skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 31 stycznia 2011







26 stycznia, środa – 30 stycznia, niedziela
Przed świtem wysiadamy z autobusu w okolicach Khan San Road, czyli turystycznej ulicy Bangkoku. Początkowo plan był taki, by złożyć wnioski wizowe do Birmy i wyjechać ze stolicy. Ale wielkie miasto wciąga, więc… spędziliśmy te dni w Bangkoku chłonąc atmosferę miasta. Przepyszne tajskie jedzenie (na długo zapadną mi w pamięci: mleko z zielonym słodkim makaronem, supersodkie kandyzowane banany, ziemniaki i maniok w słonym mleku kokosowym!), świetne wyprzedaże przed Chińskim Nowym Rokiem i rejsy po rzece (szczególnie nocą). No i jeszcze muszę dodać do tej listy seans filmowy „Niebezpieczny Bangkok” w Bangkoku. Na bieżąco komentowaliśmy co już widzieliśmy a co jeszcze nie, co wygląda tak samo w rzeczywistości a co zostało zrobione „pod film”. BDW: film serdecznie polecam!

sobota, 29 stycznia 2011

Travel Map
I've been to 56 cities in 13 countries
Magdalena is an explorer that:
occasionally strays off track
is happy with a roof and running water
lives on the edge
Travel cred: great
I rank in the top...
0.1% most cities visited - Azerbaijan
0.1% most cities visited - Georgia
0.2% most cities visited - Armenia

