skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 26 sierpnia 2010

dziekuje za wszystkie wyrazy pamieci: za smsy, telefony, meile Moi drodzy jestescie cudowni! moim szkolnym znajomym - kadrze pedagogicznej i uczniom zycze udanego roku szkolnego!!! :D

niedziela, 22 sierpnia 2010

IRAN

13 sierpnia, piątek
Dopiero uzupełniając dziennik zauważyłam, że to piątek trzynastego… powinno być szczęśliwie! A jednak nie. Bartek, który wrócił właśnie do Polski, napisał, że w Albanii został okradziony. Po prostu nie włączył alarmu. Złodzieje zabrali więc wszystko (w tym wszystkie moje rzeczy, które postanowiłam odesłać do Polski, o wartości –bagatela-kilku tysięcy złotych). Oj sporo mnie ta Pati kosztowała! Wyposażenie podróżne, które w większości zostało wyrzucone w pierwszych dniach, z powodu braku miejsca; paliwo, którego piła mnóstwo, a właściwie poza Nemrut nie dojechaliśmy w żadne miejsce, gdzie nie dostałabym się komunikacją publiczną; i wreszcie kradzież sprzętów i ubrań… Mogłabym za te pieniądze podróżować w obecny sposób jeszcze bardzo długo. Ale trudno, wściekać się będę, gdy już pieniądze się skończą.

Spraw do załatwienia dziś niewiele: odebrać wizy. Do tego czasu odsypiamy, korzystamy z Internetu, spacerujemy, orientujemy się w cenach biletów (do jeziora Van, do granicy z Iranem). Umawiamy się także z naszymi angielskimi znajomymi na wycieczkę.
Niedaleko Trabzon (ok. 45 km) w Altindere National Park in Macka County znajduje się Sumela (Virgin Mary) Monastery. Monastyr został wybudowany w XIV wieku na stromym urwisku 270 metrów nad głębokim kanionem. Wycieczka organizowana przez biuro podróży jest bardzo droga i w godzinach, które nie pozwoliłyby nam na odebranie wiz, więc korzystamy z tego, że chłopaki mają samochód, a nie maja co robić czekając na prom.
Cytuję angielskojęzyczną wikipedię:
The Sümela Monastery (Turkish: Sümela Manastırı), Greek: Μονή Σουμελά) stands at the foot of a steep cliff facing the Altındere valley in the region of Maçka in Trabzon Province, modern Turkey. Lying at an altitude of approximately 1200 metres, it is a major tourist attraction of Altındere National Park. Founded in the year 386 AD during the reign of the Emperor Theodosius I (375 - 395),[1] legend has it that two priests undertook the founding of the monastery on the site after having discovered a miraculous icon of the Virgin Mary in a cave on the mountain.
During its long history, the monastery fell into ruin several times and was restored by various Emperors. During the 6th Century AD, it was restored and enlarged by General Belisarius at the behest of Justinian.[1]
It reached its present form in the 13th century after gaining prominence during the reign of Alexios III (1349 - 1390) of the Komnenian Empire of Trebizond (established in 1204). At that time, the monastery was granted an amount annually from imperial funds. During the time of Manuel III, son of Alexius III, and during the reigns of subsequent princes, Sümela gained further wealth from imperial grants. Following the conquest by the Ottoman Sultan Mehmed II in 1461, it was granted protection by order of the Sultan and given rights and privileges which were renewed by following sultans. Monks and travelers continued to journey there through the years, the monastery remaining extremely popular up until the 19th century.
The Monastery was seized by the Russian Empire during the occupation of Trabzon in the years 1916-1918. The site was finally abandoned in 1923, following the population exchanges between Greece and Turkey after the Treaty of Lausanne. In 1930, the miraculous icon of the Panagia Soumelá, as well as other sacred treasures of the monastery, were transferred to the new Panagia Soumela Monastery, on the slopes of Mount Vermion, near the town of Naousa, in Macedonia, Greece.
Today the monastery's primary function is as a tourist attraction. Its place overlooking the forests and streams below, make it extremely popular for its aesthetic attraction as well as for its cultural and religious significance. Currently restoration works funded by the Turkish government are taking place.
The principal elements of the Monastery complex are the Rock Church, several chapels, kitchens, student rooms, a guesthouse, a library, and a sacred spring revered by Orthodox Greeks.
The large aqueduct at the entrance, which supplied water to the Monastery, is constructed against the side of the cliff. The aqueduct has many arches which have mostly been restored. The entrance to the Monastery leads up a long and narrow stairway. There is a guard-room next to the entrance. The stairs lead down from there to the inner courtyard. On the left, in front of a cave, there are several monastery buildings. The cave, which was converted into a church, constitutes the centre of the monastery. The library is to the right.
The large building with a balcony on the front part of the cliff was used for the monks' cells and for housing guests. It dates from 1840.
The influence of Turkish[citation needed] art can be observed in the design of the cupboards, niches and fire-place in the rooms of the buildings surrounding the courtyard.
The inner and outer walls of the Rock Church and the walls of the adjacent chapel are decorated with frescoes. Frescoes dating from the era of [Alexios III] line the inner wall of the Rock Church facing the courtyard. The frescoes of the chapel which were painted on three levels in three different periods are dated to the beginning of the 18th century. The frescoes of the bottom band are of superior quality.
The frescoes of the Sümela Monastery are seriously damaged, having largely been moved from their original settings. The main subject of the frescoes are biblical scenes telling the story of Christ and the Virgin Mary.
Rzeczywiście miejsce jest piękne. Docieramy tam, gdy szczyty gór toną w chmurach a turyści w znakomitej większości wracają już z wycieczki. Możemy zatem we względnym spokoju i ciszy kontemplować to niezwykłe sacrum. Przepiękne freski zaskakują oryginalnością ujęcia, w innym zaś miejscu- nieporadnością malarza. Przede wszystkim jednak wzruszają. Wyzwalają bardzo silne emocje. Nie można pozostać obojętnym. Ulegam więc czarowi tej świątyni i daję się ponieść emocjom. Monastyr przyklejony do skalnej ściany, zawieszony kilkaset metrów nad dnem zalesionej doliny…

W drodze powrotnej Tomek otrzymuje sms od Utarga – poznanego w Tbilisi coucha z Trabzonu, który bardzo chce nas ugościć. Następnie przypadkowo widzimy się w mijających się autach na autostradzie. Przyjeżdża pod hotel i zaprasza do siebie całą naszą czwórkę. W ciągu 10 miesięcy przyjął niemal 80 osób z całego świata. Spędzamy u niego miły wieczór.

