocleg na terenie pod namiotami (przy basenie!) wiec pobyt tam wieczorem, gdy wszystko jest pięknie oświetlone a potem w ciągu dnia!!! Do tego wieczorem przyszli młodzieńcy lat ok. 17 –tu: przedstawiciele miejscowej arystokracji. Nie tylko zorganizowali imprezkę z atrakcjami, ale przede wszystkim oprowadzili nas po obiekcie i opowiedzieli o życiu w Armenii, zmianach, jakie zaszły w ostatnim czasie (np. policja już nie zamyka ulic gdy przejeżdża mafia a Arturowi skonfiskowano jego Hammera, bo ma dopiero 16 lat i policja nie uznaje już koligacji i z łapówkami trudniej – musiał wykupić za 6 tys dolarów). To był nasz najlepszy nocleg.

W sobotę długo się zbieraliśmy. To oczywiste. Zwiedzaliśmy, zwiedzaliśmy… Ale najlepsze były rozmowy z miejscowymi. Każdy mówiący po polsku – a jest ich w Armenii sporo – kończył zdaniem „A potem mnie deportowali”. Natomiast gdy zapytać ich o drogę ZAWSZE machając prawą ręką mówią, że w lewo i odwrotnie. A jeden pan powiedział: „Priamo,priamo ile wlezit!” I to jest rosyjski! Pękaliśmy ze śmiechu…


23 lipca, piątek

Trochę źli na siebie za to, że nierozsądnie pojechaliśmy nad jezioro pomijając kilka ważnych zabytków, zawracamy w stronę Erewania. Za nami zostaje miejscowość Sevan z koszmarnymi budowlami i jezioro o tej samej nazwie. Zwiedzamy kolejne monastyry o wielkim znaczeniu dla Ormian, no Norawank i Khor Virap pod Araratem - świętą górą Ormian, która choć znajduje się na ich fladze, w rzeczywistości znajduje się na terytorium Turcji.

wtorek, 27 lipca 2010



22 lipca, czwartek
Zaczęliśmy od ambasad i zakupów w Erewaniu. Poraził mnie targ biżuterią.
Po podróży przez górzystą Armenię wszyscy zafiksowali sobie nocleg nad jakąś wodą. Chcieliśmy pojechać pod jakiś ciekawy wodospad, ale najbliższy był 200 km dalej i to na terytorium Górnego Karabachu. Wybór padł więc na jezioro Sewan. Słyszałam wiele różnych opinii na jego temat, więc mój stosunek do tej wycieczki był ambiwalentny. Zaczęło się oczywiście od fotografowania słynnego zardzewiałego diabelskiego młyna w Sewanie. Potem postanowiliśmy znaleźć jakieś odosobnione miejsce na nocleg. Okazało się to niełatwe. Otóż jezioro jest dość małe i szczelnie oblepione ośrodkami wypoczynkowymi w stylu naszego wczesnego Gierka i jakby od tamtej pory nie remontowanymi. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wokół jeziora po drogach i bezdrożach (przenikały się zupełnie niespodziewanie i w sposób dla nas nieprzewidywalny), stwierdziliśmy iż tańszy będzie nocleg w bungalowie nić nawet na półprywatnym polu namiotowym. Ponieważ zbliżała się burza a na tych wysokościach (2 000 mnpm) już późnym popołudniem było bardzo zimno, zdecydowaliśmy się na ten luksus. Długo pływaliśmy w jeziorze, robili w nim pranie, fotografowali… Potem, korzystając z nieograniczonego dostępu do prądu, dzięki zasobom pamięci naszych laptopów ustaliliśmy plan działania na najbliższe dni.

21 lipca, środa
W związku z przedawkowaniem alko wyjazd nastąpił koło południa. Skutkiem opóźnień zwiedziliśmy tylko trzy monastyry w miejscowościach: Ashtarak, jakiejś malej, której nazwy nie znamy i Karbi. Przy tej ostatniej zostaliśmy na noc.
Monastry ormiańskie zawsze wywołują we mnie wielkie i mocne wrażenia, zatem nic dziwnego że zazwyczaj zwiedzanie kończyło się moim odkryciem, że znowu zostałam sama w świątyni. Na szczęście tempo tego dnia nie było zbyt spieszne. To wzruszające modlić się w świątyniach pierwszego kraju katolickiego. Tu „stary kościół” oznacza „z początków czwartego wieku”. Kilka obiektów zostało wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tym, szlakiem staramy się kierować w szczególności. Po raz kolejny przekonujemy się jednak, że ani ciekawe fotografie z folderów, ani autorytet UNESCO nie gwarantują wielkich wrażeń i satysfakcji z przebycia dziesiątek kilometrów lokalnymi drogami i odnalezienia twierdz czy świątyń.



20 lipca, wtorek
Przed południem nadrabialiśmy zaległości internetowe i wybraliśmy się do największej świątyni Kaukazu – Sameby. Okolica jest ściśle strzeżona, gdyż obok znajduje się siedziba rządu. Co kilkanaście metrów rozstawieni są młodzi policjanci, obowiązuje zakaz fotografowania tych uroczych zaułków, a tuż obok, przy studzience rozsiedli się miejscowi na gościnę. W samo południe kulturalnie rozłożyli na murku gazety, na nich zakuski i ze spokojnym uśmiechem popijali wódeczkę. Taki piknik we wschodnim stylu.