czwartek, 27 stycznia 2011




25 stycznia, wtorek

Poczytałam sobie trochę o tatuażach. Najbardziej hardcorowy wydaje mi się ten z Samoa. TATAU to jego oryginalna nazwa; jedna z najstarszych metod tatuowania i jest wykonywana ręcznie a pomocą dwóch patyków. Na jednym są umocowane igły zrobione z zębów świńskich, a drugi jest młotkiem. Dość bolesna metoda powiązana ze specjalnym rytuałem, odświętną ceremonią. Zwykle wykonywany na podłodze (mata), osobie tatuującej towarzyszą pomocnicy naciągający skórę. Tatau jest robiony na obu bokach brzucha i na całych łydkach aż do kolan. Jest to oczywiście tradycja na Samoa. Na taki to się raczej nie piszę. Chociaż przyznaję, że mi imponuje.
Niemal równie wielkie wrażenie zrobiła na mnie szkoła japońska. Kwintesencja kompozycji, tradycyjne metody wykonania, piękno stylistyki zawarte w pokoleniowej tradycji. Samo słowo tebori oznacza tradycyjną metodę robienia tatuażu ręcznie.
W Japonii sztuka ta praktykowana jest od ponad 400 lat. Narzędzie, przy pomocy którego powstają te dzieła sztuki, to po prostu bambusowy kijek na którego końcu umieszczone są zestawy igieł. Igły maczane są w pojemniczku z tuszem a następnie osoba odpowiedzialna za powstanie tatuażu nakłuwa klienta. O kunszcie tatuatora przemawia to ile krwi wyleje się z ciała klienta. Obecnie powstawanie tatuażu wygląda nieco inaczej. Używa się do tego specjalnych maszynek, które nakłuwają skórę.
Szkoła japońska czerpie nie tylko z religijnych wierzeń - buddyzm przerośnięty historycznie legendami i tradycją kulturową, np: jakuza oraz samuraje i gejsze. Wiedza tao, siły witalne yng-yang, mistyczny symbol smoka, feniksa oraz demony, te i inne symbole przeniesione w sztuce ilustracji na skórę są nie tylko ozdobnym akcentem. To wiedza tajemna i rytuał klanów, mnichów oraz monarchów. Tak immanentnej człowiekowi, iż niemal nieodzownej. Te i inne rzeczy dla nas Europejczyków pozostaną zawsze w sferze domysłu. Istotny jest rozmiar gdyż w metodach tradycyjnych raczej nie wykonuje się małych tatuaży. Ogromną uwagę zwraca się na kompozycję i treść wzorów. Nieodłącznym elementem dekoracyjnym są żywioły: woda, wiatr, ogień; elementy zwierzęce np. żurawie, ryby, gęsi, tygrysy, ptaki rajskie oraz elementy roślinne: lotos, piwonie, irysy, wiśnie, a także bogactwo pejzażu: pagody, posągi drzewa i inne dodatkowe. Bogactwo ornamentyki nigdy nie jest zbyt fantastyczne, raczej zawsze sprowadza się do przemyślnych zabiegów stylistycznych w obrębie tła: woda, wiatr i ogień. Jest to bardzo charakterystyczna cecha tego stylu. Dynamiczne postacie w ruchu zawsze zgrabnie przedstawione przy pomocy wirujących refleksów światła. Często w kontakcie z wodą lub powietrzem
Należy również nadmienić, iż tatuaż tebori rozpowszechniony jest wśród członków japońskiej mafii (Yakuza).
Naczytałam się, nasłuchałam od kolegów o bólu, o wzorach, o dumie z pięknego tatuażu. Ale u mnie i tak musi być zawsze „po mojemu”, stąd wzoru szukałam tak długo, aż znalazłam taki, który do mnie krzyczał z obrazka. Metoda tatuowania bambusową pałeczką w świątyni, w której obserwowałam ludzi wpadających w trans, także tworzy specyficzna atmosferę. Świadomość, że nie jest to miejsce turystyczne, że nasi instruktorzy mają takie tatuaże – to wszystko sprawiło, że podjęcie decyzji nie było trudne. Miałam wprawdzie w głowie opinie lekarzy, że mam niski próg bólowy i „very sensitive skin”, ale przecież jestem wytrwała, więc sobie poradzę. Okazało się, że atmosfera panująca w świątyni; sympatyczna dziewczynka z różowym aparatem ortodontycznym, która przygotowała dla nas mrożone desery truskawkowe; uśmiechnięte Tajki, które robiły sobie tatuaż niewidoczny, bambusowe dzwonki poruszane wiatrem i wydające niskie dźwięki podziałały na mnie tak uspokajająco, ż zachciało mi się spać. Mój tatuaż był największy z naszej czwórki, więc musiałam poczekać aż chłopcy skończą. W międzyczasie określiliśmy wielkość wzoru dla mnie i miejsce, w którym będzie się najlepiej prezentował. Poprzez pocieranie kartki ze skserowanym wzorem zwyczajnym octem smok został przeniesiony na moją łopatkę. Mogłam się upewnić, że właśnie tego chcę a tatuator dostał „ściągę” na mojej skórze. Z zadowoleniem zaakceptował wzór i wykorzystując jedno z kilku (wydaje mi się, że jakichś pięciu – sześciu) słów jakie zna po angielsku wyraził swoja opinię, że wzór jest piękny i będzie mi pasował. Uklękłam przed ołtarzem Buddy, złożyłam Buddzie rytualne pokłony a następnie położyłam na wielkiej paterze ofiarę (symboliczną opłatę za tatuaż). Mnich wziął ja razem ze mną w ręce, unieśliśmy ja wspólnie i wtedy odmówił jakąś modlitwę. Potem usiadłam sobie wygodnie na poduszkach (normalnie siedzi się na bambusowych matach, ale ja chyba byłam nieco za niska) a mnich, przygotowując narzędzia, zmówił kolejne modlitwy. Zauważyliśmy, że każdy wzór tatuażu ma przypisane tylko sobie formuły, ale słów oczywiście nie rozumieliśmy. Na końcu bambusowego kilka pojawiła się „czysta”, czyli nowa nakłuwka metalowa, mnich założył jedną lateksową rękawiczkę, nalał do zbiorniczka nieco tuszu i się do mnie uśmiechnął. Na taboreciku obok znalazło się kolejne ksero mojego wzoru (przygniecione kluczykami samochodowymi w obawie przed wiatrem), żeby mógł sprawdzać szczegóły (ten wzór wykonywał po raz pierwszy) a na podłodze rolka miękkiego papieru toaletowego do oczyszczania skóry z nadmiaru tuszu, osocza czy krwi. Warunki średnio sterylne, ale widziałam „studia” tatuażu na bazarach i tutaj wydało mi się czyściej i przyjemniej. Nie znaczy to bynajmniej, że Azja jest brudna. Potwierdzam swoje pierwsze wrażenie z Tajlandii – jest bardzo czysto, wręcz sterylnie. No i zaczęło się. Koledzy, już odprężeni, usiedli vis a vis i zaczęli snuć opowieści. Twardziele, jeden to nawet zawodnik Muay Tai, który kilka dni temu walczył tu na stadionie z lokalnym zawodowcem. Ale o dziwo, ból okazał się do zniesienia i mogłam sobie nawet z nimi pokonwersować. Robili sobie zdjęcia, czasem pozując razem ze mną a czasem pokazując mi jakieś swoje fotki – podpuszczali mnie, żebym podeszła bliżej to lepiej zobaczę! Dang – instruktor, który nas przywiózł – zaglądał co chwila i sprawdzał tatuatora, ale wszystkie szczegóły się zgadzały. Mnich wyraźnie skoncentrował się na tym wzorze bardziej niż na poprzednich, pracował niezwykle skrupulatnie i sprawnie. Mój osobisty fotoreporter dokumentował kolejne etapy fotografiami i filmikami, nie zapominając wyrażać zachwytu kunsztem artysty. Dang, przy pomocy słownika, próbował mnie pocieszać, że np. to jest właśnie najboleśniejsze miejsce, potem będzie lepiej. A następnie chwytał aparat i urządzał sesję fotograficzną. Po blisko godzinie chłopcy powiedzieli, że to prawie koniec. Odprężyłam się w oczekiwaniu na końcowe błogosławieństwo. A tu niespodzianka. Dang znalazł jakieś niedopracowane szczegóły (tylko on mógł to dostrzec, przekonałam się poprzednim razem o tym jaki jest drobiazgowy i skrupulatny), które trzeba było poprawić. Gdy został do wykonania napis pomyślałam, że jest właśnie czas najwyższy, bo wsłuchiwanie się w dźwięk bambusowych dzwonków i medytowanie przestaje mi właśnie wychodzić (trudno się na tym skoncentrować, gdy drętwieje ci pół ciała albo nerwy wykonują inne zaskakujące sztuczki – taka chyba specyfika łopatki). Zatem gdy mnich z uśmiechem powiedział swoje „ok, ok” poczułam sporą radość, ale i ulgę. Jeszcze tylko błogosławieństwo, rytualne wklepywanie czegośtam w tatuaż, dmuchanie na niego i mruczenie zaklęć – i po wszystkim! Natychmiast pobiegłam do lustra. Rzeczywiście – ślicznie. Rezultat przerósł moje oczekiwania.
Po powrocie do Chiang Mai w ekspresowym tempie spakowaliśmy się –każde z nas w dwa plecaki. Jeden, duży, pozostawimy w mieście na dwa miesiące pod opieką poznanego dzięki CS Anglikowi, a drugi zabierzemy ze sobą. W nerwach czekamy „wieki” na gospodynię, żeby się rozliczyć za pokój; jedziemy taksówka do centrum i biegniemy do agencji turystycznej. Obiecujemy sobie, po ostatnich przygodach z zakorkowanym Bangkokiem, że na lotnisko pojedziemy kilka godzin wcześniej. W te stronę kupiliśmy bilety za 52 zł (ciesząc się, że nie 90 zł w TAT czyli agencji rządowej) a powrotem dostaliśmy bilety za 35 zł. Standard jest nieco gorszy, ale także do zaakceptowania i nadal sporo wyższy nie polskiego PKSu. Problemem jest tylko takie usadowienie się, by nie podrażnić świeżych tatuaży. Jakoś się nam to w końcu udaje.
24 stycznia, poniedziałek
Jest już na tyle dobrze, że znowu mogę ćwiczyć. Co więcej byłam na dwóch treningach – rano i po południu. N tym ostatnim nawet sparingowałam, czyli walczyłam z dziewczyną z Irlandii. Przesympatyczna, dwa razy większa (szersza) ode mnie, trenująca od kilku tygodni. Ale zabawa była przednia. Kilka razy ona trafiła mnie, kilka razy ja ją… a potem nadal rozmawiałyśmy! Dziwne uczucie – tłuc się z laską i nie mieć do siebie nawzajem żalu :D
Wieczorem udało mi się zdobyć wzór tatuażu, który sobie wymarzyłam. Jestem zodiakalnym smokiem i obejrzałam setki takich wzorów, ale żaden mi się nie spodobał. Az w końcu na mapie miasta dojrzałam reklamę studia tatuażu dejavoo z maleńkim zdjęciem takiego tradycyjnego smoka – pod razu wiedziałam że właśnie tego chcę. Z trudem odnalazłam studio (w Tajlandii numeracja domów nie idzie po kolei a uliczki wija się jak węże) i wykazałam zainteresowanie. Okazało się, że tutaj będzie to kosztowało sześć razy więcej i trwało cztery razy dłużej, bo tu się robi dla piękna a nie dla świętości (ochrony). Rezultat metoda tradycyjna wyglądał jak po maszynce. Poprosiłam więc o możliwość zrobienie fotki, żebym mogła się zastanowić w domu. Potem Łukasz profesjonalnie obrobił fotkę w specjalnym programie, aby było widać wszystkie szczegóły, wydrukowaliśmy ja w różnych rozmiarach i byłam gotowa do tatuowania.
22 stycznia, sobota – 23 stycznia, niedziela
Wczoraj po południu ponownie odwiedziłam mój „ulubiony” szpital, by wykonać badania kontrolne. Okazało się że jeszcze kilka milionów tego cholerstwa sobie we mnie gości i ma się nieźle, wiec dostałam następną dawkę antybiotyku. Skutkiem tego następne dwa dni spędziłam w okolicach własnego łóżeczka a o treningach nie mogło być mowy.