sobota, 14 sierpnia 2010

12 sierpnia, czwartek
Budzę się przed świtem. Zbieramy się szybko i zaraz znajduje się samostop. Gość proponuje podwózkę do Trabzonu, twierdząc, że rusza za chwilę (tylko zje z kolegami melona). Gdy więc Tomek mija ich wracając z toalety, traktują go jak dobrego znajomego, zapraszając na wspólne śniadanie. Zdziwiony nie wie jak się zachować. Ostatecznie zjadamy z nimi conieco, pijemy herbatę, a gdy wyjazd się opóźnia stanowczo odmawiamy kolejnej kąpieli w morzu. Nasz kierowca wsiada więc natychmiast do auta i rusza w mokrych ubraniach. Kładę się spać, a Tomek zasypia na fotelu pasażera. Po jakimś czasie budzę się jednak z krzykiem. Wpadliśmy na barierkę ograniczającą jezdnię! Na szczęście to TIR. Po obejrzeniu auta jedziemy dalej. Kierowca uspokaja nas, że wszystko w porządku. Próbujemy dotrzymywać mu towarzystwa, ale trudno rozmawiać, gdy zna się tylko kilka słów po turecku. Po chwili znowu zasypiam i, co było do przewidzenia, znowu budzi mnie uderzenie w barierkę. Teraz już nie dajemy się zwieść. Nasz kierowca przysypia. W końcu przyznaje się, że prowadzi już trzy doby bez snu (z Baku, przez cały Azerbejdżan i Gruzję). Robimy więc co w naszej mocy, by go czymś zająć. Przygotowujemy mu napój energetyczny, przekonujemy do postoju i regenerującej kąpieli w morzu. Niestety, gdy tylko zostaję z nim sama, natychmiast czyni mi propozycje… nazwijmy je matrymonialnymi. Co za zdziwienie: a ten na takiego nie wyglądał. Do końca wspólnej podróży Tomek już kontroluje sytuacje, nie pozwalając mu nawet rozmawiać ze mną. W Trabzonie żegnamy się bez żalu i czym prędzej odnajdujemy irańska ambasadę. Najpierw groźny strażnik, potem dziwna (jedno oko niebieskie, drugie brązowe) acz przemiła pani powtarzająca „no problem” przyjmuje nasze wnioski wizowe, zdjęcia, a następnie potwierdzenie wpłaty 75 euro. Przyjmujemy to za dobrą wróżbę.
Odnajdujemy informację turystyczną i instalujemy się w tanim hotelu. Nie dość, że kosztuje grosze, to jeszcze ma wi-fi! Tyle, że 10 metrów dalej znajduje się jeden z meczetów. Muezin regularnie, acz bardzo fałszując, przypomina o modlitwach, wydzierając się wprost w nasze okna. Do wszystkiego jednak można przywyknąć.
Po regenerującej drzemce wybieramy się na spacer po mieście. Niewiele tu do zwiedzania, ale zdjęcia porobić można. Natrafiamy natomiast na ciekawie pomalowany samochód. W najbliższej kafejce internetowej odnajdujemy angielskich właścicieli – uczestników projektu, polegającego na rajdzie kilkuset aut z Anglii do Mongolii. Opowiadamy chłopakom o naszym hotelu i umawiamy się na późniejsze spotkanie. Są to Matt Souls i Tom Napper a o ich projekcie możecie dowiedzieć się więcej pod adresem: www.theadventurists.com (odnośniki: mongol rally, alanparachutedick). Bardzo ciekawy i odważny pomysł – kilkaset samochodów przemierzających świat w szlachetnym celu.

Jest ramadan, więc namierzenie czynnej restauracji sprawia nam niemały kłopot. Ostatecznie korzystamy z praw turysty i objadamy się jeszcze przed zmierzchem. Następnie dajemy się zaprosić lokersom na lemoniadę i pogawędkę. Opowiadają nam o zwyczajach związanych z ramadanem, kiedy i czego im nie wolno, jaką siłę daje im poszczenie (kilka utworów muzycznych, więc przy okazji uczę się jak w moim nowym telefonie działa bluetooth). Potem czekamy na koncert, który ma się odbyć w pięknie położonym amfiteatrze. Okazuje się, że to, na co ściągnęły tłumy to recytacje, czy raczej próby śpiewania Koranu. Jednak miejscowi soliści nie grzeszą talentem muzycznym, więc po jakimś czasie wracamy o hotelu.

11 sierpnia, środa
Globtroterzy to wiedzą – w Trabzonie wizy do Iranu dostaje się z dnia na dzień. Jedziemy zatem do Trabzonu. Ruszamy w środę, by mieć czwartek i piątek na wizy. Jeszcze ostatnia kawa z Wadzią – właścicielem hostelu, który dla nas jest jak przyjaciel. Oczywiście pożegnanie z naszymi „Zielonymi schodami” jest bolesne. Wzruszam się bardziej, niż wyjeżdżając w Przemyśla. Czy tak się przywiązałam do tych ludzi i tego miejsca, czy ta podróż tak mnie zmieniła…
Wszystko zdaje się nas zastrzymywać Tbilisi. Jeszcze ta nieszczęsna ambasada Izraela! Kto wiedział, że taki kolorowy budynek to ambasada. Żadnych tabliczek, zakazów fotografowania… no i zatrzymano Tomka, bo fotografował to, czego nie powinien. Na szczęście udało się jakoś załagodzić sprawę i w końcu wyjeżdżamy autobusem na granice miasta. Gruzini nie mogą zrozumieć dlaczego nie jedziemy busem do Batumi (7 godzin, 20 lari ok. 38 zl), zatrzymują dla nas odpowiedni autobus, chcą się nam dorzucić do biletu albo wynegocjować dla nas cenę. W końcu jednak zostajemy sami i niemal od razu zatrzymuje się auto. Jedziemy razem ponad 100 km, słuchając opowieści o wojnie i o tym jak się teraz żyje w Gruzji. Potem przesiadka do Baso – wesołego biznesmena, właściciela kilku TIRów, z którym jedziemy do Ureki nad morze, a który nie morze przeboleć, iż nie mamy czasu by u niego zostać na dłużej. Właśnie otworzył kawiarnię na plaży za Ureki i bardzo chciał nam ja pokazać. Obiecujemy, że wrócimy wiosną i wówczas spędzimy kilka dni na jego daczy nad jeziorem. W Ureki łapiemy do granicy.… KRAZa!!! Taka ciężąrówką jeszcze nie jechałam. Trochę monotonnie i powoli, ale wysiadamy na samym przejściu granicznym. Robi się późno, wiec jemy obiadokolację, wymieniamy resztę kasy na turecka i na piechotę do Turcji! Jak zawsze, trwa to zbyt długo. Zapada powoli zmrok, zatem decydujemy się spędzić noc nad morzem. Piękna plaża, ciepłe morze i troskliwi, gościnnie tureccy kierowcy. Ruszymy o świcie i zdążymy do ambasady – z takim planem zasypiamy tego dnia.

