skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

niedziela, 26 września 2010


24 września, piątek
Obudziłam się po 12 godzinach snu zregenerowana i gotowa do walki. Biuro Air Indian Express mieli otworzyć o 9tej, ale ja już o 7 wyszłam na jego poszukiwania. I bardzo dobrze, bo pomimo ze miałam adres to jego odnalezienie zajęło mi półtorej godziny. Deszcz siąpił, plecak ciążył a ludzie, choć uprzejmi, kierowali mnie w różnych kierunkach. Przyznaję, że wtedy miałam dość Sri Lanki. Przy okazji szukania biura, zwiedziłam jednak turystyczna i biznesowa dzielnice Kolombo, najnowocześniejszy w mieście piękny budynek WTC i kilka pomniejszych.
O 8:30 byłam na miejscu – i wtedy otworzono biuro. Natychmiast przystąpiłam do działania! Poprosiłam o jeden bilet do Madras na poniedziałek, ale pan zaczął coś marudzić. Przerwałam mu, wyjaśniłam, że mam dosyć ich kompanii (nie działa sprzedaż internetowa, ale żądnej informacji na ten temat na websajcie nie ma, telefony odbierają ludzie niekompetentni, którzy rozłączają połączenia i że musiałam zmienić plany – zamiast plażowania tłuc się 12 godzin w autobusach, więc mam nadzieję, że teraz to będzie łatwe. Okazało się jednak, ze moje nadzieje były naiwne. Zgodnie z nowymi instrukcjami z Bombaju, zablokowano sprzedaż z użyciem kart kredytowych na terenie Sri Lanki, gdyż dochodziło do nadużyć. To przełknęłam. Inna wytyczna mówi jednak, iż ze Sri Lanki można kupić tylko return ticket, czyli w dwie strony. Nie miałam zamiaru wydawać dwustu złotych na nic! Najpierw się denerwowałam (szybko przypominając sobie i wygłaszając polskojęzyczne wyznaczniki intensywnej emocjonalności), potem prawie się rozpłakałam z bezsilności. Ostatecznie porzuciłam plecak i poszłam „na miasto” – szukać bankomatu, ale wcale nie miałam na to ochoty. Weszłam do pierwszej agencji, sprzedającej bilety lotnicze i tam kupiłam upragniony bilet w jedna stronę tyle że z 10 dolarową opłatą. Pan kilka razy wyjaśniał mi, że mogę mieć kłopoty w władzami imigracyjnymi w Indiach, ale przyrzekłam, że biorę to na siebie.
Po zdobyciu biletu, wsiadłam w pociąg i pojechałam do Galle. Umówiłam się tam z Łukaszem. Spotkaliśmy się miesiąc temu w Yazd (Iran) i teraz zgadaliśmy się, że trochę pojeździmy razem. Pojechaliśmy razem do Unawatuna, gdzie mieliśmy wylegiwać się na plaży w towarzystwie jego znajomych z wędrówki po Sri Lance. Miejsce okazało się śliczne, jednak mocno turystyczne i z tego powodu odpowiednio drogie. Oferowało jednak bogaty wybór sympatycznych knajpek, sklepików z pamiątkami i uroczych plaż.
To znakomite miejsce do obserwacji rybaków oraz na łowienie. Marlina nie złowiłam, ale upolowałam na bazarze.


22 września, środa

No i właściwie mogłabym znowu pisać o falach, słońcu, piasku i uśmiechniętych ludziach. Bo to był kolejny dzień spędzony na plaży (nawet mi się podoba mój kolor opalenizny, taki… intensywny; nawet mam już jak miejscowi stopy bielsze niż reszta ciała). Czymś jednak różnił się od poprzednich. Bo był to dzień świąteczny (w związku z pełnią księżyca) i nad ocean ściągnęły tłumy ludności miejscowej. Świątecznie przybrani prezentowali się bardzo fotogenicznie, co oczywiście starałam się wykorzystać. Zaobserwowałam jednak powtarzającą się sytuację: oto siedzi sobie rodzinka i cieszy się chwilą, gdy nagle podchodzi jakiś ochroniarz albo policjant i grupka przenosi się na skraj zatoki, by tam gnieść się w tłumie kilkuset osób, gdy tymczasem tutaj piękna plaża świeci pustkami. Najpierw się temu dziwiłam potem mnie to złościło, aż w końcu wzbudziło to moje szczere oburzenie i postanowiłam wyjechać z miejscowości, gdzie mieszkańcy traktowani są gorzej biali turyści.
Znalazłam też nauczyciela. Spotkałam taką szczęśliwą rodzinkę i poprosiłam chłopaka o lekcję jak być szczęśliwym. To, co powiedział, nie było niczym nowym: że trzeba mieć otwarty umysł, że nie można się zamartwiać, bo wtedy nie sposób cieszyć się chwilą. A jednak ten człowiek miał tak rozpromienione oczy, że pomyślałam, iż te proste prawdy muszą być po prostu prawdziwe.
A w mojej ulubionej knajpce pozaglądałam do garnków, wywąchałam wszystkie zioła i znów zachwyciłam się jedzeniem i atmosferą.
23 września, czwartek
Pomyślałam sobie, że fajnie by było zobaczyć słonie na Sri Lance. W tym celu postanowiłam udać się do Parku Narodowego Yala. Tyle plan. Z realizacją gorzej. To właściwie dzień, który wolałabym wyciąć z pamięci. Niestety i takie dni bywają w podróży. Bo nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli i czasem napotykamy trudności, które po prostu trzeba pokonać. Czasem udaje się to szybko i bezboleśnie, a czasem wymaga dużo czasu i energii. Tak było tym razem.
Najpierw autobus. Już po kwadransie okazało się, że potrzebuje pójść do toalety – przygotowałam się do podróży, ale niestety czasem tak bywa. Akurat był kilkuminutowy postój, więc musiałam wziąć tuktuka do najbliższej sławojki (za dolara)! Potem kierowca odwiózł mnie pod drzwi autobusu. Nie był to jednak koniec moich kłopotów. Wyraźnie mój organizm się zbuntował i składniki potrzebne do wytwarzania moczu przyswajał z powietrza. Gdy po kilku godzinach dotarłam do miasta przesiadkowego, miałam przemyślany każdy ruch w planie dotarcia do toalety.
Następnie zajęłam się sprawa biletu lotniczego. Biuro Air India Express nie odpowiedziało na moje maile z zapytaniem, czy transakcja przebiegła pomyślnie, gdyż nie otrzymałam jej potwierdzenia. Zadzwoniłam wiec do nich, ale pracownik najwyraźniej przerwał połączenie. Po wielu próbach połączyłam się ponownie i gdy w końcu ktoś mnie wysłuchał, odpowiedział mi, że nie mogę zakupić tego biletu przez Internet, gdyż płatności karta kredytową zostały na Sri Lance zablokowane. Poinformowano mnie, że zakupu musze dokonać osobiście w siedzibie firmy – w Kolombo. W mieście, w którym się znalazłam, nie było żadnej agencji, sprzedającej bilety lotnicze, więc nie pozostawało mi nic innego jak zmienić plany i spędzić najbliższych siedem godzin w autobusie do stolicy. I chociaż kierowca przekonywał mnie, że zdążę na czas, to napotkaliśmy ulewne deszcze i w rezultacie dotarliśmy do Kolombo z godzinnym opóźnieniem. Tak więc czasem podróżowanie to pasmo niesprzyjających okoliczności, kłopotów i spraw trudnych do załatwienia. Jasnym punktem dnia było jednak podglądanie kilkunastu słoni. Otóż w pewnym momencie zatrzymaliśmy się na policyjnym checz poincie, gdzie każdemu sprawdzono bagaż. Okazało się, ż przejeżdżamy wzdłuż Parku Narodowego Uda. To było jak profesjonalne safari. Wszystkie oczy utkwione w oknach, cisza i wskazywanie słoni współtowarzyszom podróży. Były tam takie duże, wielkie i całkiem małe. Zachowywały się bardzo spokojnie i dostojnie. Były tez bawoły oraz inne zwierzęta. Widok jeziora, gór i dzikich zwierząt wprawił mnie w doskonały nastrój. Gdy jednak dojechałam do Kolombo lalo jak z cebra, byłam straszliwie zmęczona i gotowa lec w pierwszym łóżku, jakie uda mi się znaleźć. Jednak ceny stworzyły skuteczna zaporę. Ostatecznie udało mi się z(po kilku odmowach wynajęcia mi taniego pokoju) naleźć miejsce w mojej kategorii cenowej. Nie było ono jednak w mojej kategorii gustownej. Szczerze mówiąc była to najgorsza nora, w jakiej kiedykolwiek spałam. Właściciel, podkreślający fakt, iż jest muzułmaninem (co miało mnie przekonać, że jestem tam bezpieczna) opowiadał mi z dumą, iż hotel jest nowy, tegoroczny i będzie się rozbudowywał. Nie wyglądało jednak na to, by cokolwiek z tej historii było prawdą. W ogóle było dziwnie, np. w czasie oględzin pokoju, było w nim pięciu czy sześciu mężczyzn (właściciel, menadżer, boy hotelowy, jeden z gości oraz człowiek, który mnie tam przyprowadził), najwyraźniej nie zamierzali wychodzić, licząc na przyjacielskie kontakty. Ostatecznie udało mi się ich pożegnać i przespałam kolejnych 12 godzin.

piątek, 24 września 2010

kochani moi w niedziele wieczorem bede na lotnisku z wi-fi wiec jesli ktos stesknil sie i chce pogadac to bede dostepna na wszystkich komunikatorach - lacznie z skype :D