środa, 26 stycznia 2011


24 stycznia, piątek
Nadal trenuję Muay Thai. Coraz bardziej mi się podoba :D Więc czytam o tej sztuce walki coraz więcej. To bardzo ciekawe…
MuayThai zawsze było dla ludzi zarówno sportem jak i militarnym sposobem walki. We wszystkich złotych latach ludzie trenowali i praktykowali MuayThai niezależnie od tego, czy był to król czy też zwykły człowiek. Sport ten był także częścią programu szkolnego, do 1920 kiedy to stwierdzono, że ilość urazów jest zbyt wysoka. Ludzie kontynuowali treningi w salach gimnastycznych i klubach tak jak odbywa się to w dzisiejszych czasach.
Przez wieki MuayThai rozwijało się w armii. Żołnierze trenowali i praktykowali techniki odkąd tylko istniała armia w Tajlandii. Dla żołnierzy zawsze była to umiejętność walki obronnej, sztuka walki na polu bitwy. Gdy żołnierz Tajski walczy bez broni, użyje MuayThai. W taki sam sposób walczy każdy Taj, niezależnie czy jest to mężczyzna czy kobieta. Obserwowanie, trenowanie, naśladowanie jest częścią dzieciństwa każdego dziecka w Tajlandii. Zawsze tak było.
Ludzie od zawsze uprawiali sport, a znaczącą rolę miało przeniesienie walk z pola bitwy na ring. Przyczynili się oni tak samo do utworzenia tego sportu jak i królowie. Jednym z pionierów kształtujących ten sport był Król Tygrysów, który nie tylko wpłynął na styl walki, ale także na wyposażenie walczącego.
W czasie panowania Króla Tygrysów zaczęto owijać ręce i przedramiona włosiem końskim. Miało to na celu dwie rzeczy - ochronę zawodnika i wyrządzenie większej szkody przeciwnikowi. Później włosie zostało zamienione na liny z konopi lub krochmalone paski bawełniane. Na specjalne walki oraz za obopólną zgodą zawodników potłuczone szkło mieszane z klejem było mocowane do owijaczy ochronnych.
Zmiany, jakie zaistniały w sporcie były zmianami dotyczącymi używanego wyposażenia, a nie radykalnymi zmianami sposobu walki. Na przykład tajscy zawodnicy zawsze nosili ochraniacze krocza. Kopnięcie lub uderzenie kolanem w krocze było dopuszczalne i zgodne z zasadami aż do 1930 roku. Początkowo ochraniacze były zrobione z kory drzewnej lub muszli przymocowanej za pomocą kawałka materiału zawiązanego pomiędzy nogami i dookoła tali.
W późniejszym okresie ochraniacz krocza zmieniono na trójkątną poduszeczkę czerwoną lub niebieską obwiązaną dookoła tali z paskiem przebiegającym pomiędzy nogami.
Ochraniacz w formie poduszeczki został zaniechany po podróży pewnego boksera do Malezji, który zobaczył tam ochraniacz na krocze. Powrócił z pomysłem na nowy ochraniacz, ten pomysł był bardzo zbliżony do pierwszych stosowanych ochraniaczy z muszli i od tej pory zawodnicy MuayThai zawsze ich używali.

Najbardziej radykalne zmiany w sporcie zaszły w 1930. Właśnie wtedy go ujednolicono, a do dzisiaj stosowane reguły i przepisy wprowadzono w życie. Owijanie rąk i przedramion linami zostało zabronione a w to miejsce zaczęto używać rękawic.
Ta innowacja była powodowana również rosnącym sukcesem tajskich bokserów w międzynarodowym boksie.
W tym samym czasie, co rękawice wprowadzono także kategorie wagowe oparte na klasyfikacji międzynarodowego boksu. Te i inne ulepszenia - takie jak wprowadzenie pięciu rund - zasadniczo zmieniły techniki walki stosowane przez bokserów, przez co niektóre z nich znikły.

Przed wprowadzeniem kategorii wagowych zawodnik musiał walczyć z każdym, kto się zgłosił do walki niezależnie od różnicy wzrostu czy wagi. Jakkolwiek wprowadzenie kategorii wagowej spowodowało, że zawodnicy byli stosownie dobrani i zamiast jednego mistrza wprowadzono tytuł mistrza dla każdej kategorii wagowej.
Większość zawodników MuayThai należy do lżejszej kategorii wagowej. Siedemdziesiąt procent pośród wszystkich zawodników należy do kategorii muszej i koguciej. Walki kategorii średniej nie są często spotykane, a walki wagi ciężkiej są bardzo rzadkie.
Budowanie stadionów zamiast prowizorycznych ringów i dziedzińców odbywało się za panowania Rama VII przed Drugą Wojną Światową. W czasie wojny stopniowo to znikło nie mniej jednak zaraz po wojnie wznowiło się ponownie - MuayThai nie straciło swego zainteresowania. Bokserzy z różnych stron państwa kolejny raz podążyli do zdobycia sławy i fortuny w Bangkoku.
Sławę można było zdobyć na takich stadionach jak: Rajdamnern i Lumpinee. Następnie walki były emitowane w kolorze w telewizji. Tajski Kanał 7 rozpoczął emisję z walk w kolorze ponad 20 lat temu. Aktualnie wszystkie tajskie stacje telewizyjne emitują bezpłatnie dla milionów fanów MuayThai w całej Tajlandii - cztery razy (wieczory) w tygodniu.
Sztuka walki pochodząca z pola bitewnego przerodziła się w popularny sport. Posiadający swoje przepisy, skodyfikowany i aktualnie składający się z pięciu trzyminutowych rund, pomiędzy każdą dwuminutowa przerwa na odzyskanie sił.
Starsi bokserzy, którzy walczyli jeszcze przed Drugą Wojną Światową żałują zmian wprowadzonych przez standaryzację sportu. Mówią oni, że trzyminutowe rundy i kategorie wagowe zmieniły ten sport nie jest on już taki, jakim oni go pamiętają.
Jeden z nich wspomina - Musieliśmy walczyć z wszystkimi zawodnikami, (niezależnie od ich rozmiarów), Musieliśmy znać wszystkie triki stosowane podczas walki. Używaliśmy uderzeń i technik, których aktualni zawodnicy nie są nawet uczeni. Nie mieliśmy przerw między rundami, walczyliśmy do momentu, aż któryś z nas upadł),
Mają oni rację. MuayThai zmieniało się przez lata. Zmieniało się i rozwijało z techniki walki wojennej, opartej na tradycji walki przekazywanej z pokolenia na pokolenie na piękny sport.
Kolejnym bardzo ważnym krokiem w historii MuayThai było pojawienie się formuły amatorskiej. W ten sposób tak piękny sport, pozwalający na tak szeroką gamę dozwolonych technik podczas walki stał się bardzo bezpieczny a co za tym idzie uprawiany na jeszcze większą skalę. Wprowadzono w tej formule obowiązkowe ochraniacze na głowę, klatkę piersiową, łokcie, krocze, golenie, szczęka i rękawice. International Federation of MuayThai Amateur (IFMA) to organizacja skupiająca aktualnie ponad 120 państw z całego świata. Odbywają się cykliczne zawody: Mistrzostwa Świata, Puchar Świata, Mistrzostwa Europy oraz wiele różnych turniejów. Oczywiście tradycje zostały zachowane. Rytuał Wai Kru jest obowiązkowy przed każda walką, podczas której zawsze rozbrzmiewa tradycyjna tajska muzyka. Te wszystkie elementy sprawiają, że zawody MuayThai to piękne i ekscytujące widowisko, które wprawia tłumnie zgromadzoną widownie w zachwyt.
Niezależnie od zmian historycznych, MuayThai nie straciło egzotycznego uroku i tajemniczości. MuayThai było, jest i będzie sprawdzianem ducha walki... to sport wielkich charakterów...