piątek, 13 sierpnia 2010


10 sierpnia, wtorek
Z Elą (mamy teraz przecież hostel pełen Polaków) poszłyśmy do bani. Wypatrzyłam ją w czasie ostatniego pobytu w Tbilisi. Nie taką dla turystów, elegancka i na pokaz, tylko taką, do której chodzą miejscowi. Zaraz za rogiem :D
Zaczęło się więc od tego, że babuszki wyraziły zdziwienie skąd się tu wzięłyśmy. A babuszki jakieeee! Szkoda, że nie wypadało fotografować! Zaproponowały nam prywatną kabinę, ale chciałyśmy zobaczyć salę ogólną. Co to było za miejsce! Ściany przeżarte tą siarką, woda cuchnąca zgniłym jajkiem, stare kabiny i chyba jeszcze starsze panie. Nie używa się bikini, wiec fotek nie ma i nie będzie. Wszystkie chodzą miedzy kabinami bez zasłonek, szorują swoje ciała, nawet farbują włosy. Przyjaźnie nas zagadują, wypytują o pochodzenie, wrażenia z Gruzji. Zachwycają znajomością kilku słów po gruzińsku. Więc najpierw gorący prysznic, a potem masaż. Właściwie to nie masaż, a ścieranie naskórka. Przemiła, potężna i silna Azerbejdżanka nasączała specjalną gąbkę czymś w rodzaju octu i mocno tarła. Profesjonalnie starła mi z kilogram skóry! A ta, która została jest teraz taka… jedwabiście gładka jak z reklamy :D Boskie uczucie/ Za jedyna kilkanaście złotych. Sauny powinny być obowiązkowe na całym świecie.


Na popołudniowym spacerze za najlepsza metodę poruszania się po Tbilisi uznałam metodę żabich skoków. Od jednego parku do drugiego. Ależ się rozleniwiłam! A pan sprzedający mi lody w parku powiedział, że mam „charoszy telewizor”. To o laptopie oczywiście.
9 sierpnia, poniedziałek
Dzień spędziłam na regenerowaniu się, internetowych rozmowach z przyjaciółmi po tygodniowym milczeniu… Osiągnięciem dnia była naprawienie wi-fi w moim laptopie, co świętował cały hostel (prawie wszyscy goście to znów Polacy), pijąc, jedząc, korzystając z Internetu i opowiadając o obcych krajach (szczególnie interesuje nas teraz Iran).


8 sierpnia, niedziela
Postanowiliśmy wracac do Gruzji trasa północną, przez góry a po drodze zwiedzić Szeki (karawanseraj i pałac chana). Oczywiście wszystko autostopem. Uparliśmy się, że nauczymy Azerów czym jest autostop! Niektórzy jednak już wiedzieli jak to działa. Sami się zatrzymywali, zapraszali na posiłek, kupowali lody, wymieniali się z nami adresami internetowymi, opowiadali o swoim kraju i życiu w nim. Czasami udało się nam nawet podpytać jak to jest naprawdę.

Charakterystycznym elementem życia politycznego Azerbejdżanu jest kult prezydenta, zarówno zmarłego Gajdara, jak i Ilhama. Ulice azerbejdżańskich miast zdobią portrety obu polityków, liczne cytaty z ich wypowiedzi itd. Bilbordy z tymi zdjęciami są dosłownie wszędzie. Jak już pisałam, nie wszyscy są jednak z tego zadowoleni. Generalnie bowiem ludziom żyje się ciężko, ceny są astronomiczne a pensje niskie. My jednak poza wizą (67 dolarów) wydawaliśmy w tym kraju 10 dolarów dziennie. Wieczorem wróciliśmy do Tbilisi, na nasze „klimatyzowane” miejsce – werandę Greek Starsi.

czwartek, 12 sierpnia 2010



6 sierpnia, piątek cd.
Odebraliśmy plecaki z przechowalni bagażu, zjedliśmy regionalny obiad i pojechali na spotkanie z Nadżafem. Oczywiści piątkowy korek… propka po rosyjsku i jesteśmy spóźnieni. A nasz nowy przyjaciel bez żadnego bagażu, nawet saszetki czy reklamówki! I pyta: jedziemy taksówką czy autobusem? Ceny tu są po prostu zawrotne a myśleliśmy, że pojedziemy jego autem do jego rodziny w Lachicz. Tymczasem to było pierwsze z wielu zaskoczeń. Pojechaliśmy dwiema taksówkami (jedna kolektywna, czyli zbiorcza z jakimś chłopakiem) do jakiejś dużej miejscowości. Najlepiej po rosyjsku mówił kierowca, nasz znajomy mówił cos o przyjacielu a nic o rodzinie, a potem porosił, żebyśmy zapłacili, bo on ma tylko 100 dolarów. Chcąc nie chcąc wydaliśmy nasze ostatnie manaty. Wtedy przyjechał kolega – Syriusz. Odbierał swoją kobietę Elenarę i ich 12-letnią córkę, które także przyjechały taksówką z Baku. Mieliśmy wrażenie że zdziwił ich nasz widok. Byli jednak uprzejmi, zapakowali nas do terenówki toyoty i (po rajdzie w poszukiwaniu bankomatu –nieudanym zresztą) ruszyliśmy w góry. Gdy skończyła się droga i przy tablicy „zakaz wjazdu do parku narodowego” zwróciliśmy – zorientowaliśmy się, że kolega tez tu jeszcze nigdy nie był. Gdy słońce uroczo chowało się za horyzontem, zapytaliśmy się gdzie właściwie jesteśmy. Nie był to Lachicz. W żadnym wypadku. Ani nawet jego okolice. Ze to jakiś Perewoluk czy inna pipidówka. To się nazywa ZASKOCZENIE.
Potem była uroczysta kolacja na koszt naszych gospodarzy (następnego dnia poznaliśmy cenę:120 euro), namioty rozbite gratis przy ich domku (60 euro). Wraz z kolejnymi flaszkami wódki nasi nowi przyjaciele robili się coraz rozmowniejsi i sympatyczniejsi. Mieliśmy więc okazję przyjrzeć się klasie nowobogackich dorobkiewiczów, którzy z lekceważeniem traktują wszystkich nie prowadzących interesów. Sergiusz ma chyba ze trzy telefony komórkowe, których używa bardzo często i krótko. Wówczas przerywa najlepsza zabawę mówiąc groźnie: cisza, proszę! I nawet jego rozchichrana „żona” zamierała wówczas na chwilę. Dziwne to towarzystwo przyjechało w góry w bluzeczkach na ramiączkach, bez czegokolwiek cieplejszego a imprezę późno w nocy kończyło lodami (my gorącą herbatą).