Po wycieczce przepakowujemy się, zbieramy wieści (gruzy) i zawozimy je do Rovera, by złożyć w piwnicy Dżidżiego. Jakimś cudem pakujemy się do naszego Pati (nissana patrola) w piątkę z najpotrzebniejszymi rzeczami i jedziemy po nasze wizy azerskie a następnie do granicy. Tam zaczyna się jakiś inny świat. Najpierw oświadcza mi się gruziński celnik. Potem za 9 dolarów kupujemy profesjonalnie wykonane wizy armeńskie, słysząc w odpowiedzi, że pięknym kobietom wolno wszystko (ormiańskiego celnika nauczyło ponoć tego życie). Niestety dowiadujemy się, że w Armenii obowiązuje prawo (o którym nie ma informacji w żadnych książkach ani na stronach internetowych), że za wjazd i wyjazd samochodu pobiera się opłaty (w sumie ponad 300 zł). Wściekli na przemiłą administrację ormiańską wjeżdżamy do tego małego państewka. Od razu czujemy się milionerami. 1 zł to tutaj mniej więcej 100 w miejscowej walucie, wiec z bankomatu wybieramy pieniądze w tysiącach i dziesiątkach tysięcy. Noclegi i produkty spożywcze są drogie, ale wacha (benzyna) w przyzwoitej cenie.

Jedziemy przez małe, górskie miasteczka i czujemy jak przenosimy się w jakiś inny świat. To nie tylko podróż w czasie i przestrzeni. Zdaje się, że trafiliśmy na planszę jakiejś industrialnej gry komputerowej. Szczęki nam po prostu opadają i ciągną się po ziemi. Nie znajdujemy słów, by opisać świat, w jakim się znaleźliśmy. Napotkani ludzie polecają nam jako miejsce do spania pola na skarpach powyżej miasta. Widoki rzeczywiście niepowtarzalne, malownicze i inspirujące do rozmyślań filozoficznych. Rano dowiemy się, że miasto nazywa się Alaverdi a dymiący komin, górujący nad całym krajobrazem to kombinat metalurgiczny.

Noc w takich okolicznościach sprzyjała integracji grupy i działaniom twórczo – artystycznym. Inspiracja stała się flaszka 70% alkoholu, zakupionego w sklepie bezcłowym na granicy za ostatnie miedziaki.
Travel Map
I've been to 16 cities in 7 countries
Magdalena is an explorer that:
occasionally strays off track
likes a bug-free bed and hot showers
likes a little risk
Travel cred: pretty good
I rank in the top...
0.1% most cities visited - Georgia
0.2% most cities visited - Armenia
1% most cities visited - Ukraine

wtorek, 20 lipca 2010

Travel Map
I've been to 16 cities in 7 countries
Magdalena is an explorer that:
occasionally strays off track
likes a bug-free bed and hot showers
likes a little risk
Travel cred: pretty good
I rank in the top...
0.1% most cities visited - Georgia
0.2% most cities visited - Armenia
1% most cities visited - Ukraine

poniedziałek, 19 lipca 2010



19 lipca, poniedziałek
Najpierw wszystkich obudził Criss, który nie potrafił wyłączyć budzika o szóstej rano. Pojechał na dworzec, by kupić bilet na autobus do Turcji. Wrócił po siódmej z wiadomością, że ma autobus o ósmej. Poczekaliśmy na Bartka i okazało się, że nie ma on w aucie wszystkich rzeczy Crisa, bo je wyprał i suszą się na sznurze w hotelu. Zaczął się szaleńczy wyścig dwoma samochodami – Cross miał taksówkę – na dworzec autobusowy. Wpadliśmy tam minute przed odjazdem autobusu. Przy czym Cris nie odzyskał rzeczy, zapomniał o telefonie komórkowym i nie miał jeszcze wypisanego biletu. Ach, ci beztroscy Anglicy!
Po odstawieniu Crissa zajęliśmy się wizami. Po negocjacjach w kilku punktach załatwiliśmy wszystkie sprawy dość pomyślnie.
Nadszedł czas na zwiedzanie. Nazwa Tbilisi pochodzi od gruzińskiego słowa „tbili” – ciepły, nawiązując do ciepłych źródeł w okolicy. Samo miasto liczy sobie ponad 1500 lat i tym samym jest jednym z najstarszych na świecie.
Warto odwiedzić katedrę Sioni, siedzibę Katolikosa kościoła gruzińskiego, gdzie znajduje się krzyż św. Nino zrobiony z dwóch gałązek winorośli splecionych kosmykami jej włosów. Grób świętej znajduje się we wiosce Bodbe, krainie Kachetia. Dzięki św. Nino Gruzja stała się drugim chrześcijańskim krajem na świecie.
Trudno nie zauważyć potężnej, kobiecej figury stojącej na wzgórzu, gdzie rozpościera się widok na całe miasto. Ta postać symbolizuje postawę Gruzinów trzymając w lewej ręce dzban wina, by ugościć przyjaciół, w prawej – miecz do obrony przed wrogami. Na Placu Wolności stoi kolumna św. Jerzego, patrona Gruzji. Jego dzień zwany Giorgobaba obchodzony jest 23 listopada.
My jednak skupiliśmy się tego dnia na łowach z aparatem fotograficznym. Dawaliśmy się zagadywać, częstować słodkościami, namawiać na zwiedzenie polecanych przez autochtonów miejsc. Ale przede wszystkim bezczelnie zapychaliśmy pamięć aparatu kolejnymi portretami – szczególnie małych dzieci i starszych osób.
Najlepiej rozpocząć odkrywanie nowego kraju używając zmysłu smaku. Kuchnia Zakaukazia rozpieszcza nas na różne sposoby. Polecam gołąbki z ryżem zawinięte w liście winogron; Chaczapuri (placek serowy); Chinkali ( gruziński pieróg nadziewany mięsem), Badridżani gdzie główny składnik to bakłażan, szaszłyki i lobio ( potrawa z fasoli). Na deser serwowana jest kawa ze świeżymi owocami np. melony, brzoskwinie, arbuzy.