niedziela, 23 stycznia 2011









20 stycznia, czwartek
Czas najwyższy zacząć trenować MUAY THAI. Kupiłam specjalne spodenki (jakby to było najważniejsze) i rankiem melduję się na sali ćwiczeń. Teoretycznie jestem przygotowana, ale kondycja po długiej chorobie pozostawia wiele do życzenia. Teorie cytuje oczywiście ze stron specjalistycznych, a praktykę można zobaczyć na fotkach.
Muay Thai to narodowy tajski sport walki o tysiącletniej tradycji, nieodłącznie związany z historią i kulturą tego kraju. Obecnie wiodący sport narodowy, będący wizytówką Tajlandii na całym świecie.
Muay Thai jest historią narodu tajskiego. Gdy armia birmańska zaatakowała i zrównała z ziemią Ayuddhaya, znikły archiwa związane z historią Tajlandii. Z tymi archiwami zaginęła duża część wczesnej historii MuayThai. Te małe ilości informacji, które znamy pochodzą z zapisków osób, które odwiedziły Tajlandię (pochodzących z Birmy, Kambodży i wczesnej Europy), a także z kronik pochodzących z Królestwa Lanna - prowincja Chiangmai.
Wszystkie źródła zgadzają się, co do jednego: MuayThai wywodzi się z umiejętności walki wykorzystywanych na polu bitwy i stało się bardziej śmiercionośne niż broń, którą ten sposób walki zastąpił.
Jeśli chodzi o pochodzenie MuayThai źródła nie są zgodne, często wykluczają się nawzajem. Jedno jest pewne, MuayThai było istotną częścią tajskiej kultury od początku jej dziejów. W Tajlandii jest to sport królów. W dawnych czasach, narodowe problemy były rozwiązywane w trakcie walk MuayThai.

Największe zainteresowanie MuayThai jako sportem jak i sposobem walki bitewnej zrodziło się za panowania króla Naresuan w 1584 roku, w okresie znanym pod nazwą Okres Ayuddhaya. W czasie tego okresu każdy żołnierz był trenowany w zakresie MuayThai i mógł go używać tak jak to robił sam król. Powoli MuayThai rozprzestrzeniło się i pojawiły się zmiany w tej sztuce walki - także za panowania Króla Prachao Sua zwanego - Król Tygrys. Kochał on MuayThai tak bardzo, że często walczył incognito w wiejskich zawodach, pokonując lokalnych mistrzów. Za panowania Króla Tygrysa naród Tajski żył w pokoju. Król chcąc zapewnić zajęcie armii rozkazał im trenować MuayThai. Zainteresowanie sportem było już znaczne, a wtedy jeszcze bardziej wzrosło.
Tajski boks został ulubionym sportem i sposobem spędzania wolnego czasu dla narodu, armii i króla. Historyczne źródła pokazują, że ludzie z różnych środowisk dołączyli do obozów treningowych. Bogaci, biedni, młodzi i starzy wszyscy chcieli wziąć udział w treningach. Każda wioska wystawiała do walki swoich mistrzów i organizowała zawody. Każda walka zamieniała się w zawody, podczas których obstawiano zarówno wygranego jak i udowadniano wyższości danej miejscowości. Tradycja obstawiania walk pozostała w sporcie do dziś, teraz wyniki walk są obstawiane bardzo dużymi kwotami.
Tajski boks był zawsze popularny, niemniej jednak jak w każdym sporcie były okresy, kiedy był bardziej modny. Za panowania Króla Rama V wiele walk MuayThai odbywało się z rozkazu królewskiego. Bokserzy byli odznaczani rangami militarnymi przez króla. W dzisiejszych czasach tytuły takie jak Muen Muay Mee Chue z Chaiya lub Muen Muay Man Much z Lopburi są właściwie nieprzetłumaczalne. Mają one podobne znaczenie do Majora Boksu. W tamtych czasach były one bardzo ważnymi i szanowanymi tytułMuen
Okres panowania króla Rama V był kolejnym złoty wiekiem dla MuayThai. Założono dużo obozów bokserskich. Łowcy talentów - z rozkazu królewskiego - rekrutowali potencjalnych bokserów z całego kraju. Organizatorzy walk zaczęli organizować wielkie zawody, w których walczono o duże nagrody i honor. To ekscytowało ludzi tak bardzo jak dzisiejsze walki na stadionie bokserskim w Bangkoku.
W tamtych czasach nie walczono na ringu tak jak odbywa się to obecnie. Każde wolne miejsce o odpowiednich rozmiarach było dawniej wykorzystywane, np. dziedziniec, polana itp. Dopiero za czasów panowania Króla Rama VI wprowadzono standardowe ringi otoczone linami, a także zaczęto mierzyć za pomocą zegara czas trwania walki. Wcześniej czas walki odmierzano za pomocą nakłutej łuski z kokosu unoszącej się na wodzie. Gdy łuska kokosu zatonęła, bęben sygnalizował koniec rundy.