7 sierpnia, sobota
Rano pojechaliśmy na zakupy. Nam udało się w końcu pobrać pieniądze z bankomatu, ale nie pozwolono nam płacić. Natomiast na bazarze urządziliśmy prawdziwe łowy z aparatem fotograficznym.
A po śniadaniu pojechaliśmy do Lachicz. Miało to być miasteczko ze średniowieczną zabudową wysoko w górach (jakieś 2 tys mnpm). Jednak dojazd do niego trwa w nieskończoność (drogi brak, bo i tak lawiny drogę zmiatają), a potem odpoczynek w cieniu drzew (znowu restauracja, szaszłyki, wódka…) W sumie dzień był uroczy choć ślamazarny a miasteczko jak miasteczko.
Natomiast wracaliśmy wieczorem do Izmaiłły. Nasz kierowca postanowił prowadzić. W zasadzie nie mieliśmy innego wyjścia jak pojechać z nim. I tu największe ZASKOCZENIE. Gdy na rogatkach miasta policjant wezwał go do zatrzymania się – uciekł! Mimowolnie staliśmy się uczestnikami szalonego rajdu po nieoświetlonych uliczkach miasta. Tego szoku nie sposób opisać. W każdym razie cieszę się, że Syriusz im umkną, bo zapewne my – jako obcokrajowcy – mielibyśmy największe problemy. Gdy zaprosiliśmy wszystkich na herbatę powiedziałam o swoich przeżyciach Elearze a ona na to „Zdążyłam się już przyzwyczaić. To nie pierwszy raz.” Pożegnaliśmy zatem naszych znajomych i postanowiliśmy samodzielnie znaleźć miejsce na nocleg. Nadżaf przestał mi się w końcu oświadczać i przyznał, że nie wie gdzie oni będą spać, bo im tez już skończyły się pieniądze. Doprawdy dziwne towarzystwo.


6 sierpnia, piątek
Nadszedł dzień naszego umówionego spotkania z Nadżafem. Postanowiliśmy zatem czas do obiadu przeznaczyć na zwiedzanie Baku. Mieliśmy nadzieję, że już nieco przywykliśmy do tego skwaru, ale następne godziny pokazały jak płonne były to nadzieje. Poruszanie się po tym rozpalonym mieście to żadna przyjemność. Na domiar złego w lecie większość mieszkańców wyjeżdża i zaczynają się remonty. Wygląda to tak, jakby budowano wszystko od początku.

O polskich architektach w Baku:
Polscy budowniczowie Baku, architekci polskiego pochodzenia, którzy na przełomie XIX i XX wieku kształtowali reprezentacyjne oblicze Baku, stolicy Azerbejdżanu. Za najważniejszych spośród nich uznaje się tzw. wielką trójkę, tj. Józefa Płoszkę, Kazimierza Skórewicza i Józefa Gosławskiego, i mówi o wybudowanym przez nich „polskim Baku”. Pojawienie się polskich architektów w Baku i ich późniejsza działalność w tym mieście to przede wszystkim echa tzw. gorączki naftowej, która wybuchła w stolicy Azerbejdżanu w 1872 roku po zniesieniu systemu dzierżawnego w przemyśle naftowym (carska reforma dała prywatnym właścicielom możliwość wykupu na własność – dotychczas jedynie dzierżawionych – roponośnych działek, a tym samym zwolniła ich z obowiązku płacenia gigantycznych podatków na rzecz dzierżawcy). Rewolucyjna reforma cara dała początek nowej erze w historii Baku – stała się impulsem do rozwoju przemysłu wydobywczego na szeroką skalę nie tylko w Azerbejdżanie, ale i w całej Rosji.
(…)
W II połowie XIX w. estetyka budynków stała się równie ważna, co ich funkcja użytkowa. Najbardziej czytelnym wyrazem nowych trendów był eklektyzm, który znane z przeszłości style łączył z reminiscencjami narodowymi i historycznymi. Wyznacznikiem architektonicznego piękna stała się dekoracyjność projektowanych budynków, sięganie do zachodnich stylów i umiejętne łączenie ich z tradycyjną orientalną ornamentyką. Najnowsze światowe tendencje przenikały do miasta lotem błyskawicy – w mieście wyrastały budynki będące mistrzowskimi odbiciami secesji czy palladianizmu. Baku stawało się miastem europejskim, nie wyrzekając się przy tym swej przynależności do świata Orientu, przez co architektura miasta zyskała własny, niepowtarzalny charakter. Ogromny wkład w ów proces wnieśli właśnie polscy architekci, szalenie utalentowani, pełni fantazji i rozmachu, doskonale orientujący się w najnowszych trendach i rozwiązaniach praktycznych, a przy tym pełni szacunku dla historii i tradycji miasta, w którym przyszło im pracować.


Państwo ma pieniądze z nafty i wie jak je wydać. Sprawia to jednak, że większość obiektów jest niedostępna, albo pozbawiona uroku. Miasto zatem nie zrobiło na nas większego wrażenia. Natomiast przepych i bogactwo są wręcz oszałamiające. Centrum handlowe na bulwarze nadmorskim, poza kosmicznymi cenami, ma nieocenioną klimatyzację, tłumy ochroniarzy i obsługi wszelkiej maści, zewnętrzne przeźroczyste windy, toalety, gdzie wszystko (nawet mydło) jest na fotokomórkę. Rujnuje to stereotypowe wyobrażenie o „dzikiej Azji” z jakim zegnali mnie niektórzy moi znajomi. Luksus, wielkie pieniądze i elegancja…
Mieliśmy się o tym przekonać jeszcze raz tego dnia wieczorem.