wtorek, 21 września 2010




21 września, wtorek
Burza była w nocy. I to jaka. Grzmiało, huczało aż miło. Ostatnio taką przeżyłam chyba jeszcze w Kirgistanie. Ale tam był namiot na wysokości 3 tys mnpm a tu przytulny pokoik jakieś 2 mnpm (oceanu) i z 15 metrów od niego. Wyobraźnia podsuwała obrazy tsunami. Ale pokoik bezpieczny. Jego cena wywołuje spore zaskoczenie u wszystkich, którzy mnie o to pytają - 5 dolarów (z łazienką, prądem, klimatyzacją). Przyzwyczaiłam się do niskich cen i z rozpędu stargowałam te 30 %, a tu wszyscy robią wielkie oczy i nie dowierzają. No to jestem z siebie zadowolona. Nie wydam tu tyle kasy co większość białych turystów, bo jakoś mnie ten surfing nie ciągnie (to nie jest ten rodzaj wodnego szaleństwa, który mnie kręci) i z wodnego safari rezygnuje po chwili namysłu. Cudny jest ocean, plaże i palmy, a nawet uroczo rozświetlone nocą nadmorskie knajpki – ale te wszystkie rozrywki to nie dla mnie.
Poszłam na obiad do mojej ulubionej knajpki. Polubiłam gospodarzy ze wzajemnością: nie tylko pamiętają moje imię, ale nazywają siostrą, mam tam opinię milej i sympatycznej (tak, tak; sama się zdziwiłam!). Przyglądałam się właścicielowi – 26 letniemu chłopakowi z błyskiem w oku i mnóstwem przyjaciół. Jest człowiekiem sukcesu, młodym biznesmenem, ale w przeciwieństwie do naszych europejskich – pamięta co jest dla niego najważniejsze, ma czas dla rodziny i przyjaciół, żyje radośnie i jest szczęśliwy. Podziękowałam mu więc dziś nie tylko za pyszny posiłek i miła rozmowę, ale także za tę lekcje bycia szczęśliwym. I gdy oni zachwycali się jaka to jestem uprzejma, wyrwało mi się, że to chyba wpływ tego miejsca. Wtedy mnie oświeciło: po co śpieszę się gdzieś – choćby zobaczyć słonie w PN Yala, skoro tu mam wszystko czego szukałam. To ta nieznośna przypadłość, każąca mi wciąż sprawdzać, czy gdzieś indziej nie jest przypadkiem lepiej. A właśnie, że nie musze sprawdzać. Zostanę tu tak długo, jak długo będę chciała. Bo cudownie jest skakać, gdy wypełnia cię radość; gdy bawisz się z falami, uciekając przed nimi jak dziecko i wyzywasz ocean na pojedynek; gdy śmiejesz się w głos nie zważając na otoczenie, gdy słońce i błękit nieba wystarczają do szczęścia. To nic, że znam tu już wszystkich, że wszystkie miejsca odwiedziłam. Nareszcie z prawdziwa rozkoszą wyleguję się na plaży, igram z falami, pieszczę ciało słońcem, wodą i piaskiem, jem gdy jestem głodna, rozmawiam z ludźmi gdy mam ochotę… czasem wydaje mi się, że popracowałabym z radością (pamiętacie tytułowych szewców Witkacego?), ale to z pewnością da się wyleczyć. W końcu lekarz orzekł, że potrzebuje odpoczynku, a do wskazań lekarskich należy się ściśle stosować.
Po nocnej burzy nie ma prądu w całym miasteczku. To oznacza, że nie ma światła, nie działają wentylatory, pompy wodne, kuchnie, grzałki ani kafejki internetowe. Ale jakoś sobie radzimy. Przyglądam się rybakom, zaglądam do ich chat. Ci ludzie mają mniej, niż ja dźwigam w swoim plecaku w czasie tej podróży. Jak „Piątek” - Beduin poznany w lutym na Półwyspie Synaj. Ubrań tyle, co na sobie, jedzenia tyle, co na dzisiaj, a radości życia tyle, że można by nią cały świat obdzielić. Jeszcze tak niewiele pojmuję, ale tu się będę uczyć…
20 września, poniedziałek
Właśnie wyszłam z kawiarenki internetowej (znalazłam w kocu jakąś tanią, bo ceny w centrum dla turystów powalają!) i usiadłam sobie w jakiejś łodzi rybackiej z laptopem. Emocje we mnie buzują, więc postanowiłam to wylać z siebie potokiem polskich słów. A propos: dobrze, ze mam tego laptopa, bo bym już zapomniała o używaniu polskiej czcionki. I myślałabym już zupełnie po angielsku, gdyby kabareciarze do mnie po polsku nie gadali co jakiś czas. A mój język ojczysty piękny jest, lubię go i tęsknię za pogadaniem sobie z kimś w tymże. Ale póki co wyzywam się klikając w polską klawiaturę. No więc siedzę na brzegu… oceanu (a jakże, oceanu, a nie morza – jak chciałoby się powiedzieć Tfu! napisać), wokół rybacy naprawiają sieci (zabawnie wyglądają w tych swoich tradycyjnych spódnicach, których nazwy ciągle zapominam). W zatoce cisza i spokój. Turystów jakby wymiotło – a może ja po prostu patrzę we właściwym kierunku, cały ten turystyczny rozgardiasz zostawiając za sobą. Palmy, chatki z trzciny, kaktusy zamiast płotków, ludzie niemal czarni (i to nie spieczeni słońcem turyści, bo ci są czerwoni), fale rozbijające się o brzeg, słońce. Każdy z elementów tego krajobrazu to osobny temat na opowieść. Palmy – jak się przekonałam – tkwiły w mojej podświadomości jako symbol egzotyki i ekscentrycznego, cholernie drogiego wypoczynku. No i mam taki wymoczyn! I to za całkiem niewielkie pieniądze. Chatki z trzciny mnie zaskoczyły. Myślałam, że to na Bahamach czy innych końcach świata. A to już tu. Ale nie są jak z obrazka. Chyba nie robią ich z trzciny ze względu na turystów, lecz dlatego że na inny budulec ich nie stać. Kaktusy – te rosną przecież na pustyni. A tu zaraz za oblegana plażą zaczynają się wydmy, dzielnie walcząca o przetrwanie roślinność. Kaktusiki w roli żywopłotu wyglądają niezwykle fotogenicznie. Ludzie – o i to jest temat! Przyjechałam na wschodnie wybrzeże szukać autentyczności i słońca. Pomyślałam, że to niemożliwe, żeby wszyscy wszędzie byli tak mili (nawet psy tu na ludzi nie szczekają, zawsze się łaszą i są niegroźne). No bo, jak już pisałam, ci Srilanczycy zawsze się witają, uśmiechają i chętnie pozują do zdjęć (czasem chcą „money, money”, Alle tym postanowiłam się nie zrażać). Więc na początek wczoraj trafiłam na autobus, w którym przez kilka godzin nie udawało mi się z nikim skomunikować. Wyobrażacie sobie? W kraju, gdzie angielski jest językiem urzędowym (nie jestem pewna czy oficjalnie, bo źródła różnie podają, ale nazwy są w trzech językach) nastąpiła blokada komunikacyjna. Zresztą wszyscy zostali sterroryzowani przez pijanego pasażera, który śpiewał, tańczył, szczypał i próbował robić striptiz. Do tego odniosłam wrażenie, ż przejeżdżamy przez jakieś strefy zmilitaryzowane, bo widziałam strasznie dużo, uzbrojonej po żeby, policji i wojska. Czasem wsiadali do autobusu i na jakimś dystansie obstawiali wejścia. W pewnym momencie nawet schowałam aparat, bo pomyślałam, że nie wolno robić zdjęć i będę miała kłopoty. Ale oczywiście szybko powróciłam do fotografowania. Po to wywalczyłam sobie miejsce przy oknie! No ale ta policja nie dawała mi spokoju. Tutaj na przykład stoją na skrzyżowaniach, przechadzają się po plaży… Dopiero dziś chłopaki mi wytłumaczyli. Miejscowi rybacy, celebrujący zakończenie dnia pracy, zaprosili bym się do nich przysiadła. Rozmawialiśmy sobie żartując beztrosko, Az tu przechodzący patrol, zaczął ich pojedynczo przywoływać i legitymować. Rozglądam się, a oni rozdzielili się i obstawili nasza grupkę ze wszystkich stron. Nieswojo się poczułam i pytam co jest grane. Uspokajają mnie, że nic się nie dzieje. Dopiero gdy się dopytywałam, wyjaśnili, że ci wszyscy mundurowi są tu dla mojego bezpieczeństwa! Czyli oni mieli kłopoty przeze mnie. Poćwierkałam jeszcze chwilkę i się ulotniłam. Zrozumiałam dlaczego oni tak nieśmiało ze mną rozmawiają. Dlaczego wczoraj w czasie nocnej imprezki na plaży co chwile zapewniali mnie, że jestem bezpieczna. Potem pytałam jeszcze kilku osób i ktoś powiedział mi, że to zarządzenie samego prezydenta (myślałam, ze tu rządzi premier, ale mniejsza z tym), który ogłosił że to najpiękniejsze miejsce Sri Lanki al. Turyści musza być chronieni w sposób szczególny. Czyżby własny rząd traktował ich jak obywateli drugiej kategorii? Rozmawiać i pokazywać okolicę mogą tylko licencjonowani przewodnicy. Ci rybacy żyją tu OBOK bogatych białych turystów i właściwie nie maja z nimi kontaktu. Choćby mój gesthause. To chyba najtańsze miejsce w okolicy. Sami Srilańczycy. I lokalna knajpa. Ceny co najmniej o połowę niższe niż gdzie indziej. Gdy wchodzę do środka – zachwyt! Ale tez jakaś powściągliwość z ich strony. Tylko mała dziewczynka nie ma obiekcji, wyciąga rączki i zaczyna ze mną tańczyć. Urok chwili. Czuję się jak wtedy, gdy miałam pięć lat i tańczyłam stojąc tacie na butach. To jest właśnie ten moment gdy cieszymy się życiem jak dzieci. Tylko ja pamiętam, że na maleństwo trzeba uważać, żeby się nie przewróciło. Ale czy to tę chwilę szaleństwa dyskredytuje?
Fale. Ocean to jest jednak ocean i już. Idziesz sobie taka plażą jak z tandetnego obrazka, piasek mięciutki, fale zaledwie smyrają twoje stopy. Uśmiechasz się do mijanego przystojniaka i nagle… fala niemal powala cię na miejscu. Bo tu fale nadchodzą niezapowiedzianie. Przed chwila stałaś w wodzie po kolana, a w ciągu kilku sekund masz jej po pachy albo i wyżej. Potężna siła, której przeciwstawić się niepodobna. Jeśli udało ci się ustać na nogach – wzbudzasz uśmiech na twarzach miejscowych. Ale to jeszcze nie koniec. Woda wraca. Wraca mniej widowiskowo. Ale to, że sięga ci kostek nie odbiera jej siły. Zaskakujące. Jaki to żywioł!
Słońce. Czy ja właśnie nie mówiłam o żywiołach? Jaka to moc! Nawet gdy go nie widzisz, gdy wydaje ci się, że skryło się za chmurami (chmur właściwie nie ma, ale czasem jest tak jakby pochmurno i wilgotno), to ono tam jest. I cały czas operuje. Skąd to wiem? Bo turyści dzielą się tu na dwie kategorie – białych od kremów z filtrem ochronnym i czerwonych, spieczonych na raka. Dziewczyny można też sklasyfikować na te roznegliżowane i te stosujące się do miejscowych konwenansów – czyli w jakichś tunikach lub długich koszulkach. Ja spaceruję w tunice, stosuję filtry, więc zaczerwienienia mam umiarkowane. Na te w bikini czekają miejscowi i oglądają – jak w kinie! Ja się z nich śmiałam, że jak w kinie – a oni się ze mną ochoczo zgodzili. Sporo tu muzułman i chyba ich wpływowi kobiety „zawdzięczają” tradycyjne podejście do stroju w miejscu publicznym.
Zapadł zmrok.