Jednak naszą atrakcją dzisiejszego popołudnia była wizyta w studiu tatuażu. Bart wymarzył sobie nowy tatuaż – św. Jerzego z Gruzji. Spędziliśmy więc kilka godzin u najlepszego tatuażysty w Gruzji – Andrija. Facet potwierdził swoja klasę. To prawdziwy artysta. Gdyby nie zaciśnięte zęby Barta i niemiłe bzyczenie maszynki do tatuażu, miałoby się wrażenie, że tworzy subtelny, delikatny rysunek piórkiem. Dopiero przyglądając się jego pracy zrozumiałam dlaczego tatuowanie to sztuka. Chwilami w jego oczach malowało się jakieś rozmarzenie, chyba można to nazwać natchnieniem właśnie. Wydawało się, że nie zauważa naszej filmującej i fotografującej zgrai. Niczym mnich w transie, całkowicie zatopiony w wykonywaniu swych czynności, tylko czasami wracał do rzeczywistości, pytając czy zrobić przerwę. I wtedy znów stawał się zwyczajnym, może nieco zbyt metroseksualnym, chłopakiem ze stolicy małego państewka. Tak jak my pił wodę, żartował, wychodził na papierosa. Ale gdy wracał, stawał się znów artystą. Kimś zupełnie odrębnym od naszego świata. Jakby z innej gliny ulepionym. W powietrzu unosiła się magia tworzenia. Pomyślałam: pierwszy raz mam tę możliwość by obserwować artystę przy pracy.

18 lipca, niedziela
Mccheta to śliczna miejscowość jakieś 25 km od Tbilisi. Poranek, jak to poranek niedzielny, był bardzo leniwy. Śniadanie na trawie, smętne zbieranie się do zwiedzenia katedr – trzech wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zobaczyliśmy i obfotografowaliśmy do granic możliwości katedrę Sweti Cchoweli, Dżwari i Samtawro. Szczególnie warto odwiedzić Monastyr Dżwari, usytuowany na wzgórzu, z którego widać piękną panoramę Mcchety i okolic. Tam byliśmy świadkami ślubu, a w Sweti Cchoweli – spowiedzi i chrztu.

Po południu jedziemy do stolicy tego małego państewka - Tbilisi. Król Wachtang Gorgasal przeniósł stolicę Gruzji z Mcchety do Tbilisi, które od tamtego czasu stało się jednym z symboli Gruzji, miastem obecnym w świadomości wszystkich Gruzinów, ważnym zarówno dla mieszkańca Kartlii, Imeretii czy Gurii.
Gruzja to kraj na granicy kultur, kraj gdzie od wieków mieszały się wpływy Azji i Europy, gdzie od wieków zamieszkują przedstawiciele wielu różnych etnosów. Stolica kraju – Tbilisi – nazywana jest miastem wielu kultur – tu obok Gruzinów żyją Ormianie, Rosjanie, Żydzi, Azerowie, Grecy, Ukraińcy, Niemcy, Asyryjczycy, ludy dagestańskie, są też i Polacy. W Tbilisi mieszka około 103 narodowości.

Tbilisi, jak cała Gruzja, jest pełne kontrastów; z jednej strony wyremontowane centrum miasta i główne ulice, piękne zabytki i zachodnie samochody, a z drugiej domy w ruinie, dziury w ulicach i chodnikach. Jednak z Gruzinów aż bije optymizm. Podobnie jest z noclegami: obok drogich, ekskluzywnych hoteli znaleźć można nocleg za 3 USD (oczywiście standard odpowiada cenie). Więcej zapłaciliśmy za kolację :D

Hotel posiada oczywiście Internet bezprzewodowy, więc cały wieczor i noc spędziliśmy przed laptopami.