W necie przeczytałam o religii:
Zdecydowana większość mieszkańców Azerbejdżanu wyznaje islam, przy czym ok. 2/3 islam szyicki, zaś 1/3 sunnicki. Szyici mieszkają głównie na południu i wschodzie kraju, zaś sunnici na zachodzie i północy. Większość Azerów ma jednakże chłodny stosunek do religii: nie przestrzegają zasad szariatu (włącznie z zakazem spożywania wieprzowiny i picia alkoholu), nie odwiedzają meczetów, a nawet nie są w stanie określić czy są szyitami czy sunnitami (nie znają różnic między tymi dwoma zaciekle zwalczającymi się nurtami islamu). Nie jest to wyłącznie objaw dziedzictwa radzieckiego, proces sekularyzacji azerbejdżańskich elit rozpoczął się już bowiem już po podboju rosyjskim i był m.in. spowodowany dążeniem Azerów do jedności narodowej i pokoju wewnątrz społeczeństwa, wciągniętego przez wieki w wir nieustannych wojen szyicko-sunnickich. Najbardziej religijne są wioski na Półwyspie Apszerońskim (mieszkańcy Nardaranu domagali się nawet swego czasu wprowadzenia szariatu) oraz rejony przy granicy z Iranem; dość silne są tam wpływy irańskiego szyizmu, działają też irańscy misjonarze.
Gospodarce:
Azerbejdżan jest najbogatszym i najszybciej rozwijającym się państwem Kaukazu. Według danych Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju w 2005 i 2006 r. PKB wzrósł tam o ok. 34%, co oznacza, iż azerbejdżańska gospodarka była najszybciej rozwijającą się gospodarką świata. Z kolei wzrost inwestycji w 2006 r. wyniósł 31,7% PKB.
Tak dynamiczny wzrost gospodarczy Azerbejdżan zawdzięcza wydobyciu surowców naturalnych, przede wszystkim ropy naftowej. „Czarne złoto” zaczęto wydobywać w Baku w drugiej połowie XIX w., zaś jednymi z pierwszych inwestorów byli bracia Noblowie. Pierwszy naftowy boom, który doprowadził do przekształcenia się Baku z prowincjonalnego miasteczka w jedną z najważniejszych metropolii Imperium Rosyjskiego zakończył się wraz z wybuchem rewolucji bolszewickiej. Po opanowaniu Zakaukazie przez Sowietów na 70 lat zawładnęli oni azerbejdżańską ropą nie dopuszczając tam zagranicznych inwestorów. Pod koniec czasów radzieckich infrastruktura wydobywcza nad Morzem Kaspijskim zaczęła się starzeć i wymagać poważnych nakładów finansowych.
Odzyskanie przez Azerbejdżan niepodległości w 1991 r. ponownie wzbudziło ogromne zainteresowanie zagranicznych inwestorów, złoża surowców energetycznych są tam bowiem wciąż bogate (potwierdzone złoża ropy naftowej w Azerbejdżanie wynoszą 7 mld baryłek, natomiast gazu ziemnego — 850 mld m3). W rezultacie zabiegów firm zachodnich w 1994 r. w Baku podpisano tzw. kontrakt stulecia między Azerbaijani International Oil Company (AIOC; konsorcjum kilkunastu koncernów zachodnich), rosyjskim przedsiębiorstwem Łukoil oraz władzami Azerbejdżanu. Przewidywał on wydobycie 511 mln ton ropy oraz 55 mld m3 gazu w ciągu 30 lat. Problemem był jednak transport ropy na Zachód, istniał wówczas bowiem jedyny rurociąg — biegnący z Baku do portu Noworosyjsk nad Morzem Czarnym. Poważną przeszkodą było również stanowisko Rosji, która nie chciała dopuścić do budowy rurociągów omijających jej terytorium. Ponad 10-letnie zabiegi koncernów oraz zachodnich rządów (głównie amerykańskiego) zaowocowały jednak najpierw budową ropociągu Baku-Supsa (o niewielkiej przepustowości), następnie zaś (w 2005 r.) Baku-Tbilisi-Ceyhan (z Azerbejdżanu na śródziemnomorskie wybrzeże Turcji). Ropa popłynęła BTC w 2006 r.; ma on obecnie przepustowość 50 mln ton ropy rocznie (nie jest póki co w pełni wykorzystywana), z możliwością zwiększenia do 70 mln.
W lipcu 2007 r. ruszył ponadto przesył gazu ziemnego gazociągiem Baku-Tbilisi-Erzurum (BTE) z Azerbejdżanu do Turcji przez terytorium Gruzji (do Gruzji gaz przesyłać zaczęto już w styczniu). Transportowany jest nim gaz wydobywany z położonego na kaspijskim szelfie złoża Szah-Deniz przez konsorcjum, w którego skład wchodzą m.in. British Petroleum, Statoil i azerbejdżański koncern państwowy SOCAR. Docelową przepustowość (6,6 mld m3 rocznie) BTE ma osiągnąć w 2009 r. Uruchomienie gazociągu oznaczało przełamanie monopolu rosyjskiego Gazpromu na tranzyt gazu wydobywanego w regionie kaspijskim na rynki europejskie.
Po uruchomieniu BTC wydobycie ropy naftowej w Azerbejdżanie gwałtownie wzrosło — z 454 tys. baryłek dziennie w 2005 r. do 653 tys. w roku następnym. Oznaczało to również wzrost wpływów do budżetu i przyrost PKB. Azerbejdżan jako jedyne państwo Kaukazu ma poza tym dodatni bilans handlowy (eksport w 2006 r. wyniósł 13 mld USD, natomiast import 5,2 mld).
Tak znaczące sukcesy gospodarcze nie oznaczają jednak, że Azerbejdżan nie boryka się z poważnymi problemami ekonomicznymi. Najtrudniejszym z nich jest niebezpieczeństwo tzw. choroby holenderskiej tzn. zbytniego uzależnienia gospodarki od wydobycia surowców, prowadzącego do niedorozwoju innych gałęzi ekonomiki. Syndromy tej choroby są dostrzegalne już dziś, wydobycie i przetwórstwo ropy naftowej stanowi bowiem aż 43% PKB, a ropa i gaz — 90% azerbejdżańskiego eksportu.