poniedziałek, 20 września 2010


19 września, niedziela

Pobudka przed świtem –jak uczy Pipek – by zrobić najlepsze fotki. Na małego Adam’s Peaka warto przespacerować się o tej porze. Widok krzewów herbacianych skąpanych we wschodzącym słońcu – bezcenne. Lubię takie początki dnia.
Potem szybkie pakowanie, śniadanie (curd & honey – miejscowa specjalność: jogurt z miodem) i w autobus. Postanowiłam pojechać na północ w poszukiwaniu miłego spokojnego miejsca nad oceanem. Niestety, to co zobaczyłam było tyle zachwycające, co przerażające. Piękne plaże i nieodbudowane domy, piękne nowe drogi sponsorowane przez Unie Europejska - o czym informują co chwila specjalne tablice i inne tablice: TSUNAMI ZONE oraz odcinki bez drogi, gdy autobus przejeżdża po prostu plażą. Brak jakiejkolwiek infrastruktury. Serce mi się ścisnęło. Już wiem dlaczego o tych miejscach nie znalazłam żadnych informacji (poza notką o wybuchu bomby tamilskiej). Pojechałam więc wzdłuż oceanu na południe, aż do Arupam Bay. Chciałam tam zjechać za kilka dni, ale czasem lepiej gdy dobre rzeczy wydarzają się wcześniej niż później. Miejscowość znana jako dawna mekka hipisowców oraz najlepsze miejsce na surfing. Tak, jestem w raju. Oglądaliście reklamówki wczasów w biurach turystycznych, gdzie królują błękit oceanu, miękki piaseczek i palmy? Mówiliście sobie: fotomontaż? Od dziś już wiem: takie miejsca istnieją i ja w nim jestem. Ponoć Sri Lanka leży 40 mil od raju. Oj, chyba już tutaj się zaczyna! Chwilę po przyjeździe (szybciutko znalazłam pokój i znajomych) pluskałam się w ciepłym Oceanie Indyjskim, walczyłam z falami i z głębin przyglądałam się surferom, plaży z palmami i tradycyjnymi kutrami rybackimi.
18 września, sobota
Świetny pokój sobie wynegocjowałam. Nazywa się to Green Hill i jest zjawiskiem ekologicznym z widokami zapierającymi dech w piersiach. Z drogą restauracją, ale te przy hotelach zawsze są próbą odbicia sobie przez restauratorów niskiej ceny noclegu. W końcu jedynka za 4 dolce z małym ogonkiem to w tym mieście niezły rarytas. Nawet spotkany wczoraj chłopak – z Indii, więc jak miejscowy – przyznał, że jemu udało się zejść do siedmiu.
W ogóle Ella to piękne miejsce. Przede wszystkim jest ciepło, pranie schnie szybko a nie gnije, gdzie nie spojrzeć wszędzie góry a ja mam wielkie okna. Jest uroczo – nie tylko tu gdzie śpię, ale także w miasteczku. Tak wioskowo, w dobrym znaczeniu tego słowa.
Chłopak z obsługi dal mi taka książkę, w której opisano wszystkie atrakcje w okolicy z instrukcja dotarcia do nich. Od razu chce tu zostać tydzień. Na początek postanawiam oczywiście wejść na największą górkę w okolicy, a potem na mniejszą. O obu czytałam już wcześniej. Ella Rock dominuje nad okolicą.
Wspinaczka na Ella Rock zaczyna się stromym podejściem asfaltową drogą do torów kolejowych. A potem idziemy torami, które zastępują tutaj chodnik. Wszyscy podają odległość – dwa kilometry, ale w rzeczywistości są to 3 km. Mijamy mnóstwo ludzi – kobiety z zakupami, z dziećmi, mężczyzn z pękami drewna. Potem mostek, rzeczka itd. Spotkam sporo turystów, ale wszyscy są z przewodnikami. Ja bez przewodnika i sama. To wzbudza zainteresowanie. Spory odcinek drogi wiedzie przez plantacje herbaty, gdzie robi się już bardziej stromo. Plątanina ścieżek, krzaki – jakiś farmer uparł się mnie podprowadzić i po drodze pokazujemy swoje uprawy oraz kolonię os na drzewie. Na około 30 minut przed szczytem jest naprawdę ostro. Wspinam się po kamieniach. Ze szczytu rozpościera się widok rekompensujący trudy wspinaczki. Ale najlepsze na koniec. Spotykam Francuzów, którzy mówią mi o posagu Buddy kawałek dalej. Widok z tamtego miejsca przebija wszystko! W dole wijąca się droga, wspaniały wodospad. Gdy rozmawiam później z turystami w miasteczku, okazuje się, że nie wszyscy tam dotarli. Wracając wybieram widokową ścieżkę, która schodzi na pola uprawne. Nie mogę się dogadać z tymi ludźmi. W końcu jakaś kobieta porzuca pracę i odprowadza mnie do rzeczki. Jestem świadkiem prania w rzeczce a gdy po krótkim reście schodzę do torów okazuje się, że wyszłam przy mojej ulubionej stacji kolejowej Kitajella. Mostek, którym wchodziłam trasę, jest 50 metrów dalej. Miejscowi twierdzą, że za pół godziny będzie pociąg w tamta stronę, ale zważywszy na to jak wczorajszy był opóźniony, wybieram wędrówkę pieszą. Chwilami próbowałam iść obok torów, ale gdy przede mną przemknęło cos dużego, czarnego i połyskująco wijącego się w słońcu –wróciłam na torowisko. Fascynująca wędrówka. Widać jeszcze więcej niż z okien pociągu. To główny szlak komunikacyjny. Ruch spory. Przy torowisku przedszkole (chyba wszyscy docierają tu ta drogą, którą teraz ja pokonuję) a nawet sklepik. Nie wiem czy rozumiecie: ściana zieleni, kompletnie nic i naklepani w małym sklepiku! Zza tej ściany zieleni czasem słyszę rozmowy, muzykę. Często dostrzegam zabudowania, małe domki a nawet tuktuki na podwórkach. Ale jak one tam dojechały?! Tu zieleń otacza wszystko. Zdaje się nawet atakować przejeżdżający pociąg. Taki to kraj, że ludzie z trudem wydzierają naturze kawałki przestrzeni by wybudować drogę czy dom. Ale zaraz ponad tym domem drzewa znów opanowują przestrzeń. Otaczają podwórka we wszystkich wymiarach, tak że stojąc kilka metrów dalej możesz nie dostrzec nic poza intensywna zielenią drzew i krzewów.
Wieczorem wybrałam się na Littre Adam’s Peak. Tylko połechtało to moje zmysły. Na wschód słońca znowu pójdę. Tęsknota gór krzyczy we mnie drukowanymi literami! A te przestrzenie takie swojskie – z daleka.
17 września, piątek
Ten dzień jest dowodem na to, że przemieszczanie się nie jest nudne. Rano autobus do Maskeliji. Interakcje bardzo różne, np. 82letnia babcia, poznana już wcześniej, która nadal pracuje jako sprzątaczka, kucharka, masażystka oraz przewodnik na Adam’s Peaka – była tam 75 razy i ma rekomendacje od różnych osób. Ma także liczne zdjęcia i pocztówki od turystów, które chętnie prezentuje. Oczywiście wszyscy wiedzą, że biała turystka to jedzie na pewno do Hatton, więc gdy na skrzyżowaniu mija nas autobus do tego miasta, zatrzymują go dla mnie. Zrywam się i próbuję pozbierać graty, a ci ludzi mnie uspokajają – poczeka. Gdy tylko jednak stawiam nogę na stopniu – autobus rusza.
Z tą biała turystka to ciekawa sprawa. Na wyspie, która kiedyś była kolonią, panuje jakby powszechny szacunek dla białych. Pominę tu obowiązkową wręcz uprzejmość, zapytania o pochodzenie, zawód, podróż; chętne pozowanie do zdjęć czy wskazywanie drogi (podprowadzanie czasem całe kilometry). Zawsze, gdy mi odpowiadają, pada sakramentalne „madame”. Nawet w skróconej wersji brzmi to niezwykle zasadniczo, niczym regułka znana nam z armii amerykańskiej. Często dzieciaki przyglądają mi się z nieskrywanym zaciekawieniem. Czasem wstydzą się podejść a czasem wręcz oblepiają mnie z każdej strony. Dopiero ostatnio pewien mężczyzna wyjaśnił mi, że pierwszy raz widział białego człowieka w wieku dziesięciu lat i myślał, ż e to jakiś święty z nieba zstąpił. Człowiek ten był buddystą, więc obrazy białych świętych z kościołów katolickich to chyba marne wytłumaczenie.
Hatton. Małe miasteczko ze świątyniami wszystkich wyznań, kafejką internetową kiepskiej jakości i dworcem kolejowym. Okazuje się, że pociąg będzie spóźniony – pół godziny, godzinę, może dłużej. Nikt nie wie dlaczego, ale domyślam się że przez monsun. Potakują, że to możliwe. A więc mam czas przyzwyczaić się przed Indiami. Zostawiam zatem duży plecak w jakimś pomieszczeniu służbowym i, korzystając z faktu, ż e chwilowo nie pada, idę się powałęsać po miasteczku. Fajne. Dużo dzieciaków wracających ze szkoły w ślicznych mundurkach. Może by takie u nas wprowadzić? Uzupełniając zakupy trafiam na lokalne słodkości: ladu, wajepę i galin. Da się to zjeść, ale słodkim bym tego nie nazwała, tylko tłustym. Są jeszcze jakieś ciastka, potencjalnie z kokosów i czekolady, ale chyba więcej w nich wiórów bez żadnego smaku. Lepiej jest w aptece. Znajduje leki na moje przeziębienie, a pani farmaceutka zaznacza mi dawkowanie na karteczce – specjalna pieczątka w języku singali! Chyba zatrzymam to sobie na pamiątkę 
Pociąg. Przecież nie opowiedziałam wam o pociągach! Są lepsze od autobusów, poza oczywistymi względami jak toalety, także z tego powodu, z e nie przemierzają trasy oficjalnej, jak to czynią autobusy jadąc głównymi ulicami miast, gdzie wszystko jest ugłaskane. Tory przecinają podwórka, zaułki i ludzkie życia. Wyglądanie przez okno pociągu to zajęcie tyle fascynujące, co męczące. Tyle tego wszystkiego do obejrzenia! Zaś trasa do Elli ma jeszcze tę dodatkowa zaletę, że godzinami oglądać można uprawy herbaty. Pociąg przejeżdża powoli przez góry, tunele, nad przepaściami, przeważnie wśród wzgórz herbaty. Koniecznie trzeba się przejechać pociągiem wśród gór. Robię zdjęcia na wszystkie strony, nawiązuję nowe znajomości… No właśnie w znajomościach pociąg też jest lepszy od autobusu (oczywiście tylko druga i trzecia klasa, o istnieniu pierwszej nie mam pojęcia). Można się z łatwością przesiadać, zaglądać do coraz to nowych towarzyszy podróży, a jeśli jesteśmy zmęczeni nadmiarem towarzystwa, to zawsze możemy się wytłumaczyć hałasem i przerwać rozmowy.
Zapada zmrok, pasażerowie otulają się w ręczniki, chusty, ale najczęściej zostają w klapkach bez skarpetek. Oczywiście jestem jedyna biała w trzeciej klasie (chyba w całym pociągu) i oczywiście wszyscy chcą mi pomóc. Z tego wszystkiego wskazują mi niewłaściwą stację. Wyglądam niedowierzająco i Wrzeszcze w ciemność zapytanie czy to ta stacja. W końcu skacze w te ciemność – dobrze ze sobie nóg nie połamałam, bo wysoko a ja mam ciężki ładunek. Brnę w stronę świateł małej stacyjki a tu pytanie: dokąd idziesz? Poczułam się jak idiotka. No przecież do Elli. Ale to nie tu! To jest Kitajella. Z powrotem się gramole do pociągu, który na szczęście jeszcze nie odjechał. No ładnie, jeszcze trzy kilometry! Jutro przekonam się jednak, że ta stacja została mi chyba zapisana w gwiazdach.

cd

Wieczorem:
No to tak. Myśli trzeba pozbierać, uczesać… Zimno tu, deszczowo, ja jestem zmęczona i przeziębiona – chyba ta mieszanka sprawia, że śni mi się rodzina, potem przyjaciele. Czy to przeczucie, że coś złego się dzieje czy tylko tęsknota? Po kilku smsach jestem spokojniejsza, ale smutek nie ustępuje. Do tego okazuje się, że chyba jestem zbyt open, frendly i w ogóle, bo te wyznania miłości to już mnie irytują. Znowu muszę tłumaczyć, że ja to się nie zakochałam, że nie – nie chcę tu zostać na całe życie no i tak, jest mi przykro, że łamię serce, ale nic na to nie poradzę – jutro wyjeżdżam. To nie tylko nudne się staje, ale wręcz uciążliwe. Obawiałam się podróży po krajach muzułmańskich, ale tu na Sri lance wcale nie jest lepiej – „zakochują” się w ciągu kilku godzin. I nawet jeśli podróżowałam w towarzystwie, to wystarczała chwila nieuwagi i znajdowali okazję do wyznań. Nie, żeby byli natarczywi czy niebezpieczni, ale właśnie z napaścią to wiem jak sobie radzić, a tu… chyba zacznę mówić że wolę kobiety! No i właśnie zrozumiałam, dlaczego dziewczyny podróżujące razem uchodzą za lesbijki – to pozwala uniknąć przykrych sytuacji. Czyli jednak czegoś się dzisiaj nauczyłam :D
Czego jeszcze nauczyłam się w tej podróży? Minęło jakieś 80 dni. Willy Fog w tym czasie objechał świat. Ale on był ukształtowanym człowiekiem i nie potrzebował szukać… zbiegiem okoliczności właśnie ukazał się artykuł o moim blogu na przemysl.info i czytając go mam okazję sprawdzić czy moje myślenie o świecie, podróżowaniu i drodze zmieniło się w tym czasie. Tak, nauczyłam się wiele. Że nie potrzebuję żyć na czas, co chwilę sprawdzać która godzina. Nawet o dacie zapominam. Na pytania o plan jak mantrę powtarzam, że nie wiem, nie mam planu, jestem wolna. Nie denerwuję się, gdy pociąg spóźnia się kilka godzin, albo gdy ciemną nocą ktoś wskazuje mi niewłaściwą stację. W końcu przecież i tak wszystko kończy się dobrze  Skomunikować mogę się z każdym i w każdej sytuacji. Najczęściej po angielsku, czasem metodą obrazkową. Odważnie wykłócam się łamaną angielszczyzną przez telefon a czasem mówię ludziom co o nich myślę po polsku. Przyłapałam się jednak na tym, że zachwycając się czymś myślę jednak po angielsku (kiedyś obudziłam się myśląc po rosyjsku – ciekawe co mi się śniło?). Język to tylko narzędzie potrzebne do osiągnięcia celu – zdobycia informacji, zrobienia zakupów czy znalezienia noclegu. Czyli do podróżowania, co jest celem samym w sobie. Znajdowanie informacji to rzecz banalna, gdy wie się komu i jak zadać pytanie. Zakupy – przecież jestem mistrzynią zakupów w second handach i na bazarach. Wczoraj kupiłam cudną srilankanską podróbkę polarka Quecgua za 7 zł. Na noclegi wypracowałam sobie sposób. Miałam dobrych nauczycieli – po pierwsze dzięki ci Jerzy (pozdrowienia dla moich ukochanych poznaniaków!!! :*) za naukę, że nie wolno się spieszyć. A więc wysiada sobie człowiek spokojnie z autobusu i daje się zaczepić. Ludzie przecież tylko czekają na okazję, żeby pomóc. Raz zdarzyło się, że nie i nocą szukałam informacji – przy taniej jadłodajni oczywiście. Każdy ma znajomego, który ma hostel (hotel źle brzmi, za drogo). Teraz trzeba zadać pytanie. Tomek nauczył mnie fajnego: Jak tanio mogę zostać w twoim miejscu? Oczywiście mówią, że mają tylko dobre miejsca i to bardzo tanio. Standardowo pokazują pokoje po 15 dolarów i przekonują, że to stawka dla miejscowych. Na to albo się śmiejemy, albo odchodzimy. Zależy od sytuacji. Teraz już wiedzą, że nie zedrą jak za złoto, ale zarobić przecież chcą. No to mają jednak coś tańszego. No właśnie! No bo ja mam długi trip, mały budżet, z Europy Wschodniej jestem (nie mylcie Poland z Holland), ewentualnie studiuję (na Ukrainie działa nawet, gdy potencjalny student jest siwy). No to jest coś za 6-7 dolarów, ale zawsze z jakimś ale (najczęściej z prysznicem na zewnątrz). No w sumie to mogę zobaczyć to miejsce, ale czy to daleko? No bo za transport nie zapłacę. Zawsze dowóz jest w cenie, ale trzeba się upewnić. Nawet taka miła się zrobiłam, że pozwalam nieść swój plecak. No i najważniejsze: cena. Od podanej sumy w ciągu kilku minut ZAWSZE zbijam 30%. To taka gra, w którą grają tu wszyscy, by potem wszyscy byli zadowoleni.
Czyli miejsce do spania nie jest problemem. Jeść też mam co – jak nie zapomnę kupić – bo w sumie jest tanie. Tyle, że czasem dziwnie wygląda albo trudno się nazywa. Albo mnie w knajpce zasypują talerzykami mówiąc, że to dodatki za darmo a potem doliczają to do rachunku. Fajnie zrobić awanturę o dolara. Czasem dobrze spuścić powietrze. Jak mam jedzenie to się nim dzielę. Nie chomikuję na później, bo ciężko nosić. Jak mam prąd to i tak coś wymyślę.
Ludzie. Nauczyłam się chyba trochę obserwować ludzi. Gdy są biedni to nie wstyd negocjować mówiąc, że samemu jest się biednym. Ale z tej perspektywy widać jak niewiele potrzebuję. Mój plecak szybko robi się coraz lżejszy. Niepotrzebne rzeczy podarowuję lub porzucam. Obiecuję sobie, że po Himalajach będzie tego stafu jeszcze mniej. Jeszcze czasem za czymś tęsknię, ale w sumie już pogodziłam się ze stratą moich ulubionych przedmiotów w Albanii (może to dobry moment, by przejść na nowy etap i poinformować Cię Asiu, że skradziono tez twój polar, który chciałam odesłać do Polski – prawda, że go nie lubiłaś?). Gdy masz mało, to nie musisz wszystkiego pilnować. Dokumenty, laptop, aparat fotograficzny, trochę gotówki i plastikowe karty – to wszystko. To staram się mieć zawsze przy sobie. Ale gdy widzę tych ludzi, to czuję się tak bardzo nie w porządku, taka bogata (może gdyby produkowali aparaty bez logo i w poobijanych bodach czułabym się mniej westmańsko).
Ok., no więc co widzę jak patrzę na ludzi. Zakorzenienie. To nas różni. Ja mam silny instynkt wędrowania. Oni są zakorzenieni w swojej kulturze, religii, związani z rodziną. Najczęściej daje im to poczucie tożsamości i szczęścia. Czasem pytają czy ktoś mi płaci, żebym podróżowała (fajnie by było! Spotkałam jedną Chinkę, której się to udało, wiec jeśli chcecie albo znacie kogoś, kto chciałby mnie zasponsorować to proszę bardzo ).
Zazwyczaj na twarzach ludzi, których spotykam widać to szczęście. Są tacy uśmiechnięci. I to się udziela. Gdy wspinając się pod następną górę podnoszą głowę i widzę ten piękny świat, to nadal i znowu nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Taka Sri Lanka. Rok temu zobaczyłam zdjęcia Arletki i pomyślałam, że to przecież tak daleko i drogo, że to tylko marzenie. A teraz rozpoznaję nie tylko zabytki, ale nawet drzewa z jej zdjęć (przed moim wyjazdem pokazywała mi fotki z Maroka, więc może będę wracać przez Afrykę?). Co więc się stało, że jestem tutaj a nie we własnym pokoju przed komputerem? Nic wielkiego. Jestem tą samą osobą. Nie przybyło mi też odwagi, pieniędzy czy znajomości języków. Po prostu spakowałam plecak i postanowiłam nie odkładać niczego na tak zwane później? Jeszcze dekadę temu odkładałam najważniejsze rzeczy „na później”. I któregoś dnia okazało się, że tego później już nigdy nie będzie. Ludzie odchodzą, młodość i siły mijają, pieniądze nam kradną, albo jakoś tak same się rozchodzą. No więc to jest właśnie ten czas na realizację marzeń. Innego, lepszego nie będzie. Nie wiesz czy los da ci następna szansę. Rób zatem to, na czym najbardziej ci zależy. Ja chcę poznać świat. Nie osiądę już z ukochanym w małym domku z kominkiem. Ta brama do szczęścia już zamknięta, ta szansa na bycie szczęśliwą mi umknęła nim zdecydowałam się ją schwycić. Przekonywałam samą siebie, że jeszcze nie teraz, że mam jeszcze czas. Że jeszcze „muszę” tyle rzeczy zrobić. Ale szczęście nie czeka, aż się odważysz po nie sięgnąć. Jeśli nie jesteś gotowy, po prostu odchodzi. Więc jeśli na czymś naprawdę ci zależy, to nie rozmieniaj się na drobne. Znajdź w sobie odwagę, by po nie sięgnąć. Przecież nikt nie zrobi tego za ciebie. Nawet jeśli bardzo cię kocha, to decyzja musi być twoja. Bo to twoje życie i twoje szczęście, twoje marzenia. Spotkałam w Mongolii Birtę, którą mąż wysłał „w podróż poślubną” w jej wymarzoną podróż. Bardzo ją kocha, więc uznał, że jest odpowiedzialny za jej marzenia. Ale nie pojechał z nią. Po prostu uświadomił ukochanej, jak ważne także dla niego jest, by ona była szczęśliwa. Oczywiście ważne, że ona widziała czego pragnie i co uczyni ja szczęśliwą (myślę jednak, że być dojrzałym to być świadomym siebie, swoich potrzeb i pragnień, więc pewnie każdy z nas wie o czym marzy w skrytości serca). I wtedy Birta znalazła w sobie siłę, odwagę, by zrobić to, o czym zawsze tylko śniła. Bo jak powtarzał bułhakowski Poncjusz Pilat: najgorszą zbrodnią jest tchórzostwo. Więc parafrazując rzymskie przysłowie: miej odwagę być szczęśliwym! *Pankówa, jak to będzie po łacinie?!