16 lipca, piątek
Opuszczamy piękną Mestię. Nie jedziemy do Ushguli, bo rozliczne wersje dotyczące jakości drogi do niej bywają tak skrajnie sprzeczne ze sobą, że Bartek postanawia nie ryzykować. Trudno.
Jedziemy do Kutaisi. Mijamy wioski i miasteczka. Wszystkie wyglądają, jakby przetrwały jakąś katastrofę, zagładę ludzkości rodem z książki Lema. Zdecydowanie, Gruzja swoje najlepsze lata ma za sobą. Domy, wybudowane niegdyś jako piękne założenia letniskowe, otoczone ogrodami, popadają w ruinę. Obecni mieszkańcy łatają tylko najpilniejsze potrzeby, podwiązują rury, zalepiają dziury. Sprawia to bardzo żałosne wrażenie.
Stan powszechnego upadku przekłada się tez na stan dróg (szczególnie gdy porównać je do niedawnych tureckich) oraz tempo życia mieszkańców. Ogólna stagnacja. Wydaje się, że Gruzini nie maja ambicji ani planów do zrealizowania. Żyją swoimi drobnymi radościami i problemami, ekscytują się spotkaniem turystów z Polski (to przyjaciele, szczególnie śp. Kaczyński). Gdynie potrafią się porozumieć (angielski odpada, rosyjski bywa że tylko szczątkowo) uśmiechają się, machają rękami i powtarzają głośno i wyraźnie kolejne frazy w niezrozumiałym dziwnym bełkocie, który zapewne jest gruzińskim. Niestety rozróżniam i używam tylko „gamardżoba” i „marloba”.
Dojeżdżamy doi Kutaisi. Szukamy najważniejszego zabytku - Katedrę Bagrati zbudował król Bargat III ok. 1003 roku. Podczas wojny w 1692 ekspozja zawaliła kopułę i dach świątyni. Dziś na wzgórzu nad centrum Kutaisi wznoszą się już tylko ruiny, ale i teraz podczas ważnych uroczystości odprawiane są tu nabożeństwa. Niestety jest w remoncie,. Nawet z zewnątrz nie ocenimy jej uroku, bo otoczona jest
Jedziemy więc do Gelati. Spędziłam tam niegdyś niezapomniane chwile,ale tym razem znajdujemy nocleg nie nad rzeką, a w okolicach monastyru. Cudowne miejsce. Gelati została zbudowana w 1106 roku z rozkazu króla Dawida Budowniczego, który w tym samym miejscu założył również akademię. Kompleks kościołów jak i budynek samej akademii stoją po dzień dzisiejszy.
W VI wieku, w miejscu gdzie znajduje się katedra, powstał klasztor, który działa i dziś. Główny budynek klasztoru, zbudowany na rozkaz Kwirke – króla Kachetii – pochodzi z XI w i jest najwyższą świątynią Gruzji.
Spędzamy wieczór fotografując zachód słońca a ranek – wnętrza. Nocna burza sprawia, że namioty trzeba wyczyścić, więc wyjedziemy późno.

17 lipca, sobota
Nasyceni duchowo – katedra w Gelati i i fizycznie – przepyszne bułeczki z rozmaitymi nadzieniami u mojej ulubionej pani w Kutaisi – ruszamy w drogę do Gori, miasta rodzinnego Józefa Stalina. Soso Dżugaszwili urodził się tutaj w 1879 roku, 21 grudnia - przepowiedziano wówczas jego matce Keke, że syn będzie żył długo i zajmie szczególne miejsce w historii XX wieku.
Kamienny wódz z kamienną twarzą stoi przed ratuszem w centrum Gori, w nieodłącznym żołnierskim płaszczu. Ostatni kamienny generalissimus w Gruzji i pewnie w całym świecie. Dwukrotnie próbowano burzyć pomnik i dwukrotnie mieszkańcy protestowali - w pięćdziesiątym szóstym i w osiemdziesiątym ósmym, za Gorbaczowa.
Kult Stalina jest w Gruzji żywy.
Nie odważyłam się zwiedzać muzeum: Dom-Muzeum Józefa Stalina, który pierwotnie miał być muzeum komunizmu. Już na podwórku wlos się jezy na myśl, że ten człowiek to największy zbrodniarz ludzkości. Wstęp kosztuje ok. 20 zł. Poprzednim razem ograniczyłam się do obsikania jego domu, teraz zachowuje się znacznie bardziej kulturalnie. Ale z trudem powstrzymuję, że przed okazaniem emocji. Źle się tu czuję.
Ale mieszkańcy Gori są z niego dumni. Soso Dżugaszwili był podobno prymusem, bardzo lubianym i uczynnym kolegą. W muzeum zebrane są pamiątki po nim, osobiste przedmioty i prezenty, które dostał do rządów komunistycznych krajów oraz zdjęcia i portrety, a także dokumenty ilustrujące jego życie. Stoi też wagon, w którym podróżował (wstep 10 zł).
Wieczorem dojeżdżamy do Mtschety, gdzie znajdujemy znakomite miejsce na nocleg – na brzegu rzeki, w zieleni i do tego gratis :D

piątek, 16 lipca 2010

Travel Map
I've been to 13 cities in 6 countries
Magdalena is an explorer that:
likes popular destinations
likes a bug-free bed and hot showers
likes a little risk
Travel cred: pretty good
I rank in the top...
0.1% most cities visited - Georgia
1% most cities visited - Ukraine
2% most cities visited - Romania

ekipy filmowe na gruzinskich lodowcach



15 lipca, czwartek
Postanowiliśmy uskutecznić mały trekking. Ruszamy z Mestii – wysokość 1 450 mnpm do lodowca – około 1 900 mnpm. Trasa z Mestii do lodowca Chalaati jest bardzo przyjemna i obfituje w ciekawe momenty, jak na przykład przejście mostkiem zawieszonym nad przepaścią.
Na lodowcu spotkalimy gruziska ekipe telewizyjna – krecili fiolm dokumentalny o podrozniku z XIX wieku. Czy na gruzinskich lodowcach zawsze wsystepuja ekipy filmowe? Gdy bylam na moim pierwszym klodowcu w zyciu – kilka lat temu na Kazegu w Gruzji – spotkalam ekipe krecaca reklamowke dla sieci komorkowej :D