5 sierpnia, czwartek

Postanowiliśmy wypocząć na pięknej piaszczystej plaży azerskiej. Przewodnik Bezdroży okazał się jednak w tek kwestii zupełnie mylący. Na szczęście mieliśmy już na tyle doświadczenia, by o wszystko pytać lokersów. W autobusie poznaliśmy przesympatyczną Leilę (już teraz wiem, że to tajemnicze imię z Giaura Byrona oznacza noc), która przed tygodniem wróciła z rocznego stażu w Polsce. Znakomicie mówiła po rosyjsku, angielsku i… polsku! Została zatem naszą przewodniczką na ten dzień (ma do tego predyspozycje, namawialiśmy ją więc by została rezydentką jakiegoś polskiego biura podróży). Zabrała nas na przepiękną plaże w okolicach domu prezydenta Azerbejdżanu – dowiedziałam się o tym, gdy jakiś oficer wywiadu w kąpielówkach zwrócił mi uwagę, że na plaży nie wolno fotografować. Dogadaliśmy się jednak, że będę robiła zdjęcia „w druga stronę”. Nota bene, miedzy pałacem prezydenta a nasza rajską plażą znajdowało się regularne wysypisko śmieci, nazywane przez wszystkich po prostu dziką plażą.
Leżakowanie nigdy nie było moja mocna stroną. Do przedszkola nie chodziła i zapewne dlatego się tego nigdy nie nauczyłam. Mój dotychczasowy rekord na plaży to jakaś godzina, jeśli wliczyć w to rundkę po kasach firm wycieczkowych. Ale tym razem było zupełnie inaczej. Spędziliśmy na tej plaży całą dobę osiągając nirwanę słodkiego nieróbstwa. Rozleniwiliśmy się do tego stopnia, że planowaliśmy strategicznie każdy ruch, żeby się nie przemęczyć. Gdy Tomek rozpracowywał strategię wykonania kolejnej czynności, wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem. Odparł na to niewzruszony: nie trać cennej energii na śmiech. Na moją opinię, iż ten opis nie oddaje charakteru naszego lenistwa, Tomek zasugerował, że może powinnam po prostu pisać wolniej…
Skupiłam się zatem na obserwowaniu otoczenia. Na plaży nie było pojedynczych osób. Wszyscy przychodzili grupami: z rodziną lub przyjaciółmi. Zdarzyło się kilka osób wybitnie urodziwych i zadbanych, ale generalnie wśród kobiet dominowała nadwaga. Ludzie zdawali się jednak nie zwracać uwagi na swój wygląd i po prostu znakomicie się bawili. Wielopokoleniowe rodziny pluskały się razem w morzu, piknikowały, nastolatki się lansowały, mężczyźni się wgapiali. Na czym wiec polega różnica miedzy plaża w Azerbejdżanie i w Polsce? Poza kolosalna różnicą temperatur wody i powietrza (tam odpowiednio ok. 30˚C i 40˚C? Przede wszystkim nie następują niemal zupełnie interakcje miedzy nieznanymi sobie osobami, szczególnie płci przeciwnej. Nieznajomych się nie zagaduje, ani nie nagabuje. Dziewcząt się nie podrywa. Ale można się im przyglądać. A intensywność przypatrywania bywa tutaj doprawdy… organoleptyczna. Generalnie bowiem w krajach muzułmańskich mężczyzna patrzy na kobietę jak na obiekt… zakazany, zatem bardzo mocno pożądany. Jeśli nie chroni jej obecność męskiego członka rodziny, bywa – w zależności od kraju i lokalnych uwarunkowań – szturmowana dość intensywnie, a bywa, że i bezceremonialnie.

wtorek, 10 sierpnia 2010







4 sierpnia, środa
Pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami po interesującym śniadaniu i wróciliśmy do Baku. Mieliśmy w planie zwiedzanie starówki, ale Tomek źle się czuł i przez większość dnia dochodził do siebie w różnych chłodnych miejscach. Stare miasto zaś okazało się być… remontowane! W Baku remontuje się teraz dosłownie wszystko. Wszyscy powtarzają, że państwo jest bogate, bo po odzyskaniu niepodległości korzysta ze złóż ropy. Niektórzy dodają jednak, że bogaci to tylko 10% społeczeństwa – „wierchuszka” czyli ekipa rządząca. Jeden pan – z którym podróżowaliśmy na stopa – opowiedział nam nawet o protestach i aresztowaniu opozycji a Misza – inny autostopowy kierowca – na pytanie o wszechobecne podobizny byłego i obecnego prezydenta odparł wprost, że narodu nikt o zdanie nie pyta.
O zachodzie słonica odbyliśmy uroczy rejs statkiem. Z morza Baku wygląda rzeczywiście pienie – mam nadzieję, ze się ze mną zgodzicie.
Nasi towarzysze podróży, jak niemal wszyscy napotkani Azerowie, byli bardzo sympatyczni i ciekawi Polski. Niemal, bo wieczorem przekonaliśmy się co oznacza „słaba głowa” Azerów. Młodzi marynarze (tu wszyscy wydaja się być związani z morzem) bardzo chcieli się ze mną poznać, stali się natarczywi i niegrzeczni. Mój „kuzyn” był jednak stanowczy, dzięki czemu mój kobiecy honor został uszanowany (uratowany).