piątek, 17 września 2010

16 września, czwartek
W środę sprawdziłam trasę na te górkę, żeby się w nocy nie zgubić. Ale okazało się to niepotrzebne, bo Nimal postanowi pójść ze mną (zastrzegłam, że nie mam kasy na przewodnika). Jest profesjonalistą, był na szczycie ponad 500 razy, wiec czuję się w jego towarzystwie bardzo bezpiecznie. Jego pomoc okazuje się bardzo przydatna, bo chyba złapałam jakiegoś wirusa, źle się czuje po drodze. Ale i bez kłopotów zdrowotnych jest to jednak wymagający trekking. Wysokość i odległość nie są tu problemem – jak sądzę – lecz klimat i trasa dają w kość. Te cholerne schody (ponad 5 400) wcale nie ułatwiają sprawy! Są strome, mokre i wąskie. Ciemność i cisza tworzą przepiękny nastrój. Jednak chwilami mgła jest nieprzenikniona, nie widać nic poza czubek własnego nosa. W takich warunkach łatwo stracić orientację. Nimal potwierdza, że nawet w szczycie sezonu (gdy na gore wchodzi sto tysięcy ludzi na dobę), zdarza się że pielgrzymi tracą orientację i schodzą do odległych wiosek. Dobrze, że jestem przygotowana na tych siedem godzin wędrówki. Spotykam świetnie wyposażonych Francuzów, ale nie mogę się nadziwić beztrosce Srilankan. Wchodzą, także przewodnicy, w klapkach (nawet nie sandałach sportowych!), dziewczęta w sari owinięte ręcznikiem. Na szczycie jest bardzo zimno (może pięć stopni Celsjusza?) i wietrznie. Wprawdzie wschodzące słonce na chwilę przebija się miedzy chmurami, wywołując aplauz pielgrzymów, ale nie ogrzewa. Wokół świętego miejsca chodzimy boso, więc po chwili nie czuje stóp. Znajduję jednak siły, by podziwiać przepiękne chmury (widoków aż po Colombo niestety dziś brak), kwiaty (w tym te anielskie), dałoby. Składam pokłon, modlę się razem z buddystami o zdrowie rodziny i bije w dzwon. Nich, zgodnie ze zwyczajem, Bóg wie, że tu byłam.
Wejście zajmuje standardowo cztery godziny, zejście – trzy. Oczywiście można to zrobić szybciej. Schodzenie jednak zawsze musi dać się we znaki stawom. Na szczęście widoki rekompensują drżące łydki i ból w kolanach. Szczęściarze ci miejscowi – tyle wodospadów!
Zmarzłam jednak, więc spanko, obiadek i w ogóle rest!
15 wrzenia, środa
Dzień błogiego lenistwa, tzn. spacerowania po okolicy, fotografowania, rozmów z miejscowymi. Jest tu przepiękne jezioro (kilka kilometrów od White Hausu), które przypomina mi nasz Zalew Soliński. Zielone krzewy herbaciane tak podobne są do bieszczadzkich… tylko Asia pisała, że teraz rykowisko, więc raczej złota polska jesień…
Jakoś nostalgicznie się zrobiło.
Spotykam tu trochę turystów, ale większość to bogaci westmani, wydający duże pieniądze szybko i bez opamiętania. Dziękuję więc za zaproszenie na kolację i wybieram towarzystwo właściciela. Dobre jedzenie, piwko i ciekawa rozmowa w uroczej przestrzeni sprawiają, że
14 września, wtorek
Czas opuścić Nuwara Eliję. Pochmurno tu, chłodno i deszczowo. Wprawdzie żal opuszczać tak przyjazną rodzinkę; Leo pojącego mnie rumem na zdrowie, Prabę, podsuwającą co chwila soki z coraz to bardziej egzotycznych owoców i małą Shironi, ale nie potrafię zbyt długo wysiedzieć w jednym miejscu. Obrzydły mi już te fotogeniczne deszczowe chmury i wzgórza krzewów herbacianych. Potrzebuje odmiany.
Ruszam więc w stronę Adam’s Peak przez Haton i Maskeliję do Dalhous. Krajobraz nieco się zmienia i od razu poprawia mi się humor. Podróż miejscową komunikacją publiczną bywa męcząca. Ale gdy obserwuję kierowcę, jego spokój, opanowanie i niesamowity refleks – jestem pena podziwu. Drogi są tu tak wąskie, że ja – choć uważam się za świetnego kierowcę – bałabym się tu jechać osobówką. A człowiek, którego obserwujecie tylko prowadzi stary, zdezelowany autobus pełen ludzi, ale jeszcze mija się z innymi pojazdami! Przyglądam się trasie uważniej. No tak, teraz jedziemy lewa stroną. Przed powrotem będę się chyba musiała upić, żeby zachować spokój w autobusie!
O zmroku dojeżdżam do Dalhous, Szybko lokuję się w polecanym przez Polaków White Haus za rozsądnie wynegocjowana cenę i idę spać. Niestety miejscowe psy tak bardzo strzegą mego bezpieczeństwa, że co chwilę przypominają wyciem o swojej ciężkiej pracy a ja spać nie mogę. Właściwie trudno mieć im za złe, bo słodkie są i bardzo się starają. Ale z nocnego wyjścia na Adam’s Peak nici…
13 września, poniedziałek
Nadszedł czas na zwiedzanie miasta i okolic (w niedziele wszystko było nieczynne a tłumy turystów zniechęcały do odwiedzanie miejsc szczególnie atrakcyjnych). Zrezygnowałam z wyprawy do parku narodowego z powodów finansowych i zaczęłam od wizyty w fabryce herbaty. Najstarsza fabryka w okolicy PEDRO ESTATE akurat nie pracowała (ważna to informacja, że rankiem w dzień po święcie nie ma świeżej herbaty i fabryka czeka na nowe zbiory). To stara fabryka z prostymi maszynami. Najpierw liście zielone wsypywane są do długich koryt na siatkę. Od spodu wentylatorami wdmuchiwane jest powietrze. Liście miękną, podsuszając się. Następuje rolowanie na specjalnej maszynie, sortowanie według wielkości kilkakrotnie. Suszenie w temp. 70 ÷ 100oC na przesuwających się sitach w maszynie. W następnej maszynie rozdziela się suche już łodyżki od liści na zasadzie elektrostatyki. Na obracającym się bębnie łodyżki przylegają do niego, a liście spadają do pojemnika. Proces produkcyjny został zmechanizowany i żadnej magii, uroku w tym nie ma. Ostatnia faza to pakowanie w worki papierowe od wewnątrz pokrywane folią aluminiową. Worki są transportowane do Colombo do firm sprzedających herbatę. Okazuje się, że worek 35 kg herbaty można tu kupić za 35o dolarów, zaś zawrotna cena, z jaka spotykamy się w sklepach to opłata za transport, paczkowanie i oczywiście za logo, czyli markę. Ale wszyscy kupują te sama herbatę, a skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać.
Następna garść informacji o cejlońskiej herbacie? Bardzo proszę (wyszukane w sprawozdaniach ze Sri Lanki):
Na wyspie znajduje się dziś ok. 200 estates, czyli posiadłości należących do różnych właścicieli. Uprawy zajmują ponad 220 tys. hektarów, rosną one od poziomu morza do ok. 2 000 m. Najlepsze herbaty pochodzą z wysokości ponad 1 200 m (tzw. High Grown). Sri Lanka specjalizuje się w herbatach czarnych (ok. 300 tys. ton rocznie), ale jedna z najdroższych na świecie białych herbat, tzw. Silver Tips, także jest produktem cejlońskim. Ręczny zbiór sprawia, że herbata ta jest bardzo ceniona. Trudnią się tym kobiety, głównie Tamilki. Musi to być tzw. zbiór dokładny – zrywane są dwa najmłodsze listki z pączkiem.
Wszystkie gatunki prawdziwej herbaty (trzeba pamiętać, że zioła takie jak mięta czy rumianek nie są herbatą, mimo że tak są nazywane) pochodzą z krzewu Camellia sinensis. Smak i kolor zależą, podobnie jak w przypadku winorośli, od warunków, w jakich rosną krzewy (wysokość n.p.m., pogoda), sposobu zbioru i dalszych procesów, jakim są poddawane liście. W przypadku czarnej herbaty klasyczna obróbka składa się z następujących etapów:
1. Więdnięcie – liście rozłożone na sitach, w temperaturze nie wyższej niż 28°C, w ciągu 16–18 godzin tracą blisko połowę wilgoci.
2. Utlenianie, zwane również fermentacją, której herbata zawdzięcza aromat, smak i kolor – czas trwania zależy od różnych czynników, m.in. pogody oraz wysokości nad poziomem morza, na której znajdują się plantacje (w okolicach Nuwara Eliya trwa ono ok. 2 godz. 50 min). Proces utleniania obejmuje: rolowanie zwiędłych liści w specjalnych maszynach (ok. 20 min), dzięki czemu „uruchamia” się w nich proces fermentacji, następnie rozdrabnianie (11 min) i leżakowanie na tzw. stołach fermentacyjnych do końca ustalonego czasu utleniania.
3. Suszenie – herbata trafia na ok. 20 min do pieca z nawiewem, gdzie w temperaturze 120°C zostaje przerwany proces fermentacji. Wysuszona herbata jest pozbawiana włókien i przesiewana na sitach o różnej wielkości oczek. Każda z otrzymanych frakcji ma swoją nazwę. Na Sri Lance największy liść (niełamany) to tzw. OP, czyli Orange Pekoe, drobniejszy to BOPF (Broken Orange Pekoe Fannings) – najczęściej stosowany w torebkach ekspresowych, a jeszcze drobniejszy to DUST (czyli dosłownie pył). Niektórzy złośliwie (i niesłusznie) twierdzą, że to kurz zmieciony z podłogi w magazynie herbaty.
Wielkość frakcji ma wpływ na moc herbaty – pył ma duży kontakt z wrzątkiem i zaparza się bardzo szybko, natomiast duże liście wolniej „wypuszczają” zawarte w nich barwniki i aromaty. Niemożliwa jest więc do uzyskania kombinacja: mocna herbata – duży liść.
Fabryka mnie rozczarowała, ale w towarzystwie spotkanych w autobusie Chinek, szukamy kobiet na polach herbacianych. I są! Właśnie zaczynają pracę. Pozują nam do zdjęć, rozmawiają, oglądają moje truskawkowe kolczyki. Są bardzo uśmiechnięte, fotogeniczne, zgrzyt następuje tylko gdy żądają pieniędzy (to coraz częstsze). Dwa dni czekałam na zrobienie tych zdjęć, ale za pozowanie nie zapłacę.
Potem jadę do Hakgali, gdzie znajduje się przepiękny ogród botaniczny. Niestety właśnie zaczęło lać, niebo zaciągnięte po horyzont a wstęp horrendalnie drogi. Wracam wiec do miasta i wspinam się na Sengali Tree Mountain, porośnięty krzewami herbacianymi. Niestety chmury wiszą nisko, więc widoki niefotograficzne. Zrobiło się zimno i mokro – to dobry czas na uzupełnienie dziennika podróży.
Wieczorem mała Shironi daje pokaz tańca tamilskiego. Jest tak znakomita, że dosłownie odbiera mi mowę. Niestety nie potrafię zgrać filmiku z telefonu, wiec musicie uwierzyć mi na słowo. Gospodyni namawia mnie na oglądanie miejscowego tasiemca serialowego, ale po jednej scenie mogę śmiało powiedzieć: tutejsze są jeszcze gorsze niż nasze! Natomiast długo napawam się indyjskimi teledyskami. Wiele tu naśladownictwa M. Jacksona (jest niezwykle popularny, zapewne dlatego, ż jako czarny odniósł sukces). Wiecie jak wyglądają tańce rodem z Bolywood – więc na teledyskach robią to wszędzie: w dyskotece, na Dzikim Zachodzie, na farmie, na ulicy, w szczerym polu… Stroje i układy choreograficzne są tak żenujące, że nasze boys bandy jawią się jako kultura wyższa. Ale tańczyć to oni potrafią, trzeba im przyznać.
12 września, niedziela