14 lipca, środa
Dziś ruszamy do Swaneti. Swanetia to kraina leżąca w granicach Gruzji, w samym sercu pasma Wielkiego Kaukazu, wciśnięta pomiędzy Abchazję, a Raczę - zaraz obok Osetii Południowej. Swanetia to piękna, niedostępna kraina, ciesząca się złą sławą wśród zagranicznych turystów ze względu na częste napady rabunkowe.
Słynnym Swanem był Michael Khergiani, jeden z najbardziej znanych alpinistów światowych, któremu angielska królowa Elżbieta II nadała przydomek "tiger of the rocks". Reżyser radziecki Michael Kałatozow - ten od wyciskacza łez "Lecą żurawie" również urodził się w Swanetii. Kraina Swanów - górali mowiących swoim własnym językiem, niezrozumiałym dla pozostałych Gruzinów. O Swanach chodzą w Gruzji różne legendy, mniej lub bardziej prawdziwe. Gruzini w Tbilisi przestrzegają, że w Swanetii wciąż żywa jest zemsta rodowa, jej mieszkańcy są okrutnymi gburami, lepiej się im nie narażać, ale z drugiej strony podkreślają swanecką gościnność.
No cóż... najlepiej pojechać samemu, żeby zweryfikować, ile w tym prawdy.

Zobaczymy wieże rodowe, piękne góry – może uskutecznimy jakiś trekking. Przez Poti do Mesti. To te miejsca, do których nie udało mi się dotrzeć poprzednim razem. Ale wracać mamy przez Lentheki. Ciekawe czy spotkamy moich ulubionych gruzińskich policjantów – z Miszą na czele.

Mestia
Władze gruzińskie nie w pełni kontrolują jednak terytorium własnego kraju, położona na wybrzeżu czarnomorskim Abchazja oraz leżąca w środkowej część kraju, przy granicy z Rosją Osetia Południowa rządzone są przez miejscowych separatystów, nie uznających zwierzchnictwa Tbilisi.
Mestia jest stolicą Swanetii liczącą ok. 15 tys. mieszkańców. Jakieś 130 kilometrów jechaliśmy od 8 do 17!!! Co za drogi! A właściwie ich brak… co więcej, wjechaliśmy do Abchazji. Zupełnie przez przypadek, nie zatrzymując się przed jakimś szlabanem. Chyba nie musze nikomu tłumaczyć jak mogło się to skończyć. W tej zbuntowanej republice oczywiście nie mamy ochrony konsularnej, a zresztą obowiązuje nas zakaz wjazdu do niej. Na szczęście napotkani mężczyźni okazali się bardzo wyrozumiali; domyślili się, iż zapewne zmierzamy do Swanettii i po prostu się zgubiliśmy. Rzeczywiście oznakowanie „dróg” pozostawia wiele do życzenia.
Po całym dniu podjazdów, fotos fotitos – widoki cudowne! – i wiązanek Bartka, komentujących stan nawierzchni tej „drogi” (chociaż najfajniejsza, uwieczniona na filmiku, była ta, gdy w samochodzie, w okolicach skrzyni biegów na skórze rozlał mu się świeżo zakupiony miód lipowy – ta doprowadziła nas do płaczu, ze śmiechu oczywiście). Mestia :D i nocleg wynegocjowany do granic wytrzymałości psychicznej właściciela. A jutro w góry!!!




13 lipca, wtorek
Administracyjnie Gruzja dzieli się na 9 regionów (prowincji), 2 republiki autonomiczne (Abchazja i Adżaria) oraz 1 miasto wydzielone (Tbilisi). One z kolei dzielą się na 69 rejonów. Regiony-prowincje gruzińskie to: Guria, Imereti, Kacheti, Kwemo Kartli, Mscheta-Mtianeti, Racza-Leczchumi z Kwemo Swaneti, Samegrelo-Zemo Swaneti, Samcche-Dżawacheti, Szida Kartli.
Po dwóch tygodniach nastał wreszcie dzień niespieszny, dzień „restingowy”. Wymusiła to po części sytuacja (niedyspozycja Tomka) a po części nasze potrzeby – skorzystania w wersji nielimitowanej z Internetu oraz odsapnięcia na plaży po trudach podróży. Znaleźliśmy przemiłą plażę, na której osiedliśmy na kilkanaście godzin. Po wizycie w centrach informacji turystycznej i zaopatrzeniu się w niezbędne materiały, ustaliliśmy plan podróży na następne dwa tygodnie.
Sporą część dnia spędziłam w morzu. W naszym nowym miejscu woda była znacznie mniej klejąca, niż w Batumi. Mniej lepka, czyli przyjemniejsza. Zresztą wszystko powoli staje się lepsze, fajniejsze. Temperatura staje się do wytrzymania, mieszanki muzyczne w czasie jazdy pasują wszystkim. Piwo coraz bardziej przypomina piwo, ludzie mówią bardziej zrozumiale (z łatwością można się dogadać po rosyjsku, co niestety należy następnie przełożyć na angielski, bo – ze względu na Crissa – angielski jest teraz językiem naszej ekipy). Krzysiek coraz lepiej rozumie podstawowe zwroty po polsku (poza standardowymi przekleństwami i hasłami rozpoznaje już krótkie pytania: chcesz piwo Krzysiek? jak się masz?