foto reportaż dżyzbyz







3 sierpnia, wtorek
Ci ludzie są szaleni! Absolutnie zwariowani na punkcie swojego morza. Okazuje się, że nie podróżują nie tylko dlatego, e pojęcie wakacji w naszym rozumieniu europejskim tu nie funkcjonuje, nie dlatego że nie mają pieniędzy, ale po prostu „morze ich nie puszcza”. No i to widać. Na plaży ludzie są 24r godziny na dobę. Prawda, że w ciągu dnia najwięcej. Ale są cały czas. Zaś przed świtem dowożą ich tam chyba specjalne autobusy! Młodzi, starzy, z psami, kocami, jedzeniem, albo tylko w dresach. Chodzą, biegają, ćwiczą.… Oczywiście przy okazji spać człowiekowi nie dają.
Zdiagnozowawszy naszą sytuację oraz tutejszy klimat uznaliśmy, że niewiele tu potrzebujemy. Zatem odwieziemy nasze gruzy do przechowalni bagażu a sami ruszymy na południe – do błotnych wulkanów w Quobustanie. Na drodze stanął nam jednak przemiły pan, który zaproponował nam podwiezienie do przystanku, a skończyło się na kilkugodzinnym pobycie na jego daczy w towarzystwie żony i syna, wspólnym patroszeniu ryb, kilkudaniowym śniadaniu, sesji foto i video, wycieczce po mieści i zestawie map w prezencie. Był tak miły, że aż meczący. Gruzini są jednak subtelniejsi.
W końcu ruszamy do wymarzonych wulkanów błotnych. Przewodnik głosi, że jest takich tylko kilka na świecie. W Qoubustanie jesteśmy umówieni z jednym z ratowników poznanych poprzedniego dnia, jednak nie możemy odnaleźć właściwej plaży. Taksówkarze za podwiezienie do muzeum, wulkanów i innych atrakcji żądają cen zupełnie niewygórowanych, ale my preferujemy autostop. W ten sposób docieramy do nieturystycznych wulkanów nad brzegiem Morza kaspijskiego (dwa kilometry piechotą przez pustynię). A tam czeka na nas niespodzianka. Gdy wahamy się co zrobić z tymi wulkanami, podjeżdża kamaz z ufoludkami! Okazuje się, że to Salam i jego rodzina po kąpieli w sąsiednich błotach. Uczą nas jak korzystać z tych dobrodziejstw natury, opowiadają o kolejnych wulkanach a potem na pace kamasza zabierają na przepiękna dzika plażę. Jeszcze zanim się domyliśmy z błota – byliśmy umówieni na wspólną biesiadę w domu Salama. Jak się później okazało, zaproszenie to pozwoliło na realizację wszystkich naszych azerskich marzeń i zaspokojenie wszystkich doraźnych potrzeb. A było to tak.…
Do Salama zjechała się rodzina z Baku - na wakacje. Zatem on tez zrobił sobie wolne, i świętowali. Pokazał nam więc jak przygotować tradycyjne potrawy, podawane tylko od święta. Instrukcja – fotoreportaż z przyrządzania obok. Oprowadził nas po swoim domu i opowiedział o jego budowie. Jego żona, ciotki i matka opowiedziały mi o sposobach kojarzenia małżeństw. Jego kuzyni próbowali upić Tomka (mnie umiarkowanie, bo kobiety jednak tradycyjnie nie piją mocnego alkoholu). Wytłumaczyli, że Azerbejdżan to kraj świecki, dlatego pije się alkohol (ale „głowy maja słabe”, jak się wielokrotnie jeszcze przekonamy). Na wieść o gościach zeszła się bliższa i dalsza rodzina, sąsiedzi i jak się domyślacie –było bardzo sympatycznie. My byliśmy ciekawi ich a oni nas. Panowała przy tym tak niezwykła serdeczność i prostolinijność, że zwiedziliśmy nawet kurnik – z radością. Następnie zostaliśmy nakarmieni (nie mam pojęcia jak to wszystko w siebie wpakowałam!), wykąpani i ułożeni do snu (w jednym pokoju, gdyż uparcie twierdzimy, że jesteśmy kuzynostwem).
Nie sposób opowiedzieć wszystkich wrażeń z tego wieczoru, ani przekazać wszystkiego, czego dowiedzieliśmy się o ludziach i kraju. Ciekawe były opowieści o tym jak matka – seniorka rodu wybierała żony dla swoich synów kierując się swoja sympatią. Oni podobno z radością się na te decyzje zgadzali. Żona Salama twierdziła, że wyszła za mąż z miłości, ale inne kobiety sprostowały, że pokochali się już po ślubie. Natomiast gdy zapytałam o przyszłość młodszego pokolenia – studentki, orzekły zgodnie, że ona chce wyjść za mąż wysłuchawszy głosu serca. Zadziwiające jak tradycja łączy się w tym kraju z postępem. Jak w telewizji – obok kanałów tradycyjnych, nowoczesność w lepszym i gorszym wydaniu.
Gagiem wieczoru była rozmowa o Internecie. Tłumaczyliśmy, że zdjęcia możemy wysłać na e-maila, że adresy mamy tylko internetowe, bo podróżujemy. Wówczas nasi gospodarze zaczęli nam tłumaczyć jak drogi jest Internet (kilkaset dolarów?!), by w końcu zapytać czy mamy intrnet ze sobą i z jakim monitorem – małym czy dużym :D

2 sierpnia, poniedziałek
Kilka kilometrów przed Baku czekało nas jeszcze wystawne i przepyszne śniadanie a potem długie pożegnania z naszymi tureckimi kierowcami. Zgodnie z instrukcja do miasta dostaliśmy się komunikacją publiczną. Tania i sprawna. Ale w kraju, gdzie benzyna jest trzykrotnie tańsze niż u nas, powinno być jeszcze taniej (ceny porównywalne z naszymi). Po odwiedzeniu ambasad turkmeńskiej i uzbeckiej, upewnieniu się co do cen w tym kraju (a szczególnie jego stolicy) oraz na bilety promowe do Turkmenbaszy postanowiliśmy zrezygnować z odwiedzenia „stanów”. Kawał pustyni czy stepu nie jest wart aż takich starań, zabiegów i pieniędzy. Zwiedzimy kraj i wrócimy do Turcji by tam wyrobić wizy irańskie w Trabzonie (ponoć w jeden dzień).
Olbrzymie miasto portowe Baku wywarło na nas wrażenie, jednak niekoniecznie zachwyciło. Raczej przytłoczyło rozmachem, przepychem, wszechobecnym remontem i oczywiście temperaturą! Pospiesznie udaliśmy się na plażę – publiczna Szikov. Ta, z woda o temperaturze 30 stopni, uprzejmymi ratownikami, policjantami itd. Itp. nas urzekła. Postanowiliśmy tam przenocować. Namiot okazał się niezłym schowkiem na bagaże – za gorąco jednak było, by w nim spać.
Nie obyło się oczywiście bez wieczornego zapoznawana się z lokalna obyczajowością. Poznaliśmy grupę marynarzy: kapitana statku i mechaników. Sprawa pierwsza to, że przyglądali mi się uważnie, ale nie nawiązali rozmowy. Nie wypadało im zwrócić się do kobiety. Dopiero gdy rozmawiali z Tomkiem a ja podeszłam, sytuacji była akceptowalna. Chętnie opowiadali o swojej pracy, rodzinach itp. Zaprosili nas na szaszłyki, my ich na piwo (straszne sikacze!). Gdy część poszła na zakupy jeden został ze mną na plaży, bym czuła się bezpiecznie. Jednak dziwne to było towarzystwo. Przygotowywałam nam noclegi a on dwa razy zapytał czy mi pomóc. Wieczór okazał się bardzo ciekawy: dzięki ich wypasionym telefonom komórkowym obejrzeliśmy filmiki i zdjęcia z morza a Nadżaf zaprosił nas na weekend w góry – okolice Lahicz. Nie dopytywaliśmy o szczegóły, sadząc że pojedziemy do jego rodziny. Jak bardzo się myliliśmy!