Tym razem ważne, że to niedziela. Po przygodzie, jaka spotkała mnie poprzedniego dnia, czułam potrzebę podziękowania za to, że nic mi się nie stało. Okazja wyśmienita (jakoś zawsze się tak składa w moim życiu, że dostaje więcej niż oczekuję), bo gospodarze są katolikami (on 46-letnim Syngalem, ona 27-letnią tamilską, która z miłości przeszła na katolicyzm i teraz pracuje w miejscowym Caritasie). Shironi idzie na zajęcia w szkółce niedzielnej a potem razem uczestniczymy w mszy świętej. Wiecie, bywałam na mszach katolickich w różnych krajach i językach (poza polskim: łacińskim, ukraińskim, rosyjskim, rumuńskim, włoskim czy wielojęzykowych nabożeństwach Taize), ale ta zrobiła na mnie zupełnie niesamowite wrażenie. Jedne czarny ksiądz w białym habicie, który przez niemal dwie godziny rozmawia z ludźmi, zadaje pytania, chwali, strofuje, napomina, ale i żartuje. Liturgia Słowa jest zasadniczo recytowana, ale w Liturgii Eucharystii ksiądz śpiewa, chwilami zachowuje się jak współczesny DJ (gdy śpiewy kościelne przypominają nasze disco polo), zagrzewa do modlitwy w sposób znany mi z gospel a czasem ekstatycznie krzyczy, a może recytuje… Ludzie zamykają oczy, kiwają się w modlitwie i śpiewają nie słuchając innych. W Europie powiedziano by pewnie, że to praktyki sekciarskie, ale ja widzę to inaczej: tu modlitwa jest autentyczna.
Zaskoczeń jest kilka. Architektura podobna do naszej, ale wystrój już nie. Wprawdzie święci są biali, ale Chrystus w głównym ołtarzu na jakby ciemniejsza karnację. Lampy jak na hali produkcyjnej, dzieci w mundurkach szkolnych, dziewczęta ze scholi zdjęły klapki, bo im widocznie przeszkadzały i przytupują boso, ministranci zbierają ofiarę do takich dziwnych sakiewek, zamykanych na kłódkę a komunii świętej udzielają czarne zakonnice w białych habitach…
Po mszy odwiedzam zakonnice w ich domu rekolekcyjnym (czy raczej gesthausie). Przełożona zgromadzenia, siostra Matylda, usłyszawszy, że jestem z Polski, zaprasza mnie na herbatę z mlekiem i opowiada o swojej pracy. Pokazuje mi także szkołę i siedzibę Caritasu.
A teraz czas na coś dla ciała. Wielki bazar niedzielny. Praba robi zakupy a ja zdjęcia. Jestem jak w transie. Czy potraficie sobie wyobrazić tę mieszankę kulturową? Ja to widzę i nie pojmuję! Nie znam kraju w Europie, w którym obok siebie stoją: dagoba, meczet, kościół chrześcijański i świątynia hinduska i nikomu to nie przeszkadza. Na Sri Lance nikt się temu nie dziwi i nie protestuje. Tam gdzie ludzie są życzliwi i uśmiechnięci, autentyczni i bezpośredni w wyrażaniu swoich uczuć, przynależność do różnych grup nie stanowi problemu. Moi gospodarze to małżeństwo dwóch potencjalnie wrogich grup etnicznych, przyjaźniące się z muzułmanami, katolikami i buddystami (z tego co zaobserwowałam). Triuzmem byłoby jednak stwierdzenie, że Sri Lanka to kraj ludzi w pełni tolerancyjnych religijnie i kulturowo. Choć na pierwszy rzut oka niesnaski wydają się niegroźne, bo nie dotyczą turystów, to jednak istnieją. Wiele się mówi o konflikcie pomiędzy Tamilami – wyznawcami hinduizmu, a Syngalezami – buddystami. To pomiędzy nimi toczyła się przez 20 lat wojna domowa i o niej mówią politycy. Wszyscy z którymi rozmawiałam, zapewniali jednak, że to przeszłość a winą obarczali – nie, jak się spodziewałam, kolonizatorów, którzy zgodnie z zasada divide et impera sprowadzili tu ludzi z całego świata i ich skłócili – Indie, ingerujące w wewnętrzne sprawy Sri Lanki.
Popołudnie spędziłam w pięknym Parku Victorii. Kilka godzin przeznaczyłam na rozmowy z ludźmi, zazwyczaj turystami, którzy zjechali do chłodnej Nurawa Elija z okazji długiego weekendu (w piątek wypadł koniec ramadanu). Wieczorem zaś opowiadałam moim gospodarzom o swoim mieście, pokazywałam zdjęcia i film reklamowy Przemyśla. Bardzo im się gród nadsański podobał, szczególnie kościoły i mój tato w mundurze 3 Historycznego Pułku Artylerii Fortecznej im. Księcia Kiński’ego. Pozdrawiam więc przy okazji Moje Miasto, jeszcze raz dziękuję urzędom i informacji turystycznej za ulotki promocyjne, które niestety niedługo mi się skończą. Dla osób, którym tłumaczyć trzeba gdzie leży Polska, bo w najlepszym wypadku mylą Poland z Holand, reklamówki miasta są egzotyczna pamiątką. Może dzięki moim działaniom promocyjnym nie wzrośnie nam gwałtownie liczba turystów, ale i tak uważam że Wydział Promocji Miasta Przemyśla powinien rozważyć gratyfikację dla mnie  A tak poważnie, to mam nadzieję, że jednak nie zabraknie w tym roku funduszy na materiały promocyjne w językach obcych. Życzę wielu sukcesów włodarzom miasta i regionu oraz tym, którzy zajmują się turystykom (ściskam brać przewodnicką!) i promocją (gratulacje dla portali internetowych, szczególnie przemysl.info).
11 września, sobota
Czarny dzień. Ubrałam się jakoś na czarno, sprzęt mam czarny i rozchodzą się nasze drogi. Wiadomość dla mamy Tomka: Pani nieoceniony syn poleciał do Chin (udzieliwszy mi uprzednio kilku lekcji chińskiego).
Łapię szybciutko autobus do Nura Elija i w ciągu trzech godzin wspinam się 1400 metrów wyżej na 2 000 mnpm. Gdy tylko udaje mi się przejąć miejsce przy oknie rozkoszuje się widokami, ze szczególnym uwzględnieniem pól herbacianych. Pstrykam fotki jak szalona, ale jest co fotografować! Byłam tak zaaferowana widokami, że omal nie przejechałam celu mojej dzisiejszej podróży! Kilka osób pomaga mi pozbierać mój dobytek, który musiałam rozmontować, by się zmieścić w autobusie. Na dworcu oczywiście natychmiast zamieszanie wokół mojej osoby: biała, kobieta i sama! Moja ciekawość wzbudza buddyjski mnich, który oferuje mi pomoc w znalezieniu noclegu, ale nie chce rozmawiać o pieniądzach. Jadę wiec z nim zobaczyć jego miejsce. Jest bardzo miły, ale mam wrażenie, że co chwilę zmienia fakty w swoim życiorysie. W oczekiwaniu na przygotowanie pokoju piję pyszna cejlońska herbatę po angielsku, jem banany, ale gdy widzę pokój zamieram. Nora a nie pokój. Okazuje się, że bez gniazdka, bez łazienki a nawet toalety. Dziękuję więc mnichowi i wracam na dworzec. Po drodze zatrzymują się przy mnie ludzie, którzy poza tym, że proponują swoje miejsca, wyrażają radość, że nie zostałam u tego człowieka. Mówią o nim zgodnie, że to „crazy man”. Jeszcze nie wiem co to znaczy, ale cieszę się, że tam nie zostałam. Po kilku przygodach poznaje Lio. Po sympatycznej rozmowie o atrakcji, jaka są konie urzędujące na dworcu autobusowym, on także wyraża radość z mojego powrotu (opowiada jak się martwił, że powiadomił policję, bo to zły człowiek ten udawany mnich). Jego rodzinny hostel okazuje się przesympatycznym miejscem z najlepszym widokiem w tym mieście. Fakt, że daleko od centrum, ale widoki zapierają dech w piersiach, młoda żona Praba jest najlepsza kucharka jaka poznałam w tym kraju a córka Shironi jest po prostu urzekająca. Dodam jeszcze, że cena, na jaką się umówiliśmy to 4,5 dolara za dobę. Spędzam w tym rajskim miejscu wieczór, konsumuję fantastyczny ryz curry z dodatkami (wypełniam moje wszystkie siedem żołądków) i zasypiam jak dziecko (tylko gdy dowiaduję się więcej o pseudomnichu ręce zaczynają mi drżeć i muszę się napić mocnej herbaty).
10 września, piątek
Pobudka sporo przed świtem, by zdążyć zobaczyć na brzegu oceanu ewenement światowy - rybaków łowiących ryby z żerdzi wbitej w dno morza. Siedzą na małej poprzeczce na żerdzi łowiąc ryby. Przeważnie rano i wieczorem. A tu rozczarowanie: leje jak z cebra! Próbujemy przeczekać, ale niewiele to daje. Ostatecznie zbieramy się i w mżawce wsiadamy do autobusu, jadącego do pobliskiej Koggami. Mamy namiary na kilka miejsc, gdzie można spotkać rybaków, ale to w Koggami jest najdokładniejsze – obok hotelu Fort. Wyobraźcie sobie, że jest to hotel 7gwiazdkowy a nocleg w nim kosztuje 350 euro od osoby. To więcej niż budżet na całą Sri Lankę nas obojga! Niestety rybaków nie ma. Poznajemy jednak miłego chłopaka – kierowcę tuktuka, a jakże! - który obiecuje za dolara zawieźć nas w miejsce, gdzie zobaczymy prawdziwych fisherman’ów („nie takich dla turystów”) i nie wziąć kasy, jeśli ich nie będzie. Ale są! Przeczytałam kiedyś, że nie ważne ile filmów weźmiesz na Sri Lankę – i tak będziesz musiał dokupić więcej. Dobrze, że ja mam karty pamięci i na bieżąco zgrywam fotki, bo potrafię tu zrobić pięćset zdjęć dziennie! Więc jeśli piszecie do mnie, że po moim powrocie koniecznie chcecie zobaczyć wszystkie, to przemyślcie sprawę :D chyba nawet ja nie będę miała do tego cierpliwości. Zdjęć rybaków zrobiłam chyba ze sto, pomimo deszczowej pogody i żądań niektórych z nich, by im zapłacić. Cóż, coś takiego można tylko wyśmiać.
Wyglądają rzeczywiście niesamowicie, zwłaszcza przy wzburzonym oceanie. Fotografując wchodzę do wody po kolana i chwile później jest mi niemal do pasa. Fale są niesamowite a siła wody powalająca. Jednak lepiej robić zdjęcia z brzegu. Gdy jednak nadchodzi fala deszczu, czas pożegnać ten rajski zakątek. Zaprzyjaźniony już kierowca tuktuka namawia nas na gratisowe wizyty w fabryce przypraw i ziół oraz zakładzie jubilerskim wujka. Zapowiedzieliśmy, że niczego nie kupimy, ale przyznał, że dostaje ubrania za przywożenie turystów a zwiedzanie i degustacja są gratis, więc wszystkim nam to pasuje.
Ogród, który zwiedzamy jest rzeczywiście zachwycający a przewodnik bardzo komunikatywny i zna nazwy po polsku (dostajemy nawet polskojęzyczne ulotki informacyjne). Każdą roślinę nam pokazuje, podaje nasiona i liście, opowiada o właściwościach. Są tam bawełna, trawa cytrynowa, cynamon, akacja, goździki i wiele innych, których spamiętać nie zdołałam i nawet zdjęcia nie pomagają, bo już nie pamiętam co to było. Potem pijemy pyszną, rozgrzewającą herbatkę, do tego kosztujemy ziołowego wina i wąchamy różne specyfiki, po czym dziękujemy i wychodzimy.
Jedziemy do zakładu jubilerskiego, gdzie wytwarza się biżuterię (bardzo przeciętną jak dla mnie, ale w rewelacyjnych cenach) stosując bardzo tradycyjne metody. Ciekawe to wszystko, ale nam najbardziej podobają się obrazy na ścianach. Nasz kolega opowiada, że to malunki na materiale, ż jego przyjaciela a potem jeszcze kilkakrotnie zmienia wersję. Ostatecznie jedziemy do zakładu, gdzie te cudeńka wytwarzają, poznajemy proces produkcyjny, oglądamy wyroby, ale nic dla siebie nie znajdujemy. Wracamy wiec do zakładu jubilerskiego, gdzie udajemy zainteresowanie produktami, by ostatecznie zapytać właściciela czy nie odsprzedałby nam swoich obrazów. Jest zaskoczony, stawia warunki finansowe (do tego obraz, który mi się spodobał jest jakiś specjalny, zaprojektowany dla jego niemieckiej przyjaciółki i w ogóle takich już nie robią), ale ostatecznie osiągamy konsensus i wydajemy ostatnie pieniądze (zostaje nam tylko na bilet i skromny posiłek), odkupujemy obrazy i pędzimy na pociąg do Kandy. Po siedmiu godzinach w trzeciej klasie „ekspresu” dojeżdżamy do miasta, gdzie zaczynaliśmy nasz trip po Sri Lance i gdzie czekają nasze plecaki. Budzimy właściciela i skonani idziemy spać. Przy okazji polecam serdecznie to miejsce:
9 września, czwartek
Zamarzyła mi się plaża. No i trzeba odnaleźć rybaków łowiących na tyczkach. Zgodnie ze wskazówkami nieomylnego właściciela hostelu o 5:15 łapiemy busa do Kurunegali (pan pomaga nam zatrzymać autobus w ciemnościach), gdzie przesiadamy się na kolejny do Kolombo. Szybka zmiana transportu i pociągiem dojeżdżamy, zgodnie z planem, na 14sta do Galle na południowym wybrzeżu. Wizyta w informacji turystycznej przynosi niemałe zaskoczenie – piękne broszury i Sri Lance w języku polskim! Są też ulotki, ale tylko po koreańsku i włosku :D Trochę się zagadaliśmy a tu nagle jakiś hałas – burza! Ulewa intensywna, ale krótka. Pierwszy deszcz na Sri Lance daje wyobrażenie jak wygląda tu pora deszczowa. Znajdujemy miły hotelik (7 dolarów), gdzie w oczekiwaniu na obiad przeczekujemy kolejny deszcz. Ogród w czasie deszczu jest niezwykle fotogeniczny.
Potem zwiedzanie fortu i spacer nabrzeżem. Obowiązkowo kąpiel w Oceanie Indyjskim. Miejscowi ostrzegają mnie przed różnymi niebezpieczeństwami czającymi się w wodzie, co nieco odbiera uroku temu czarującemu miejscu. Co więcej, kobiety kąpią się w ubraniu. A myślałam, że to już mamy za sobą. Wprawdzie na ulotce z informacji turystycznej „jak byk” para na plaży leży w skąpym bikini, ale pracownik tej informacji przestrzegał przed obrażaniem tubylców swoim strojem. Pozostaje mi zatem zamoczyć ubrania – i tak miałam je wyprać. Wieczorem rozmawiam z ludźmi, którzy przeżyli tsunami w 2004 roku. Poznaję pana, któremu Polacy odbudowali dom. Jego historia jest jednak tak wstrząsająca, że oddaje mu wszystkie pieniądze, jakie mam przy sobie (w sklepie na mleko dla wnuczka chorego na polio).
Tomek przynosi na kolacje „upolowaną” bulwę i twierdzi, że to chyba maniok. Smakuje jak rozgotowane ziemniaki, wiec chyba ma rację. Dzisiaj znajduję czas na obejrzenie jakiegoś filmu i poczytanie przewodników, bowiem w miasteczku, po zapadnięciu zmroku, panują iście egipskie ciemności.
8 września, środa
DAMBULA to mniasto słynące z "Golden Temple" (Złota Świątynia). W naturalnych kompleksach jaskiń znajdują się posągi Buddy (całe setki). Przy wejściu do świątyń (jeszcze na dole) stoi ponoć największy współczesny pozłacany posag Buddy ( wys. ok. 30 m).Dojście po stromych schodach, piękne widoki ze szczytu, fotogeniczne małpiątka (na które trzeba mieć spore baczenie żeby czegoś nie zwędziły ) i mnóstwo turystów. Świątynie zostały wykute w skałach, właściwie w poszerzonych grotach. Bilet wstępu kosztuje 11 dolarów, a nasz round ticket obejmuje tylko jakieś beznadzieje muzeum, gdzie ktoś ze trzydzieści lat temu nieudolnie skopiował malowidła z różnych zabytków Sri Lanki. Zwiedzamy jeszcze za dolara Muzeum Buddyzmu, gdzie nasze największe zainteresowanie wzbudza mapa świata z zaznaczonymi świątyniami buddyjskimi. Polska obejmuje tam cała Ukrainę i sąsiaduje z Mołdawią! Polecam przestudiowanie tej mapy nauczycielom geografii. Może coś się zmieniło od mojego wyjazdu z Polski…
Krótki odpoczynek w drodze do Sigiriya. Granitowy monolit wyrasta z porośniętej lasem równiny na wysokość 183 m. W V w. n.e. król Kasyapa opuścił Anuradhapurę i obrał za swą siedzibę tę naturalną fortecę. Na jej szczycie kazał zbudować pałace, pawilony, baseny i ogrody. Po większości obiektów zostały tylko fundamenty, ale starożytny system hydrauliczny zasilający baseny i fontanny działa do dziś! Sigiriya słynie z fresków przedstawiających półnagie, obdarzone imponującym biustem królewskie na-łożnice. Motyw skały i fresków jest tak popularny na Sri Lance jak wieża Eiffla w Paryżu czy Big Ben w Londynie.
Po zainstalowaniu się w przyjemnym hoteliku (kolejne 5,5 dolara za pokój, przy czym łazienka do niego jest na zewnątrz pod gołym niebem! Fantastycznie jest kapać się tam w nocy!) i rozmowie z właścicielem, który wiedział dosłownie wszystko i potrafił udzielić odpowiedzi na każde pytanie, ruszamy na skałę. O drodze mijamy słonia, małpy, jaszczurki, ciekawe ptaki, węża… jest też ostrzeżenie przed krokodylami, żyjącymi w fosie, ale jakoś żadnego nie udaje się nam wywabić. Nasz sprytny plan rzucenia im kogoś na pozarcie, napotyka przeszkody natury moralnej.
Sigrija to samotnie wznosząca się nad dżunglą góra, w którą 1600 lat temu wbudowano kompleks pałacowy. Niesamowite rozwiązania techniczne jakie wykonano w III i IV w. budzą podziw. Do dziś nie wiadomo jak wydrążono w górze systemy wodociągowe i kanalizacyjne, które działają do dziś. Ponadto pan i władca kompleksu w czasach jego świetności korzystał np. z klimatyzowanych pomieszczeń. Powietrze prowadzone przez układ jaskiń oraz tuneli schładzane było zimną wodą i dostarczane do sal królewskich!!! Facet nie cofał się przed morderstwem (zabił ojca), przepędził brata – prawowitego następcę, ale miał swój honor. Był wizjonerem i wzbudził mój szczery podziw. Wymyślił taaakie cudo, a gdy brat po 18 latach wrócił z Indii, by odebrać mu tron – stanął do walki w szczerym polu. Przez przypadek przepłoszył słonia i, wiedząc, że to oznacza jego porażkę – sam poderżnął sobie gardło.
Spędzam tu kilka godzin, czekając na zachód słońca. Z czasem tłum turystów maleje i można kontemplować w spokoju. Widoki zapierają dech w piersiach.
Warto było przejechać pół świata dla takiego miejsca. Szkoda tylko że te cholerne krokodyle są takie nieśmiałe 