Na brzegu Morza Czarnego w tym miejscu fascynują mnie kamienie. Tym razem zupełnie niesamowite kolory. Wśród nich najwięcej jest zielonych. Więc leżąc sobie wśród fal śpiewam, jak mnie nauczyła mama: wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet; ściskając w ręku kamień zielony, patrzeć jak wszystko zostaje w tyle.

wtorek, 13 lipca 2010

12 lipca, poniedziałek
Wstaliśmy późno. Chłopaki się wczoraj popili, wiec musieli odespać. Mycie w rzece. Potem pojechaliśmy obejrzeć jakiś kościółek, do którego drogowskaz z drogi wypatrzyliśmy dzień wcześniej. Spodziewałam się czegoś podobnego jak w Kutaisi kilka lat temu, ale to, co zobaczyłam, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Otóż było to największe założenie architektoniczne w okolicy, z X wieku, z trzema nawami, absydą i transeptem. Dach nad nawą główna się zawalił, tworząc malownicze uzupełnienie malowideł płaskorzeźb. Najbardziej poruszyły mnie sześcioskrzydłe anioły w nawie bocznej oraz ornamentyka – ormiańska? Na zewnątrz kościół zdobiony były płaskorzeźbami lwa i krowy (sic!), ale najważniejsza był atmosfera panująca w jego wnętrzu. Czuło się, od pierwszego kontaktu z tymi kamieniami, że jest to miejsce przemodlone. Że wiele osób zanosiło tu przed oblicze Pańskie swe prośby i błagania. To wrażenie było tak potężne, że aż mnie onieśmieliło. Stopniowo przekraczałam kolejne stopnie sacrum, intuicyjnie postępując zgodnie z tym, czego uczono mnie o cerkwiach. Gdy weszłam do absydy serce biło jak szalone. To było bardzo wzruszające. Na dugo zapadło w moim sercu i zmysłach.

Cały dzień jechaliśmy wzdłuż rzeki do Morza Czarnego. Pięknie poprowadzone drogi, widokowa trasa. Często zatrzymywaliśmy się na „fotos fotitos”, więc do granicy dojechaliśmy wieczorem. Ostatni kebab i jazda do Batumi! Na tę kąpiel w Morzu Czarnym czekałam bardzo długo :D Spotkani Polacy tez jada do Swanetti.

11 lipca, Niedziela
Czymże jest szczęście? Od tysięcy lat filozofowie, duchowni, przywódcy narodów łamią sobie głowy nad odpowiedziami na pytanie czym jest szczęście? A i tak każdy z nas musi odpowiedzieć sobie sam, by być szczęśliwym po swojemu. Mieć swoje miejsce na ziemi, zasadzić drzewo, Freestyle…możliwości jest wiele. Więc może – skoro to jednak filozofia – jest to kwestia umiejętnie postawionego pytania. Moja praca dowodzi, że pytania są bardzo ważne. Zasadnicze.
Dziś obudziłam się z myślą, że wyruszając w Drogę, nie byłam przekonana co do tego, czy chce z niej wrócić. Znaczy do Przemyśla. I to chyba z łatwością wyczuwali moi przyjaciele. Kilkakrotnie słyszałam „Ty już nie wrócisz” i inne takie. Nie wiem gdzie chce osiąść. Czy chce osiąść gdzieś na stałe. I obudziłam się z pytaniem czy to dobrze, czy źle. Ale to chyba niewłaściwie sformułowane pytanie. Czy chcę wrócić? Ale przecież już dawno Andrzej powiedział: „Madzia w Przemyślu przepakowuje plecak i wraca w góry”. A zatem co jest Drogą a co powrotem? Narazie nie wiem. Ale jestem pewna, że zaczynam odpowiednio formułować pytania, więc odpowiedź przyjdzie z czasem. Potrzeba tylko spokoju, inspiracji, spotkań. Wystarczy zanurzyć się w czasie linearnym. Jakże to trudne dla westmana nie śpieszyć się donikąd. Dać się złapać w niespiesznie płynący czas, niczym mucha w pajęczynę. Mieć czas a nie zegarek. Otworzyć szeroko oczy, uaktywnić wszystkie zmysły i przeżywać, chłonąć. Jak mawiamy w języku hamburgerów: ładować akumulatory. (No właśnie, akurat zdechł nam akumulator bo przesadziliśmy z prądnicą i sprowadziliśmy policję, by nas poratowała. Miejscowi są bardzo przyjaźni i pomocni, a policja w Azji to coś zupełnie innego, niż u nas. Tu policjant jest pierwszą osobą, do której zwracasz się, gdy masz problem. Policja wie o wszystkim, wszystkiemu potrafi zaradzić. Kiedyś w Gruzji bywali naszą informacją turystyczną, przechowalnia bagażu, hotelem i klubem nocnym, organizowali nam transporty w górach, przewodników i ochroniarzy. Nie twierdzę, że się porozumiewaliśmy w jakimś konkretnym języku – choć czasem po rosyjsku – ale się rozumieliśmy. Więc tym razem też nam pomogą.)