19 stycznia, środa
Dzisiaj postanowiliśmy spełnić dziecięce marzenie – zabawę ze słoniami. Ale nie po prostu na słoniu pojeździć. Chcemy nauczyć się komunikacji z tymi zwierzętami, poznać ich życie. W okolicy jest kilkanaście ośrodków oferujących warsztaty tego typu. Wybieramy ten, który zawiera tez krotki rafting i gwarantuje, że ktoś nam będzie robił zdjęcia, które dostaniemy na CD.
O ósmej rano podjeżdża po nas samochód. Jedziemy do biura, gdzie przechodzimy krótkie szkolenie na temat sposobu siedzenia na słoniu (ćwiczymy na specjalnych piłkach do yogi), kierowania nim (oglądamy filmiki i dostajemy ulotki z komendami). Potem jedziemy na lokalny bazar po świeże banany dla naszych pupili a następnie przez niemal dwie godziny - w junglę. Widoki piękne, pojawiają się słonie z turystami na specjalnych platformach. Ale my jedziemy dalej. Kosztujemy lokalnych potraw i wreszcie są: słonie azjatyckie czyli indyjskie - (Elephas maximus) - ssak z rzędu trąbowców, jeden z trzech żyjących gatunkówrodziny słoniowatych, zamieszkujący lasy i zarośla Azji Południowej i Południowo-Wschodniej.
długość ciała: 5,5 - 6,4 m
długość ogona: do 1,5 m
wysokość w kłębie: do 3,1 m
ciężar: do 5 ton
Głowa duża, czoło płaskie, nad oczami po obydwu stronach dwa półokrągłe guzy kostne, uszy znacznie mniejsze niż u słonia afrykańskiego, ciosy niewielkich stosunkowo rozmiarów występują u większości samców, u samic rzadko spotykane (największe ciosy słoni indyjskich miały długość 3,02 m i ciężar 39 kg). Trąba zakończona jest jednym wyrostkiem chwytnym. Szyja krótka, tułów krępy, masywny, kończyny słupowate, zakończone szeroką, okrągłą stopą, zawierającą warstwę amortyzacyjną zbudowaną z tkanki chrzęstnej i tłuszczowej. Słonie chodzą na czubkach palców zakończonych pięcioma paznokciami w kończynach przednich, trzema lub czterema w tylnych. Ciało pokrywa gruba, marszczona skóra o grubości 2 - 4 cm, prawie bezwłosa, rzadkie włosy występują na grzbiecie i karku, dłuższe stanowią zakończenie ogona. Słonie porozumiewają się ze sobą dźwiękami o bardzo niskiej częstotliwości, niesłyszalnymi dla ucha ludzkiego, które są odbierane przez te zwierzęta na duże odległości (ponad 2 km). Słoń indyjski żyje w stadach złożonych przeważnie z 8 - 10 samic z młodymi, w obrębie stada panuje ścisła hierarchia. W terenie górzystym porusza się nadzwyczaj sprawnie (w marszu osiąga 7 - 15 km/h), niemal bezgłośnie i prawie nie pozostawiając śladów (nacisk na 1 cm powierzchni stopy wynosi tylko 400 - 600 g). Doskonale pływa i chętnie kąpie się w błotnistych sadzawkach. Pożywienie słoni indyjskich stanowią trawy, liście, kora, miękkie drewno, pędy bambusa i owoce, szczególnie dzikie figi. Ciąża trwa 614 - 688 dni (ok. 21 m-cy), samica rodzi jedno młode o ciężarze ok. 100 kg, które karmi przez 8 - 10 miesięcy, czasem nawet ponad rok. Słoń indyjski osiąga dojrzałość płciową w wieku ok. 12 lat. W warunkach hodowlanych żyje przeciętnie 40-60 lat.
Znane są cztery podgatunki:
słoń indyjski (Elephas maximus bengalensis), występujący głównie w Indiach
słoń malajski (Elephas maximus hirsutus), występujący na Półwyspie Malajskim
słoń sumatrzański (Elephas maximus sumatranus), zamieszkujący Sumatrę
słoń cejloński (Elephas maximus maximus) ze Sri Lanki.
Podgatunki te, szczególnie słoń malajski, zagrożone są wyginięciem. Liczebność gatunku (pomijając hodowle) szacuje się na 30 000 osobników. W Indiach kurczenie się biotopu tych zwierząt prowadzi do licznych konfliktów między ludźmi a słoniami, w skali roku zabija się około 150 słoni dzikich, a ich ofiarą pada około 200 ludzi. Słoń indyjski jest zwierzęciem o łagodnym usposobieniu, daje się łatwo oswajać i tresować, używany jest jako zwierzę robocze, istnieją nawet fermy hodowlane, prowadzone w celu oswajania słoni indyjskich, jak i sztucznego ich rozrodu. W ogrodach zoologicznych hodowany od XIX w., pierwszy udany poród w takich warunkach odbył się w 1905 roku. Gatunek ten jest chroniony przepisami konwencji waszyngtońskiej (CITES).
Dostajemy specjalne ubranka i kapelusze i zaprzyjaźniamy się ze słoniami – małymi i dużymi. Oczywiście częstując im banany i trzcinę cukrową. Słonie poznają nas dotykając trąbą. To takie zabawne!
Po przełamaniu pierwszych lodów uczymy się komunikacji ze zwierzętami. Próbujemy jazdy na nich i kierowania nimi. Potem mamy okazję obejrzeć pokaz sztuczek czyli umiejętności małego słoniątka, który kręci hulahopem, zdejmuje i zakłada swojemu opiekunowi kapelusz, gra na harmonijce ustnej, kłania się i przyjmuje zabawne pozycje. Trochę jak w cyrku – przyznaję, ale to ma tutaj tyle uroku. Mały wygląda na świetnie się bawiącego. A my? Najgłośniej piszczę z uciechy gdy słoń robi mi masaż – depcze po mnie swoimi „małymi” stopami, klepie trąbą.
Po tylu atrakcjach jemy kilkudaniowy posiłek w stylu tajskim, a potem wsiadamy na słonie (jakie ogromne!), by pojeździć po dżungli. To prawda, że są przeraźliwie wolne, że zatrzymują się co chwila, bo cos zjeść, a ich skora mocno drapie – ale na godzinę czy dwie to jednak spora atrakcja. Gdy dobierają się do dziko rosnących bananów, gdy ciągną ze sobą wielkie gałęzie bananowca, gdy przechodzą z nami na grzbiecie przez górska rzekę… Jedziemy kawałek wzdłuż rzeki a potem schodzimy do niej jeszcze raz w dogodnym miejscu i bawimy się ze słoniami w wodzie. Szorujemy je, chlapiemy i bardzo szybko jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Wtedy pojawia się sprzęt do raftingu. Zakładamy kamizelki, kaski i chwytamy po wiośle. To nie pora deszczowa a jednak w pewnych miejscach rzeka jest dość porywista. Nasz ponton kreci się, podskakuje, wpada na skały, płynie tyłem… Oczywiście staramy się manewrować wiosłami lub podskakiwać jak karze nasz przewodnik, ale na niewiele się to zdaje. Czasem chronimy się wewnątrz pontonu, bo sytuacje bywają groźne. Ścigamy się z innymi ekipami, chlapiemy woda i w ferworze walki dostaje wiosłem w łokieć. Tak kończy się moje zaangażowanie w wyścig.
Na przystani końcowej mamy okazję wziąć prysznic, zjeść cos ciepłego a ubrania zmienić na suche. Otrzymujemy płyty CD ze zdjęciami. W drodze powrotnej wszyscy przysypiają w samochodzie. Wracamy zmęczeni, ale bardzo zadowoleni.
18 stycznia, wtorek
Posmakowałam w tych bufetach. A Tu obok siłowni następny. Za 21,90 zł jesz bez limitu czasowego! Są gotowe dania z makaronu, ryżu czy np. pierożki, są na stołach kociołki do gotowania wedle własnego uznania (więc także surowe mięsa, owoce morza i takie rzeczy, których władnym języku nazwać nie umiem), są sushi, sałatki i surówki, owoce na słodko i przepyszne lody. No i tutaj objadłam się tak, że naprawdę nie miałam już siły na nic więcej.
17 stycznia, poniedziałek
Dzień upłynął na sprawach organizacyjnych. Ale byłam na pysznym obiedzie. A właściwie na posiłku, który wystarcz za jedzenie na cały dzień. Zastanawiałam się dlaczego u nas w Polsce nie ma takich miejsc, ale chyba w naszej części globu właściciele bufetów by zbankrutowali zbyt szybko. A tutaj proszę, bufet w każdym mieście. Ten dzisiejszy, japoński za 29,90 zł daje możliwość jedzenia i picia wszystkiego, co zdołasz przez godzinę i kwadrans. Na specjalnych taśmach między stolikami jeżdżą sobie miseczki z wszystkim, co w japońskiej kuchni nadaje się do gotowania (przeróżne ryby, owoce morza i mięsa, ale także warzywa itp.). Każdy ma garnek z zupkę w jednym z trzech smaków i w nim gotuje według własnego uznania. Osobną kategorią są sushi oraz gotowe przekąski. Są oczywiście napoje chłodne i gorące, owoce na słodko i przepyszne lody. Po takim bufecie najlepiej się położyć i odpoczywać przez resztę dnia. My poszliśmy na siłownię. Nie jest to jednak standard europejski. Sprzęt jest w różnym stanie a proponowane zajęcia aerobiku, yogi czy tańca prezentuj żałosny poziom. Niestety.