7 września, wtorek
Po późnej pobudce i odnalezieniu działającej ściany płaczu, po spotkaniu chyba wszystkich poznanych wcześniej mieszkańców miasteczka, łapiemy autobus do Polonnaruwy. Na oglądanie XII-wiecznych ruin Polonnaruwy warto poświęcić cały dzień. Nie udało się miejscowym naciągnąć nas na tuktukowy objazd po zabytkach, ani na rowery. Zwiedzamy całość pieszo, co zajmuje nam czas aż do zmierzchu. Dalada Maluwa, otoczony murem kompleks świątyń, wprawia w zdumienie. Mimo że budowle są pozbawione sklepień, we fragmentach murów i rzeźbach objawia się kunszt ich architektów. Zaskakująca jest też skalna świątynia Gal Wiharaja, której najważniejszy element stanowią wykute w gigantycznym granitowym głazie cztery posągi Buddy. Niestety, skałę osłania szpetny metalowy dach, który skutecznie psuje nastrój tego miejsca. Do tego mnóstwo turystów z całego świata. Są jednak miejsca bardziej ustronne, gdzie mało kto zagląda. Można porozmawiać z panami pilnującymi, poznać ciekawostki, w spokoju porobić zdjęcia. No i oczywiście stada małp, ciekawe ptaki, ciekawe rośliny.
Zachód słońca planowałam obejrzeć nad jeziorem, ale przychodzimy trochę spóźnieni. Jezioro jest imponujące, do tego ponoć po południami przychodzą do niego gasić pragnienie słonie, a słoni jeszcze tu nie widziałam. Po zmierzchu wygląda imponująco a miejscowi mężczyźni zażywają w nim kąpieli (dlaczego tylko mężczyźni? Ja tez mam ochotę!).
Zapada zmrok a my próbujemy złapać autobus do Sigriji lub Damuli. Okazuje się jednak, że nie jest to takie łatwe. Po pierwsze w ciemnościach trudno rozpoznać autobusy, po drugie nie znamy miejscowego alfabetu i nie rozumiemy napisów a po trzecie nic nie chce się zatrzymać. Owszem, zwalniają, ale przejeżdżają mimo. W końcu ktoś mówi nam ze za chwile będzie autobus do damuli. Stajemy się bardziej natarczywi w zatrzymywaniu i jest – sukces! Zatrzymał się autobus, nawet właściwy, ale tak napakowany ludźmi, że nie sposób się wcisnąć. Tomek z trudem wpycha się nawet na drugi stopień a ja przez moment waham się czy mnie też się to uda. Ta chwila wystarcza, by autobus ruszył! Pamiętacie: autobus jeśli już się zatrzymuje, to tylko na sekundy. Nie zamierzam zostać sama w ciemnościach więc wskakuje na pierwszy stopień schodków, wisząc właściwie na zewnątrz. Takie podróżowanie jest popularne w tych rejonach. W pociągach i autobusach, nawet jeśli jest miejsce w środku, ludzie zwisają na zewnątrz, bo tak jest po prostu chłodniej. Ja jestem jednak zachodnia turystką (dla tych ludzi), wiec zawsze powtarzali mi, że to niebezpieczne i żebym nie siadała w drzwiach. A tutaj proszę, wiszę poza autobusem pędzącym w ciemnościach. Minę miałam chyba nietęgą, bo panowie zaczęli mnie wciągać do środka. Z moim plecakiem nie było to łatwe, ale po jakimś kilometrze poczułam się niemal bezpieczna. Tłok nadal bym niemiłosierny, pot spływał strużkami, autobus nie zajeżdżał do Sigriji, ale nadal uważam miejscowe autobusy za absolutnie fantastyczne.
Po kilku godzinach dojechaliśmy do Damuli. Jeszcze w autobusie polecono nam hotel „o niewysokim standardzie”, który jednak w promocyjnej cenie kosztował 50 dolarów za pokój. Znaleźliśmy więc coś na naszą kieszeń (5,5 dolara za pokój to dobra cena?) w milej okolicy i z kolonialnym wyposażeniem. W cenie oprócz komarów (moskitiery to na Sri Lance standardowe wyposażenie pokoi, ale mamy własne), mrówek, czasem karaluchów, można spotkać jaszczurki, a czytałam, ze zdarzają się (nawet w najlepszych hotelach) węże, dochodzące do dwóch metrów długości.
6 września, poniedziałek
Rano przychodzimy do zaprzyjaźnionego baru na herbatę z mlekiem, nazywaną tu girte.
Pierwsze sadzonki, przywiezione na Cejlon w 1824 r. z Chin, trafiły do Botanical Gardens w Peradeniya. Musiało minąć pół wieku, zanim herbata zrobiła karierę na wyspie. Pomogła jej w tym zaraza, która w 1869 r. zniszczyła wszystkie plantacje kawy. Szkot James Taylor jako jedyny z plantatorów dwa lata przed plagą obsadził herbatą część swojej plantacji. Okazało się, że herbaciane krzewy świetnie sobie radzą w wysoko położonych rejonach środkowej Sri Lanki. Tak rozpoczęła się kariera słynnej cejlońskiej herbaty.
Ruszamy w drogę klimatyzowanym busem. Sudat jest chyba najlepszym kierowca na wyspie. Towarzyszy nam jego przyjaciel Wigrama, na co dzień kierowca tuktuka, a dziś nasz tłumacz.
Nie są zawodowymi przewodnikami, więc „oprowadzanie” w ich wykonaniu koncentruje się wokół rzeczy… no np. wokół nietoperzy w pięknej świątyni. Gdy pytam o sprawy związane z buddyzmem, np. przedstawieniami Buddy, zaprzeczają właściwie wszystkiemu, co wcześniej na ten temat przeczytałam.
Zachwycają mnie, antyczne według naszego czasu, płaskorzeźby: kochankowie czy niezwykle czułe przedstawienie rodziny królewskiej oraz tron z V wieku, przeznaczony do lezienia. Gdy nasi przodkowie ganiali się po drzewach, tutaj rozkwitała tak ciekawa kultura. I już wówczas miała długie tradycje. To rzuca na kolana.
Zwiedzamy (wstęp płatny osobno ok.2,5 USD) Isurumuni Rajamaha Viharaja (ze starym i nowym domem modlitwy, muzeum, stupa i najstarszym drzewem świata Bo). Święte drzewo wyrosło z sadzonki przywiezionej z Indii w III w. p.n.e. i posadzonej przez syngaleskiego króla Devanampiyatissę. Pochodzi z drzewa, pod którym Budda Siddhartha Gautama doznał oświecenia. Sędziwe konary spoczywają na podporach, dostępu do drzewa broni pozłacane ogrodzenie. Przez 2 310 lat swego życia fikus wypuścił liczne odrośla, które dziś rosną na dziedzińcu jako samodzielne drzewa. Ich konary są owinięte tkaninami w różnych kolorach. Dominuje biały – to prośby o dziecko. Niebieskie i czerwone zawieszają studenci i uczniowie, prosząc o powodzenie na egzaminach.
Zapomnieliśmy kupić butelkowane picie, więc nasi przyjaciele zaprosili nas na lokalne kokosy. Otwieranie ich maczeta, picie soku przez słomkę a następnie wyjadanie miąższu „łyżeczką” z skorupy to nie zapomniane przeżycie.
Następne świątynie zwiedzaliśmy już w ramach naszego biletu. Urzekające SA grupy pielgrzymów modlące się wspólnie, powtarzając niczym litanię nawoływania płynące z głośnika. Mirisewetiya Dagaba a potem znów lokalny drink - tym razem belimal z ziół. Oglądamy te zioła, ale z nam znanych najbardziej przypominają rumianek. Potem zwiedzamy Muzeum Archeologiczne. Jesteśmy już zmęczeni, zbiory – zupełnie zapuszczone i nie chronione wydaja nam się mało ciekawe, aż do chwili gdy pracownik muzeum zaczyna nam opowiadać o… toaletach! Pokazując eksponaty sprzed 2 tysięcy lat opowiada o bidetach, kloakach i systemach filtracji uryny przez trzy kolejne, naturalne filtry: węgiel, piasek i wapień. Zdumiewające! A w Europie odkrywaliśmy wtedy liście na drzewach… Natomiast teraz ich toalety, po irańskich, są rozczarowaniem. Przede wszystkim dlatego, że konsekwentnie stosują typ europejski.
Widzieliśmy wiele stup, np Lankarama Stupa z I wpne, wokół której pasły się krowy. Fotografowaliśmy wiele małp, ale nie przestają nas zachwycać. Ale najciekawsze na koniec zwiedzania. Podjeżdżamy pod stupę – porośniętą o otoczona rusztowaniem. Na tym rusztowaniu mnóstwo ludzi. Oczywiści e pakujemy się od razu na górę! Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Jakieś dziewczyny stoją i nie wchodzą, blokując ruch. Po kilku minutach zostajemy przegonieni przez strażnika, bo to przecież niebezpieczne. Wściekli szukamy innego wejścia i próbujemy jeszcze raz. Tym razem nie oglądając się za siebie niemal wbiegamy po stromym rusztowaniu. Po chwili (jesteśmy już prawie na samej górze) krzyki, każą nam schodzić. Na dole kobiety pokazują nam cegły. Czyli co, z cegłami mieliśmy wchodzić na górę?! I nagle do mnie dociera: ci ludzie siedzą na rusztowaniach i podają cegły na górę. W ten sposób remontuje się stupę. Przypominam sobie, że kiedyś oglądałam program na ten temat. Przez chwilę przyglądamy się pracy wolontariuszy (niemal same kobiety w różnym wieku) a następnie na obolałych nogach (ten szalony sprint pod górę będziemy długo pamiętać, bo ogień w udach nie pozwoli nam o tym zapomnieć) wracamy do przyjemnie klimatyzowanego busa.
Jeszcze kilka pomniejszych stup, wspólna sesja fotograficzna i jedziemy na obiad. Nasi przyjaciele zabierają nas do wykwintnej restauracji (co nie oznacza czystego obrusa!) ukrytej w zaułkach miasteczka, tylko dla lokersów. Już chyba nawet zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. I do tego, że oczywiście nie pozwolono nam za nic zapłacić. Cóż, pozostaje nam przekonywac samych siebie, że „fajni jesteśmy hej!” i oni też maja jakąś radość z przebywania z nami. W końcu jesteśmy przyjaciółmi, czyli w miejscowym języku „jalua”. No więc jemy. Najpierw fookdewel – taka przystawka z warzyw i mięsa znakomicie przyprawionego(pod warunkiem, że omijasz papryczki czili: Tomek po takiej wypił całe piwo, ja musiałam płukać usta duuuużą ilością wody). Potem „ryż ze wszystkim” (warzywami, owocami morza, kabanosami) i smażone warzywa. Potrawy nie mieściły się na stole, wiec jedzenie zeszło nam do zmierzchu. W trakcie posiłku nastąpiła tradycyjna obrzędowa wymiana adresów a następnie pamiątek: dostaliśmy stare srilansanskie monety
A daliśmy breloczki z banknotami euro jako wróżbę uzbierania przez naszych towarzyszy pieniędzy, wystarczających na podróż do Europy.
A potem pojechaliśmy jeszcze do kilku świątyń. Ale już nie turystycznych, tylko lokalnych. Takich miejscowych, prawdziwych, z nabożeństwem. Zdjęć nie robiłam, bo nie chciałam psuć atmosfery sacrum. Uwierzcie mi jednak, że było to bardzo wzruszające. Ludzie trwający w skupieniu na modlitwie, mnisi rytualnie palący kadzidła… potem błogosławieństwa z malowaniem kolorowych kropek na czole (ja mam białą i czerwoną) i wiązaniem malinek na rękach (my dostajemy plecionki kolorowe, Tomek na prawej ręce a ja na lewej), do którego do obrzędu podajemy nasze imiona. Potem następuje cos w rodzaju komunii w kościele katolickim: wszyscy pochylają w skupieniu głowy, składają dłonie dokładnie tak jak my, mnich podchodzi do każdego, błogosławi i na lewa rękę nakłada wielka łychę czegoś, co smakuje niczym skrzyżowanie kutii i jabłecznika. Pyszne! Dlaczego musiałam przyjechać na Sri Lankę, by jeść takie pyszności w świątyni?!(ok, na Ukrainie zdarzało mi się najeść pyszności w cerkwiach) Poza tym ludzie składają w ofierze owoce: młody mężczyzna stojący obok mnie przyniósł trzy kiełkujące kokosy – wiem, że to prośba o potomstwo. Mnich bierze je na chwile przed ołtarz, po czym odnosi. Rozpromieniony mężczyzna wychodzi. Teraz kilka osób krąży wśród zgromadzonych z tacami owoców – bananów, winogron itp. a ludzie wybierają sobie i zjadają z wielkim apetytem.
Po krótkim reście w hotelu spotykamy się na wieczorną imprezę w „klubie przyjaciół mango”. Z grupą rozbawionych mężczyzn (kto by spamiętał imiona!) wędrujemy na kolejny dach. Właściciel restauracji funduje kilka talerzy lokalnego jedzenia kotu (pocięte tasakiem z wielkim hukiem warzywa, podsmażone, z przyprawami) w różnych odcieniach ostrości i cudowne hopa (hm, miseczka ciastowa to chyba najdokładniejsze określenie) z jajkiem. Były rozmowy, pokaz zdjęć na laptopie z różnych części naszego tripu, śpiewy z grą na wielkim bębnie a nawet tańce. Bo muzyka na Sri Lance jest wyjątkowa…
Po północy pojechaliśmy do kolegi naszych nowych przyjaciół. Dzień wcześniej zmarł jego ojciec i w domu odbywało się czuwanie przed pogrzebem. Uznano zgodnie, że nasza obecność zostanie bardzo dobrze odebrana jako pewnego rodzaju zaszczyt. Ponieważ bardzo byłam ciekawa tutejszych obrzędów przejścia, nie trzeba mnie było długo przekonywać. Na początek przekonałam się, że śmierci towarzyszy zupełnie inna atmosfera niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni. W drodze nikt nie silił się na powagę i panowała swobodna beztroska. Ulegając nastrojowi dałam się zaprosić do prowadzenia auta. Wyzwaniem oczywiście nie była nowa toyota, lecz ruch lewostronny. A więc po pierwsze, pedały gazu i hamulca trzeba było znaleźć w trochę innym miejscu niż się spodziewałam, ale to było łatwe. Trzeba było nauczyć się obsługiwać skrzynię biegów lewą ręką, a ta prawa wciąż sięgała po drążek tam, gdzie go być nie mogło – przy drzwiach. No i powtarzałam jak mantrę: „lewa, lewa, lewa” - zwłaszcza, gdy po przejechaniu przez rondo – w lewo oczywiście – wszyscy zaczęli wrzeszczeć (okazało się, że dlatego, iż zjechałam na prawy pas). Ups.… Słyszałam od pewnej dziewczyny, że natychmiast przestawiła się na ruch lewostronny, bo to najbardziej naturalne. Ale ja najwyraźniej jestem zlateralizowana skrajnie prawostronnie, więc to zdecydowanie nie dla mnie.
No a teraz o obrzędach przejścia. W noc poprzedzającą pogrzeb w domu zmarłego gromadzą się krewni, przyjaciele i znajomi. Zmarły spoczywa na katafalku w głównej izbie, zaś przybyli wokół domu, w ogrodzie siedzą w grupach i grają w karty, rozmawiają, wspominają zmarłego, jedzą słodycze i piją herbatę. Niektórzy pozasypiali w tuktukach, na ławach. Pozostali nie zwracają na to uwagi, rozmawiają głośno, bez skrępowania, śmieją się. Przypomina to nasze tradycyjne gry podczas czuwania – śmiech ma pokazać, że śmierć nas nie dotyczy, że się jej nie boimy. W domu leży zmarły – tutaj cały w bieli, katafalk tez biały – ale my żyjemy dalej. Sądząc po liczbie zgromadzonych, starszy pan musiał być bardzo znany i ceniony w mieście. Wśród czuwających przeważają – o dziwo – młodzi ludzie. Poznałam córkę zmarłego – najlepsza przyjaciółkę siostry naszego przyjaciela – która pracuje w Kuwejcie. Przysiadła się do nas cała grupa młodych mężczyzn. Wówczas kobiety przyniosły jakieś zioła. Nie był to betel, którego miejscowi zdecydowanie nadużywają i potem trudno się z nimi porozumieć (na szczęście łatwo to rozpoznać, bo maja czerwone usta, a nawet oczy), lecz cos łagodniejszego. Jednak zdecydowanie zabroniono mi tego spróbować. Kobiety przekonywały mnie, ze będę się po tym źle czuła. Źle to ja się czułam już po ostrej papryczce, więc uwierzyłam im na słowo. Tomek jednak, jako mężczyzna, został poczęstowany. Twierdził, że smakuje normalnie (ale jemu smakuje nawet to co mnie pali żywym ogniem!, więc nie ufałabym tej opinii) i działa jak kofeina (kto go tam wie, on kawy nie pija). W każdym razie atmosfera była wystarczająca, by nawet bez kawy czuć się rześko. Wróciliśmy do hotelu o czwartej nad ranem, ale spać mi się nie chciało. Ten dzień trwał 21 godzin, był niezwykle aktywny i inspirujący. Szkoda tylko, ze zakończył się kolejnymi wyznaniami miłości ze strony pana polityka (choć trzeba przyznać, że zachowywał się bardzo poprawnie, łącznie z całowaniem w rękę na pożegnanie).