niedziela, 1 sierpnia 2010



1 sierpnia, niedziela

Rankiem stanęłam wobec konieczności spakowania się. Niestety sprawdziły się moje najgorsze obawy. Plecak był duży i ciężki. Trudno, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Gigi obiecał wywieźć nas na granicę miasta, więc tym się pocieszam. Tomek zaofiarował się nawet, że po niego pójdzie, żebyśmy nie dźwigali tego majdanu przez całe miasto. Ale okazało się, że Gigi śpi a rodzice nie chcą go obudzić. Uruchamiam więc stronę internetową dla autostopowiczów – akurat o wyjeździe w stronę Azerbejdżanu nie ma tam mowy. Czyżby nikt jeszcze nie próbował? Robi się ciekawie. Na wyczucie określam, że musimy pojechać w okolice dworca autobusowego. Przy naszej znajomości miasta i transportu publicznego to żaden problem. Atakowani przez rzesze taksówkarzy ustalamy właściwą trasę i kierujemy się w jej kierunku. Nagle drogę zajeżdża nam kamaz a kierowca pyta dokąd idziemy piechotą. Ładujemy plecaki na platformę i wywozi nas na właściwe skrzyżowanie. Kto mówił, że będzie trudno z łapaniem stopa? Tradycyjne wymiany adresów i obietnice, że przy następnej wizycie w Gruzji odwiedzimy naszego szofera, powtarzały się niemal za każdym razem. W ramach uprzyjemniania nam drogi do granicy jeden z kierowców zabrał nas jeszcze na wycieczkę po Rustavi. Tak zwanym „nowym” i „starym”(sprzed kilkudziesięciu lat). To chyba rzeczywiście najbrzydsze miasto w Gruzji – socrealistyczne bloki w środku stepu. Pomnika przedstawiającego konie uciekające z miasta już nie ma. Czy psy rzeczywiście szczekają tu miejscem, gdzie plecy tracą swoja szlachetną nazwę – nie udało nam się przekonać.
Szybko i sprawnie dotarliśmy do granicy, nazywanej Czerwonym Mostem. Naszym oczom najpierw ukazał się przepiękny terminal po azerskiej stronie, a zaraz potem, tłum zdenerwowanych i spoconych ludzi, nerwowo czekających na odprawę, w resztkach cienia. Terminal ma zostać oddany do użytku za miesiąc. To pierwsza z wielu budowanych w tym kraju rzeczy. Ogromne inwestycje budowlane będą jednym z silniejszych akcentów naszej wycieczki do Azerbejdżanu.
Oczywiście mieliśmy kłopot z wjechaniem do kraju nafty, gdy pogranicznicy odkryli w naszych paszportach wizy armeńskie. Po prostu nie mogli zrozumieć po co tam pojechaliśmy. Okazało się to zresztą później jednym z bardziej rozpowszechnionych poglądów. Mały flirt z mundurowym, przetrzymującym nasze paszporty, oczywiście załatwił sprawę. Połączony z zapewnieniami że w Armenii nic ciekawego nie ma a ludzie są niemili. Kłamstwo to jednak niewinne. Słyszeliśmy bowiem o przypadkach nie wpuszczenia do Azerbejdżanu turystów, którzy wcześniej byli w Armenii. Ustaliliśmy zatem wersję, której w naszej wędrówce po Azerbejdżanie konsekwentnie się trzymaliśmy.
Po drugiej stronie granicy zatrzymał się nam oczywiście pierwszy TIR. Oczywiście z tureckim kierowcą. Oczywiście nie komunikującym się w żadnym cywilizowanym języku. Oczywiście przesympatycznym. Tak, oczywiście dowiózł nas do Baku, karmił i poił, oddal swoje obydwa łóżka (tu uparliśmy się, że musi się wyspać). Wyjątkowo jednak zapłacił jeszcze za nas zapewne spory mandat. Otóż azerska policja, znana ze swej niepohamowanej korupcji, jakimś sobie znanym sposobem dostrzegła dwoje pasażerów w szoferce. Po pościgu na sygnale, głośnej awanturze, bójce kierowcy z komendantem posterunku, a następnie serdecznych pozdrowieniach ze strony funkcjonariuszy i życzeniach szczęśliwej podróży, ruszyliśmy dalej. Nigdy nie dowiedzieliśmy się ile tak naprawdę kosztowaliśmy naszego przyjaciela. Okazało się zresztą, że tutejsza policja wymusza od kierowców (nie tylko obcokrajowców) łapówki pod byle pozorem. Jazda po wertepach, wokół miast tylko częściowo pozwoliła uniknąć pazernych posterunków, zdecydowanie jednak wykończyła naszych kierowców.



31 lipca, sobota
Obudziłam się z wielką potrzebą wyruszenia… gdziekolwiek. Ale przecież w Drogę ruszamy jutro, a temperatury tutaj zniechęcają do ruszenia się gdziekolwiek poza sympatycznie „klimatyzowaną” werandę. Otworzyłam mapę Gruzji 0 nic sensownego nie przyszło mi do głowy. Plan Tbilisi – i jest! W mieście jest jezioro!!! Zapytałam Wadzię (nasz gospodarz) o dojazd i okazało się, że niemal spod naszej werandy jedzie autobus w tamtym kierunku. Potem jeszcze tylko dwukilometrowy spacer pod górę i jestem nad Lake Kus-Tba. No więc przyjemne miejsce, niezatłoczone pomimo soboty i takie… gruzińsko spokojne. Przyjazne człowiekowi spragnionemu odpoczynku. A mnie tak brakuje książek! W Turcji przeczytałam książkę Bartka a w Armenii przywiezioną przez Ewę („Kochanek Wielkiej niedźwiedzicy”) i na tym mój kontakt ze słowem drukowanym się skończył. Nie licząc ulotek promocyjnych miast i regionów ;D odnalazłam więc w moim laptopie e-booki i zaczęłam czytać… M. Szwai Klub Mało Używanych Dziewic. Kontakt z książka jest ważny… ale skąd miałam wiedzieć, że „niebo zamieni się w piekło”. Spiekłam się na raczka i przez najbliższy tydzień skóra z brzucha będzie mi schodziła płatami, uniemożliwiając noszenie dwóch plecaków i nieźle dając do wiwatu!
do pooglądania tbiliskie podwórka i zrelaksowani policjanci - na specjalne zamówienie Ewy Ewciu jak Bałkany?