czwartek, 20 stycznia 2011






16 stycznia, niedziela
Obudziłam się i powiedziałam sobie, że dość mam już tego chorowania. Trzeba zacząć żyć. Łukasz ma w niedziele dzień wolny od treningów, więc planujemy sobie dzień aktywności. Mam ochotę wydać trochę pieniędzy na przyjemności (a nie tylko lekarzy i lekarstwa!). Telefonujemy więc do X – Center, największego w okolicy centrum sportów ekstremalnych. Przysyłają po nas busa i jedziemy za miasto na off road. Wypożyczamy auto, którym przez godzinę szalejemy po leśnych drogach, urwiskach i rzekach. Ale jazda!!!!!! Pozdrawiam moją ukochaną przemyską sekcję – możecie być ze mnie dumni, bo Łukasz myślał, że mi odbiło hihihi.
Zabawa nie była tania, ale serwis jaki zagwarantowali jest niesamowity. Po powrocie prysznic (dostaliśmy ręczniczki) a na sam przejazd specjalne kombinezony, czepki i maseczki jednorazowe oraz kaski. Ja dostałam nawet dodatkowe poduchy, bo nie dosięgałam do pedału gazu i kierownicy.
Chce jeszcze spróbować zorbingu, ale akurat mieli jakąś przerwę techniczną, więc gratisowo podwieźli nas do Tiger Kingom a potem po nas przyjechali. No więc jesteśmy „u tygrysów”. Wcześniej myśleliśmy o wyjeździe na północ do świątyni, gdzie mnisi opiekowali się tygrysami i z czasem zaczęli tam zjeżdżać tłumy turystów, by się pofotografować z drapieżnikiem na łańcuchu. Ale ponoć teraz to plastikowy program dla grup autokarowych, wiec znaleźliśmy sobie coś bardziej „na żywo”. Pojechaliśmy do ośrodka, opiekującego się tygrysami w różnym wieku. Zwierzęta wyglądają na zadowolone i zadbane. No i można ich dotknąć. Trzeba jednak pamiętać jakie to dzikie bestie.