Oczywiście stanęli na wysokości zadania. Nie chcieli przyjąć nic w zamian, nawet na lemoniadę nie dali się zaprosić. Popływaliśmy rzece, zjedliśmy śniadanie (ja zażyczyłam sobie dzisiaj budyń czekoladowy) i ruszyliśmy w drogę.
Jechaliśmy wśród rozpalonych anatolijskich wzgórz. Delikatne ich łuki przywodziły na myśl kształty kobiece, gdy – jak pisał Tetmajer – w miłosnym zamiera uścisku. Przybierały barwę spalonej pustyni, niczym kobiety gorącej jeszcze miłosnymi uniesieniami, czasem pawiookich śladów po resztkach makijażu. Zastanawiające skojarzenia – stwierdzili chłopcy. Cóż, sensualność doznań wpływa zapewne także na obrazowanie. Bo w tym klimacie staję się jak ameba – ona pochłania wodę i z niej w większości się składa; ja chłonę doznania. Wszystkimi zmysłami. Ciepły wiatr na policzku, słoneczne promienie bezwstydnie pieszczące me ciało, feria zapachów, których pochodnia opisać nie umiem i odgłosy egzotycznej – dla nas – przyrody. To sprawia, że świat łato przychodzi odbierać zmysłami a skojarzenia stają się bardziej cielesne. Namiętność zdaje się budzić z odrętwienia przepracowania, niczym nasze niedźwiedzie z zimowego snu, jeszcze bardziej wygłodniała i buzuje pod cienką skórą, gotuje się, wrze.. A świat postrzegany zmysłami wydaje się być jeszcze pełniejszy, bardziej kolorowy i różnorodny. Pełniejszy. I dobrze.
Kemaliye
Siedzę sobie na jakiejś łajbie przycumowanej do brzegu, o niemożliwej do zapamiętania nazwie, rzece. Przecięła ona anatolijskie przestrzenie, przez miliony lat żłobiąc wśród gór nieziemski wąwóz. I właśnie tu, w Kemaliye jest jedyne miejsce, gdzie ten wąwóz rozszerza się na tyle, by mogli tu zamieszkać ludzie, 2 250 osób. Spora część z nich bawi się dziś na weselach. Bo dziś sobota, więc spokój miasteczka zakłóciły przejeżdżające kolumny weselników, a teraz ze wszą dobiegają odgłosy lokalnej muzyki, które woda niesie daleko…Woda odbija też rzadkie tu światła, więc miasteczko, niczym rozgwieżdżone niebo, przegląda się w rzece. Czas zatrzymał się w miejscu. Takie wrażenie odnosi człowiek cywilizacji zachodu. Jak mówią ludzie Azji – my mamy zegarki, a oni maja czas. Bo mają czas linearny. To oznacza, że celebrują każdą chwilę, delektują się nią. Nie szukają uproszczeń, postępu cywilizacyjnego. Żyją tak, jakby chcieli zatrzymać czas póki jest dobrze. Bo każda następna epoka będzie oznaczała więcej cierpień. Zatem teraz maja czas na to, co ważne: na rodzinę, spotkania z przyjaciółmi, długie rozmowy, sjestę. Wydaje się, że się nie spieszą. Wydaje się, że są szczęśliwi. A czy my, ludzie cywilizacji zachodniej, możemy to samo powiedzieć o sobie? By mamy czas dla rodziny, przyjaciół? Czy trudność nam sprawia znalezienie chwili, by zastanowić się nad swoim życiem? Czy jesteśmy szczęśliwi? Albo czy choć wiemy co nam to szczęście da?
Ja jestem szczęśliwa w Drodze. Droga jest wszystkim. Istnieję dla niej i inaczej już nie będzie. Rozumiem, że różnie się tu od większości moich Przyjaciół i znajomych. Ale to dobrze. Bez Nich w tę Drogę bym nie wyruszyła. Dlatego ze wzruszeniem myślę o ;Asi, której zawdzięczam nocne telefony o treści „wiem, że musisz jechać, jest Ci to potrzebne” a teraz smsy „brakuje mi Ciebie”; o Gosi, Wioli i Urszuli, które obdarowały mnie aniołami na drogę oraz Eli, Joli i Sylwii, które bardziej wierzą w słonie; o Halince i Krzysiu, od których dostałam świetną karimatę, na której dziś będę spała po raz pierwszy; o Adamie, który wyposażył mnie w co tylko można, nie zważając na swoje przysłowiowe poznańskie skąpstwo. No i oczywiście Basi, mojej Boskiej Auguście, za słowa „Dziunia, Alle jak Ci będzie źle, to wracaj”. Wy wszyscy, którzy martwicie się o mnie, przekazujecie mi dobre i złe wieści – jesteście teraz ze mną. I dzięki Wam wiem, że ta Droga ma sens, bo mam do czego wracać. Mam Was! :*