5 września, niedziela
Miało być pierwszym autobusem do Anaradhapury – pierwszej stolicy Sri Lanki. Ale czy kiedyś na wakacjach udało Wam się wstac bladym świtem? Po sympatycznej pogawędce z gospodarzem daliśmy się zatem przekonać do pozostawienia naszych dużych, ciężkich plecaków i wyruszenia na północ tylko z podręcznym bagażem. Autobusy. Zawsze istnieje kilka opcji, a te najtańsze i najwolniejsze są z reguły -dla mnie przynajmniej- najciekawsze. Tak więc i tym razem bez wahania wybieramy powolny (139 km w 5 godzin) autobus za 138 rupii, czyli ok. 4 zł. Jak ja lubię te ceny! Obok mnie wykupuje miejsce przesympatyczna pani z dwójka dzięki: małym i jeszcze mniejszym. Wykupuje jedno, więc jak się domyślacie nasza wspólna podróż jest bardzo miła i inspirująca.
Po południu docieramy do Anaradhapury. Od momentu założenia w IV w. p.n.e. Anuradhapura przez 14 stuleci była nieprzerwanie polityczną i religijną stolicą Syngalezów. Starożytne święte miasto z najstarszym na świecie drzewem, klasztorami, basenami i dominującymi w krajobrazie dagobami, zajmuje ok. 40 km2. Zostało opuszczone w 1017 r., niezwykłe ruiny przez niemal tysiąc lat porastała dżungla. Odsłonięto je dopiero w XIX w.
Miasto jest niewielkie, więc nie powinno nastręczać trudności orientacyjnych. Okazuje się jednak, ze wszyscy napotkani mundurowi żują betel, wobec czego mają czerwone usta i oczy oraz problem z odpowiedzią na najprostsze pytania. Natomiast bardzo podoba mi się dworzec. Taki w kolonialnym stylu. Fotografuję rozkłady jazdy, cenniki i zegary. Odnajduje też informację o tanich pokojach gościnnych, więc kwestia noclegu rozwiązuje się sama. Czas na zwiedzanie. Spacerując boczna droga w stronę najbliższych zabytków poznajemy otwartość i gościnność tutejszych ludzi oraz metody remontu tutejszych dróg. Spotykamy tez małpy. Pierwszy raz w życiu obserwuje małpy na wolności. Wiele radości sprawia mi fotografowanie ich. A miejscowym kobietom taką samą radość sprawia obserwowanie nas.

Trafiamy do Muzeum Narodowego, gdzie obowiązują nasze bilety, więc zwiedzamy ekspozycję, mieszczącą się w trzech salach. Następnie, w drodze do Jetavana Dagaba, długo fotografujemy szare małpy, baraszkujące wśród ruin. Mimo ułamanej iglicy Jetavana Dagaba nadal jest największą na świecie konstrukcją z cegieł. Do budowy zużyto aż 93 mln sztuk. Po wzniesieniu przez króla Mahasenę w III w. n.e. mierzyła 120 m, co w owym czasie czyniło ją trzecią pod względem wysokości budowlą – wyższe były tylko piramidy w Gizie. Kontemplując jej urok i rozmiary doczekujemy zmierzchu i fotografujemy ją pięknie oświetloną.