Tygrys (łac. Panthera tigris) to duży, drapieżny ssak łożyskowy z rodziny kotowatych, największy z żyjących współcześnie czterech wielkich, ryczących kotów z rodzaju Panthera, jeden z największych drapieżników lądowych – wielkością ustępuje jedynie niektórym niedźwiedziom. Dorosłe samce osiągają ponad 300 kg masy ciała przy ponad 3m całkowitej długości. Doskonale skacze, bardzo dobrze pływa, poluje zwykle samotnie. Dawniej liczny w całej Azji, zawsze budzący grozę, stał się obiektem polowań dla sportu, pieniędzy lub w odwecie – z powodu zagrożenia, jakie stanowi dla ludzi i zwierząt hodowlanych. Wytępiony w wielu regionach, zagrożony wyginięciem, został objęty programami ochrony. Największa dzika populacja żyje w Indiach. W niektórych regionach Indii tygrysy są uważane za zwierzęta święte.
Naszą przygodę zaczęliśmy do największych tygrysów w okolicy. Upatrzyliśmy je sobie wcześniej i uparliśmy się, że właśnie te chcemy odwiedzić. Nie było zbyt wielu chętnych, więc zostaliśmy wpuszczeni na wybieg wielkości małego mieszkania. Najpierw drzemały sobie słodko, ale gdy tylko podeszliśmy jeden poderwał się nastraszył nie tylko nas, ale i treserów – opiekunów. Przebiegł sobie między nami na powalone drzewa. Taki kolos z niego! Ma masywne ciało o silnej budowie z krótkimi, bardzo muskularnymi nogami zakończone długim ogonem ułatwiającym utrzymanie równowagi. Tygrysy mają bardzo dobrze rozwiniętą tę zdolność. Złapałam aparat i nie panując nad przejęciem pobiegłam w dół. Udawałam, że się przemieszczam powoli, ale bardzo chciałam zdążyć zrobić dobre zdjęcie, póki ten wielki kot prężył się na pniu. Poruszał się tak cicho i zwinnie! Niezwykle zwinnie wskoczył na wysoki pień. Tygrys jest drugim po pumie rekordzistą w skoku wzwyż – potrafi wskoczyć na wysokość 5m – i drugim po lwie w skoku w dal – jednym skokiem pokonuje odległość 8-9m. Na wysokość 2m wskakuje trzymając zdobycz ważącą 50 kg. Stanęłam poniżej niego i wcisnęłam spust migawki. Kocur jakby specjalnie dla mnie zapozował. Pokazał pazury. Jak u wszystkich kotów przednie łapy mają pięć, a tylne cztery palce. Wszystkie palce zakończone są ostrymi pazurami o sierpowatym kształcie. Umiejętność chowania pazurów umożliwia tygrysowi bardzo ciche stąpanie przy podkradaniu się do ofiary, a wysunięcie ułatwia przytrzymywanie zdobyczy i rozrywanie jej skóry. Wysunięte pazury tygrysa stanowią bardzo groźną broń. Służą również do czyszczenia futra, zachowywania równowagi przy pokonywaniu nierównych przeszkód oraz zaznaczania terytorium poprzez rysowanie śladów na ziemi i korze drzew. Nieco dłuższe tylne łapy są doskonale przystosowane do skakania.
Nagle tygrys odwrócił się i odskoczyłam w ostatniej chwili. Ten potwór zachował się jakby chciał odgryźć mi głowę! Jego opiekun natychmiast odsunął mnie na bezpieczna odległość i wytłumaczył, że tygrys jednym uderzeniem łapy jest w stanie zabić zwierzę wielkości dużego psa, a nawet człowieka. A kotek pozłościł się jeszcze chwilę, pokazał zębiska i rozłożył się wygodnie w słoneczku. Kolejnym elementem doskonałego przystosowania do drapieżnego trybu życia jest budowa szczęki tygrysa – uzębienie tnąco-kruszące z silnie rozwiniętymi kłami i łamaczami. W szczęce osadzonych jest 30 zębów. Długie na 75 do 90 mm kły służą do zabijania ofiary i rozrywania mięsa.
Kot wrócił na trawę a ja podreptałam jego śladem. Jego opiekun pokazał mi, że mam go dotykać, żeby tygrys się nie denerwował. Najwyraźniej złościł się gdy mnie tylko słyszał podchodząca do tyłu, a mnie nie czul ani nie widział. Najlepiej rozwiniętym zmysłem tygrysów jest słuch. Wychwytują dźwięki o częstotliwości od 200 Hz do 100 kHz, pięciokrotnie wyższe niż słyszane przez człowieka (do 20 kHz). Prawdopodobnie tygrysy potrafią rozpoznać gatunki zwierząt po wydawanych przez nie odgłosach, co wyjaśniałoby dużą precyzję w odnajdywaniu ulubionych gatunków. Zmysł węchu u tygrysa nie należy do wysoko rozwiniętych. Jest zdecydowanie słabszy niż u psów. Do rozpoznawania zapachów wykorzystywany jest pomocniczo narząd Jacobsona. Odwracał się i szczerzył kły. Teraz myślę, że wcale nie chciał mnie zjeść. Po prostu podobnie do lwów, aby ułatwić dopływ powietrza do receptorów węchowych, tygrysy otwierają pysk i wysuwają język w charakterystycznym grymasie. Jak wszystkie wielkie koty z rodzaju Panthera, tygrys potrafi ryczeć. Głos ryczącego króla dżungli słyszany jest z odległości 3 km.
Na terenie każdego wybiegu znajduje się basen. Tygrys potrafi świetnie pływać, a płynąc może zabić ściganą ofiarę. Bardzo dobrze czuje się w wodzie, potrafi przepłynąć rzekę o szerokości 6-8 km, a z nurtem rzeki 29 km.
Kocur rozłożył się wygodnie i pozwolił się dotykać, głaskać. Pozwolił się fotografować z całkiem bliska. Najbardziej fascynujące, poza kłami, okazały się jego dzikie oczy. Budowa siatkówki oka umożliwia tygrysom widzenie w ciemnościach. Obecność dobrze rozwiniętych pręcików wskazuje na możliwość widzenia barw. Tygrysy mają okrągłe źrenice i żółte tęczówki. W nocy światło odbite od oczu tygrysa przybiera kolor od czerwonożółtego do niebieskozielonego – w zależności od źródła światła i kąta jego padania. Na zdjęciach robionych w świetle lampy błyskowej powstaje tzw. efekt czerwonych oczu. Tygrysy, jak wszystkie koty, mają oko osłonięte przesłoną migawkową, tzw. trzecią powieką.
Siedząc sobie tak przy tym wielkim kocie można odnieść wrażenie, że jest milusi i niegroźny. Właściwie to całkiem łatwo zapomnieć, że tygrys jest mięsożernym drapieżnikiem stojącym na najwyższym poziomie piramidy ekologicznej. Poluje na wszelkie zwierzęta niezależnie od wielkości. Jedynie dorosłe, zdrowe nosorożce i słonie potrafią skutecznie obronić się przed jego żarłocznością, a mimo tego zdarzają się utarczki pomiędzy nimi a tygrysem. Podobnie wyglądają konfrontacje z większymi od tygrysa niedźwiedziami brunatnymi. Chociaż obydwa olbrzymy wzajemnie się unikają (obecnie obydwa gatunki są bardzo rzadkie) dochodzi między nimi do walk, w których niedźwiedź nierzadko zostaje pokonany. Zwykle tygrysy zabijają niedźwiedzie młode lub te, które zapadły w sen zimowy lub dopiero się z niego wybudziły. Notowano jednak przypadki, gdy dorodny i doświadczony tygrys pokonał dorosłego samca niedźwiedzia.
Tygrys najchętniej poluje na duże ssaki kopytne (sambary, gaury, bawoły, dzikie świnie), zdarza mu się zabijać krokodyle, a nawet duże ryby, na które czatuje przy brzegu. Poluje z ukrycia. Wykorzystując doskonały słuch i wzrok oraz gęstwiny podkrada się do ofiary. Stąpa bardzo cicho, ponieważ – jak większość kotów – potrafi chować pazury i przyczajony wyczekuje, aż cel ataku zbliży się do niego. Potrafi biec z prędkością 60 km/h. Przednimi łapami powala atakowane zwierzę na ziemię i wbija kły w jego kark często przerywając tym uderzeniem rdzeń kręgowy, tchawicę, żyłę lub tętnicę szyjną ofiary. Dużym zwierzętom rozrywa gardło i czeka, aż ofiara skona. Tylko 1 na 10-20 ataków kończy się sukcesem drapieżnika. Duża zdobycz wystarcza mu na klika dni. Jednorazowo zjada 20-35 kg mięsa, wygłodniały – nawet do 50 kg.
Po chwilach grozy zafundowaliśmy sobie jeszcze chwile rozkosznej zabawy z najmniejszymi dwu- i cztero-miesięcznymi tygryskami. Trzeba tyle troski i starań, by uchronić te zwierzaki od wyginięcia. O rozmnażaniu i szansach na przetrwanie tygrysów poczytałam w Internecie. W okresie wiosennym, samiec szuka partnerki, na jej terytorium i pozostaje z nią przez około 20-80 dni. W tym czasie samica zdolna jest do zapłodnienia tylko przez 3–4 dni. Po zapłodnieniu samicy, samiec wraca na swoje terytorium. Po około piętnastu tygodniach ciąży. samica znajduje bezpieczną norę, np. w skalnej szczelinie i wyściela ją swoją sierścią. Rodzi od dwóch do czterech, wyjątkowo sześciu młodych. Kocięta przez pierwsze dziesięć dni są ślepe. Mleko matki ssą przez około osiem tygodni, po czym tygrysica podaje im małe kąski swoich zdobyczy. Jedenastomiesięczne tygrysy mogą już samodzielnie polować. Są już wystarczająco duże i silne, żeby złowić większą zdobycz.
Wysoka śmiertelność młodych, zwyczaje obejmowania terytorium poprzez walkę między samcami, upodobanie do polowania na duże ssaki kopytne, które broniąc się potrafią zabić tygrysa oraz walki z niedźwiedziami lub stadami wilków – to naturalne przyczyny śmierci tygrysów. Jednak największym wrogiem tygrysa jest człowiek i azjatycka medycyna ludowa uznawana obecnie za "przekleństwo tygrysów". Nowell i Jackson z Cat Specialist Group (IUCN) za największe zagrożenia dla istnienia gatunku uznali profesjonalnie zorganizowane kłusownictwo, zmniejszającą się na skutek przełowienia liczebność zwierząt stanowiących bazę pokarmową tygrysów oraz utratę siedlisk.
Upolowanie tygrysa uważane było za powód do dumy.
Futro z tygrysa – uważane za cenne trofeum myśliwskie – służy do zdobienia ubiorów, m.in. tybetańskie stroje ludowe chuba, a kości, wibryssy i inne części ciała są wykorzystywane w chińskiej medycynie i jako afrodyzjaki, na które rośnie popyt wraz ze wzrostem zamożności w niektórych krajach azjatyckich. Małe tygrysy są szczególnie chętnie zabijane przez kłusowników, z powodu wysokiej ceny uzyskiwanej na czarnym rynku. Działania wojenne na terenie Kambodży, Laosu i Wietnamu to kolejny czynnik, który zredukował liczbę zwierząt w południowej Azji. Tygrysy są również zabijane lub otruwane z powodu ataków na ludzi i na żywy inwentarz. W większości przypadków ataków na ludzi dokonują osobniki zranione, nierzadko przez kłusowników. Liczba żyjących obecnie tygrysów nie jest znana. Nowell i Jackson (1996) oraz Seidensticker i inni (1999) szacowali, że dawna populacja licząca ok. 100 000 tygrysów została zredukowana do 2500 dorosłych osobników, z czego żadna z subpopulacji nie przekraczała 250 osobników zdolnych do rozrodu, a większość nie przekracza 120 osobników. Populacje te są zbyt nieliczne, aby zapewnić reprodukcję i wymianę genetyczną. World Wildlife Fund szacuje łączną liczbę dorosłych i młodych tygrysów na 5000-7000. Informacje rządu indyjskiego o szacowanej liczbie 3100-4500 osobników tygrysa bengalskiego (dane z 2002) są już prawdopodobnie nieaktualne. P.K. Sen, dyrektor WWF India's tiger and wildlife program ocenia indyjską populację tygrysów na mniej niż 2000 osobników. Szacowano, że najliczniejszy – "królewski" tygrys bengalski (Royal Bengal tiger) – może wyginąć przed rokiem 2010, według chińskiego horoskopu – Rokiem Tygrysa.