mapa mojej podrozy -aplikacja travel brain na fecebooku

piątek, 9 lipca 2010

Nemrut


Wstaliśmy wyjątkowo wcześnie i rekordowo wcześnie, bo już o 8:24 wyruszyliśmy do Nemrut. Droga okazała się pięknie wijącą się trasą górską o niemałym stopniu trudności. Jechaliśmy więc te 53 kilometry niemal dwie godziny. Podjazd do stanowiska archeologicznego okazała się odcinkiem specjalnym, który pokonywaliśmy na biegach terenowych naszego nissana. Niestety nie udało nam się przekonać strażników do uwzględnienia naszych zniżek, więc wstęp wyniósł jakieś 13 zl. Podobnie jak piramidy – nie sposób tego zwiedzić bez własnego samochodu. Za budką poboru opłat zaczynał się ostry podjazd. Trasa pięknie widokowa, prowadziła kilkukilometrowymi serpentynami do stanowisk archeologicznych. Spodziewałam się, wnioskując ze zdjęć, że Nemrut to stanowisko rozległe a pozostałości archeologicznych jest mnóstwo. Po raz kolejny jednak o moich oczekiwaniach zadecydował marketing speców od promocji miejsc UNESCOwych. Głów możnowładców znajduje się tam tylko kilka. Wprawdzie Bartek opowiedział sporo o dokonaniach miejscowego królestwa z okresu hellenistycznego, jednak na liście naszych „dziesiątek” się to miejsce nie znajdzie na pewno. Ja daję cztery punkty. To, co spodobało mi się najbardziej, to widoki. Wokół roztaczała się cudowna panorama dzikich, niedostępnych gór otoczonych tajemniczą mgłą. Jakby czas zatrzymał się w miejscu. Pod tym idealnie bezchmurnym niebem kolejne pokolenia budowały swoje domostwa, tworzyły cywilizacje, walczyły, kochały się i odchodziły, starając się zostawić po sobie jakiś niezniszczalny ślad. Niektórym się to nawet udało i oto teraz my pokonujemy tysiące kilometrów oraz swoją europocentryczną orientację, by dotknąć tych miejsc. Z podziwem i szacunkiem przyglądamy się wytworom ich rąk. I wtedy przychodzą Turcy. Kolejne grupy bez żenady przeskakują przez okalające stanowiska łańcuchy, wdrapują się na bezcenne rzeźby profanując ich spokój i sacrum pozowaniem do „naszoklasowych” lanserskich fotek.

czwartek, 8 lipca 2010

kolebka kultury europejskıej


Jak przystalo na ekipe antropologıczno - artystyczno - humanıstycznaş pojechalısmy nad Morze Srodzıemne. Planowalısmy rozmowy o xrodlacgh cywılızacjı europejskıejş czasıe lınearnym, hıstorıach Odysa... Tymczasem napotkanı Turcy nıe tylko nıe potrafılı nam odpowıedzıec na pytanıe czy bardzıej czuja sıe Europejczykamış czy Azjatamı ale nawet nıe znalı hıstorıı swojego narodu. Wystarczylo ım ze wıemy czym bylo Imperıum Osmanskıeş aşle gdy mowılam ze tak, ze Turcy Osmanscy czesto odwıedzalı moje mıastoş a potem zawsze musıelısmy je odbudowywac - nıe wıedzıelı o czym mowıe. Gdy opowıadalısmy o wzajemnym przenıkanıu sıe naszych cywılızacjış walkach ale ı zaczerpnıecıu z ıch kultury materıalnej (stroje, bron, a nawet kawa po bıtwıe pod Wıednıem) wykazywalı przyjazne, aczkolwıek bardzo pobıezne, zaınteresowanıe.
Nıemnıej jednak narod, ktory tworzy takıe autostrady (z taaaaka ınrfastruktura) ma zagwarantowany rozwoj gpspodarczy, ınwestycje, a UE nıe jest mu po prostu potrzebna.
Narod, ktory nıe tylko stawıa, ale ı wypelnıa takıe swıoatynıe - nıe utracı swej relıgıı, tradycjı, tozsamoscı.

wcıaz Turcja











Turcja jest krajem wıelkım ı wcıagajacym tylko dzıwna klawıature maja a nıgdzıe nıe mozna podpıac sıe ze ze swoım netbookıem
Z Istambulu pojechalısmy do Kapadocjı gdzıe zachwycily mnıe pıekne formacje skalneş wawozy ı koscıolkı w skalaach sprzed tydsıaca lat. w ktorych zachowaly sıe jeszcze freskı. Najczescıej bızantyjskıe. Po prostu rozkosz... Wprawdzıe Tom zartujeş ze to wszystko wykulı Turcy ıpostapılı zloslıwıe nıe robıac ınnego wejscıa dfo wawozuş wıec neı da sıe wejsc bez bıletu - ale naprawde zapıera dech w pıersıach...