W ciemnościach słyszymy hipnotyzujące odgłosy bębna oraz śpiewy w świątyniach. Oczywiście wędrujemy w tamtym kierunku. Tak trafiamy na rzesze odświętne ubranych pielgrzymów. Przechodzę kontrolę osobistą, zostawiam buty i boso ruszam ku największej świątyni buddyjskiej na Sri Lance - Ruwanneli Dagaba. Potężny „dzwon” mierzy ponad 90 m z iglicą i ma średnicę niemal 300 m u podstawy. Monolit robi wielkie wrażenie. Ludzie wokół modlą się – każdy po swojemu, spacerują, dzieci biegają i krzyczą. Atmosfera jest niepowtarzalna. Mogłabym tu zostać do rana, ale o 21:00 świątynia jest zamykana. Wychodząc przyglądam się rzeźbom dziesiątków słoni oświetlonych setkami płonących lampek olejowych. To tzw. Elephant Wall upamiętniający zwierzęta wykorzystane do udeptywania kamieni w fundamentach.
Czas znaleźć jedzenie. W pobliżu świątyń można jednak kupić jedynie kwiaty (ofiarowywane w rożnych intencjach). Rozważam możliwość przejścia na dietę kwiatową, jednak w końcu udaje nam się znaleźć sympatyczny bar nieopodal naszego hoteliku. Ryż curry po wegetariańsku kosztuje poniżej dolara a smakuje po prostu nieziemsko. Obsługa jest przesympatyczna, rozmowa z innymi gośćmi baru coraz ciekawsza. Przystojny właściciel dopytuje się czy jedzenie nam smakuje, przyłącza się do rozmowy (właściwie przysłuchuje się, bo nie mówi po angielsku) a po chwili proponuje kontemplowanie nocnej panoramy miasta z dachu jego domu. Okazuje się, że to najlepsza miejscówka w okolicy. Tylko stąd widać dachy świątyń, oświetlone ulice i przepiękne, rozgwieżdżone niebo. Brakuje tylko cejlońskiej herbaty, ale ta pojawia się równie magicznie jak rozwija się przyjaźń polsko – sygalska. Już jesteśmy umówieni na śniadanie, a chwilę później na wspólne zwiedzanie świątyń i zabytków w okolicy. Sudat – właściciel baru i znany miejscowy polityk – chce spędzić z nami kilka godzin, by móc osłuchać się w języku angielskim, na naukę którego ciągle brakuje mu czasu.


3 września, piątek

Nad ranem wylądowaliśmy w Kolombo. To znaczy kilkadziesiąt kilometrów od stolicy na jedynym lotnisku międzynarodowym. Odkryłam tu darmową sieć wi-fi, więc następne sześć godzin spędziłam w necie, uzupełniając zaległości komunikacyjne. Przez szybę obserwowałam przyrodę tej niezwykłej wyspy. Pierwsze co zauważyłam, to niezwykłe lizardy, znaczy jakieś jaszczury i wielgachne mrówki. Potem, że wieje dość silny wiatr, co w połączeniu z klimatyzacją na airporcie sprawiało wrażenie zimna, a , z powodu których nabrałam wrażenia że jest zimno i deszczowo. To zresztą możliwe na tej wyspie, gdzie pogoda w jednym miejscu potrafi się zmienić kilkakrotnie w ciągu dnia. Gdy jednak wyszłam na zewnątrz moje wyobrażenia legły w gruzach. Było ciepło i bardzo wilgotno. Jak się później okazało, wszystko co wiedziałam o tej wyspie okazało się nieprawdą. Z wyjątkiem opinii, ze jest to ziszczone marzenie, raj na ziemi, raj po prostu…
Wyspa odzyskała niepodległość w 1948 r., w 1972 r. powrócono do dawnej nazwy Lanka, dodając „Sri”, co znaczy „wspaniała” lub „święta”.

Przed południem dojechaliśmy lokalną komunikacją do Kolombo. W autobusie spotkaliśmy miłego Niemca, który przyleciał na Sri Lankę, by spędzić tu jeden dzień. Opowiedział nam o problemach podróżowania z dziewczyną, która ma inny paszport.
Pokręciliśmy się po mieście, zjedliśmy nasze pierwsze curry i kupiliśmy Round Tickety w Central Cultural Fund. W cenie ok. 50 USD gwarantują one wstęp do 15 miejsc w tzw. Trójkącie Kulturalnym (Ancien Buddhist Monuments Triangle), gdzie kilka miejsc zostało wpisane na światową listę UNESCO. Niestety niektóre atrakcje płatne są dodatkowo, a bilet ma skomplikowaną budowę, więc musimy za każdym razem prosić miejscowa policje turystyczna o wyjaśnienie nam co bilet zawiera, a na co musimy kupić dodatkowe bilety.
Kolombo to jedna z brzydszych stolic, jakie widziałam. Jak każde wielkie miasto jest głośne i zatłoczone – a tego po Teheranie mamy już serdecznie dosyć. Na domiar złego kierowcy używają tu innego języka klaksonów, co oznacza, że trąbią jeszcze częściej, jeszcze głośniej i jeszcze bardziej natarczywie niż w Iranie. Do obłędu doprowadza mój błędnik ruch lewostronny. Przy czym sami Srilakanczycy nie traktują go dosłownie, jeżdżąc po tej stronie, która im aktualnie bardziej odpowiada. Mieszanina aut, tuktuków, motorów, rowerów i pieszych – istne szaleństwo!
Jazda autobusem publicznym to tez spore wyzwanie. Gdy już znajdziesz właściwy przystanek, po właściwej stronie drogi, musisz namierzyć autobus. Znajomość numeru niewiele daje, bo trzeba jeszcze do niego wsiąść. A autobusy zatrzymują się rzadko. Najczęściej tylko zwalniają. A wygląda to tak: zdezelowany autobus (niczym amerykański chickenbus), kierowca po prawej stronie i bileter. Wzdłuż autobusu przeciągnięty sznurek, na końcu którego znajduje się dzwonek, by kierowca wiedział…no właśnie: co? Chyba kiedy się zatrzymać, ale czasem tez kiedy można odjechać. Pasażerowie wskakują w biegu, wyskakują gdy autobus zwalnia. Nie zrozumcie mnie źle, czasem zatrzymuje się na przystankach (tak mi się wydaje, że to przystanki) jak na przykład dla nas, ale bywa, że miejscowi czekali na zatrzymanie się autobusu dość długo. Próbowałam siedzieć w autobusie tak po prostu – jak w polskich. Ale rusza on tak gwałtownie i hamuje z taka siłą, że nie sposób się utrzymać na siedzeniu, więc musiałam się szybko dostosować.
Nie mamy za bardzo pomysłu dokąd pojechać w pierwszej kolejności (myślałam o trasie historycznej, poczynając od pierwszej stolicy tego kraju, ale nie znaleźliśmy transportu). Weszliśmy do kolejowej informacji turystycznej, by zapytać o ceny biletów i tam zajął się nami przemiły pan, który nie tylko namówił nas na zmianę planów i podróż do Kendy, ale tez kupił nam bilety, wynajął pokój na miejscu (z transportem ze stacji), przechował plecaki na czas zakupów na targu i użyczył toalety.
Pociąg drugiej klasy to zupełnie inna historia. Wiedzieliśmy, że miejsca nie są numerowane co oznacza ostra walkę, więc planowaliśmy przyjść wcześniej, ale zakupy na przydworcowym bazarze za bardzo nas wciągnęły. Gdy dotarliśmy na właściwy peron wszystkie miejscówki były już zajęte. Ulokowaliśmy się na plecakach w korytarzu – niestety, jak się okazało, przy toalecie. Korytarzyk szybko wypełnił się ludźmi, którzy podjęli grę w karty. Ponieważ wiatraki znajdują się tylko w przedziałowagonach, dla wentylacji otworzono wszystkie drzwi (te wyjściowe z pociągu po obu stronach, to części siedzącej, i – oczywiście – do toalety! Przyjemny zapaszek owionął nas na trzy godziny podróży do Kendy. Rekompensatą były przyjemne interakcje z przeróżnymi ludźmi. Jednym z chłopaków wybraliśmy się potem na nocne zwiedzanie miasta.
Kendy robi przyjemne wrażenie. Wprawdzie to wielkie, drugie po Kolombo, miasto wyspy, ale – szczególnie w nocy – jest bardzo spokojne i sympatyczne. Zupełnie fantastyczne zabytki, otoczone nieokiełznaną przyrodą, po prostu mnie oczarowały.

czwartek, 16 września 2010



2 września, czwartek

Dzień wyjazdu z Iranu. Polityka wizowa Pakistanu zmusiła nas do przelotu samolotem. Mało to wyrafinowane, drogowe, ale trudno. Mieliśmy w planie zwiedzenie Muzeum Męczenników przed wyjazdem, ale okazało się, ze jest zamknięte. Spędziliśmy więc ten czas z Alim rozmawiając po prostu o polityce.
Na lotnisko uparli dojechać środkami transportu publicznego Wprawdzie wszyscy powtarzali, że jeżdżą tam tylko taksówki (za 20-25 USD), bo to nowe lotnisko i autobusu jeszcze nie ma, ale Tomek znalazł w sieci stronę WWW.ihatetaxis.com z informacją, że jakiś autobus jednak jest. I rzeczywiście. Dzięki pomocy uprzejmych teherańczyków na przedostatniej stacji metra (na południe) odnaleźliśmy minibusy. Dzięki temu dojazd kosztował nas jakieś 1,5 USD. I trwało to godzinę. Taksówką nie mogło być wiele szybciej.
Na lotnisku próbowaliśmy nadać paczkę do Polski z gazetami i materiałami promocyjnymi z Iranu. Okazało się jednak że płyt CD nie można wysyłać a za 2 kg papierów żądają około 60 USD! I jeszcze zdziwieni byli, że jednak nie chcemy…
Przed odprawą ostatnie smsy do naszych irańskich przyjaciół i w drogę! Lot do Dubaju był dośc niekomfortowy, bo strasznie nami rzucało, ale nikomu poza mną wydawało się to nie przeszkadzać. Bogate Iranki zapewne żyły już zakupami. Shopping w Dubaju to podobno jedna z ich ulubionych rozrywek.

Kilkugodzinne oczekiwanie na przesiadkę już dawno zaplanowaliśmy przeznaczyć na uzupełnianie dzienników. Jak się okazało czasu było zdecydowanie za mało. Zatem z fragmentarycznymi notatkami wsiadamy na pokład następnego samolotu Air Arabii. Muszę przyznać, że samoloty zrobiły na mnie wrażenie. Wprawdzie nie było darmowych posiłków – i to nie z powodu ramadanu, bo muzułmanie obżerali się jak szaleni – ale po prostu kupić można tam niemal wszystko a reklamy produktów i instrukcje bezpieczeństwa wyświetlają się na monitorach.

1 września, środa

Mam wrażenie, że cały ten dzień przespałam. Chyba się przeziębiłam przez tę klimatyzację w autobusach, zawsze ustawiona na full. W każdym razie zgodziłam się z Alim, że potrzebuję restu. Wstawałam tylko, gdy gospodarz wołał mnie na posiłek. Bo nasz Ali Baba, z powodu święta 21 dnia ramadanu – rocznica śmierci imama Alego, który zginał w meczecie w czasie modlitwy od uderzenia siekierą. Aha, no jeszcze byliśmy dwa razy w ambasadzie indyjskiej. Jestem pewna, że gdyby istniał jeszcze jakiś sposób na przedłużenie procedury wydawania wizy, to w tej ambasadzie by go zastosowano. Spotkaliśmy także poznanego kilka dni wcześniej Francuza – Pierra. Ciekawy chłopak. Wyruszył do kolegi w Turcji na stopa, bo akurat nie mógł znaleźć pracy. Czyli wyjechał bez kasy i planu – jechał tam, dokąd jechali kierowcy. Potem pomyślał, że blisko jest Iran, wiec czemu nie. Tu dał się okraść (nie mogłam wprost uwierzyć, że w tym kraju i to w czasie ramadanu!). A teraz wymyślił sobie Indie – ale uparł się tam dostać stopem statkowym (choć wszyscy twierdza, że to niewykonalne). Do ambasady przyszedł bez pieniędzy na wizę, „bo się nie spodziewał” (a poza tym przecież ich nie ma, bo go okradli. Oczywiście Irańczycy się nim zaopiekowali.
Wieczorem dałam się przekonać na wizytę w studio kolejnego przyjaciela Alego – malarza. Było uroczo. Przy okazji byłam świadkiem uprowadzenia kobiety. Czekaliśmy właśnie pod pracownią przy głównej ulicy Teheranu, gdy dobiegły nas wrzaski. Młody, dobrze zbudowany mężczyzna po prostu upychał dziewczynę w czadorze do samochodu. Ludzi się zatrzymali i przyglądali się scenie na odległość. Ali kazał mi zostać na miejscu. Po kilku próbach dziewczyna się poddała i zaprzestała prób otwarcia drzwi, więc samochód odjechał z piskiem opon. Wtedy podjechali nasi oczekiwani znajomi. Gdy żona naszego malarza przechodziła przez ulicę, na skrzyżowanie wjechało kilka radiowozów na sygnale. Policjanci myśleli, że to ona jest uciekającą kobietą, a ona nie miała pojęcia o co chodzi. Ali szybko skierował cała kawalkadę pojazdów policyjnych we właściwym kierunku. Mam nadzieję, że odnaleźli tę dziewczynę. Bo nie wyglądało na to, że została porwana z miłości i na własne życzenie. A może po prostu się pokłócili. Tego już się nie dowiem.