Tygrys jest objęty konwencją CITES. W Czerwonej Księdze IUCN został wpisany w kategorii gatunków zagrożonych wyginięciem jako Panthera tigris, trzy podgatunki – w kategorii krytycznie zagrożonych, i trzy w kategorii wymarłych. Za rządów Indiry Gandhi tygrys został objęty ochroną rządu indyjskiego, w Parku Narodowym Corbett utworzono 23 rezerwaty w ramach "Project Tiger". W ramach programu Conserving Tigers in the Wild: A WWF Framework Strategy for Action 2002-2010 określono siedem najważniejszych regionów oraz cztery dodatkowe obszary ochrony tygrysów. Na terenach tych World Wildlife Fund zamierza ustanowić i prowadzić obszary skutecznej ochrony, zredukować kłusownictwo i wyeliminować handel częściami ciała tygrysów. Programy ochrony przewidują przenoszenie szczególnie agresywnych osobników na tereny oddalone od ludzkich osiedli (dotyczy osobników uznanych za nie stanowiące bezpośredniego zagrożenia dla ludzi) lub umieszczane w ogrodach zoologicznych (uznane za szczególnie niebezpieczne dla ludzi). Złapane i wypuszczane ponownie na wolność tygrysy są wyposażane w nadajniki umożliwiające ich monitorowanie.
A to nie był jeszcze koniec atrakcji na dziś. Po południu spełniłam jeszcze jedno z moich marzeń – spróbowałam zorbingu. To zabawa, polegająca na staczaniu się ze zbocza lub spływaniu rwącą rzeką, strumieniem w plastikowej, nadmuchiwanej, wykonanej z materiałów odpornych na uszkodzenia podwójnej kuli zwanej "zorba". Torem dla zorby może być tak jak już wspomniałem zbocze zarówno latem porośnięte trawą jak i pokryte zimą śniegiem. Pojawiła się również wodna odmiana tzw. Hydrozorbing. Jednak w tym ostatnim przypadku kula nie przypomina kuli ze względów bezpieczeństwa. Kula wyposażona jest w pasy bezpieczeństwa. Ja stoczyłam się ze wzgórza a potem pływałam w kuli po jeziorze.
Pomysł na zorbing powstał w Nowej Zelandii, a jego autorami są Zorbs Dwane i Andrew Akers. Stworzyli oni plastikową kulę (początkowo o szerokości 1 m). Jednak z czasem uległa ona powiększeniu i obecnie zorba ma 3,2 metra średnicy zewnętrznej i około 1,8 metra średnicy wewnętrznej. Jest to nadmuchiwana przeźroczysta kula pusta w środku. Przez dziurę do środka można wejść i wtedy zaczyna się zabawa. Kula waży 75 kilogramów i jest wykonana z materiałów odpornych na wszelkie uszkodzenia. Istnieją również mniejsze wersje. Również "wyposażenie kuli" może się różnić, są bowiem modele gdzie w środku można wpiąć się w specjalne pasy, jak i takie gdzie osoba znajduje się zupełnie luźno.
Musze przyznać, że zabawa jest przednia. Ale długo się tak w tej kuli toczyć nie da, bo przynajmniej mój organizm, nie wytrzymałby tego dłużej niż minutę. Ale najfajniejsze było unoszenie się w przeźroczystej kuli po powierzchni jeziora. Trochę jak w bajkach, a trochę jak w filmach fantasy.
e.


10 stycznia, poniedziałek – 15 stycznia, sobota

No i niestety znowu słabiej się czuję. Antybiotyki zdecydowanie działały, ale gdy się skończyły – znowu mi gorzej. Dlatego w piątek znowu byłam u lekarza i zaczęłam nowa serię leków. Jeszcze dłuższa i jeszcze mocniejszą. Do tego dawka uderzeniowa na noc. Masakra. Nie mam apetytu ale zmuszam się do jedzenia, bo lekarz straszył mnie kroplówką. Łukasz staje na głowie, by urozmaicić mi dietę, dostarczyć składników niezbędnych mnie a nie dożywiać pasożytów. Swoja drogą ciekawe jak on opisze to na swoim blogu  Przy okazji fajnego ma bloga, polecam: WWW. wostrogach.blogspot.com . Moja aktywność ogranicza się do podstawowych funkcji życiowych. Przestałam nawet prać i zmywać podłogę. Dla takiego szopa pracza jak ja to tragedia. Udało mi się przez tydzień obejrzeć kilka filmów (dzięki mjemu towarzyszowi, który zadbał o lekkie filmy w kategorii ostatnie megaprzeboje oraz napisy po polsku) i przeczytać dwie ksiązki Donicowej (rewelacyjne lekkie kryminały z akcją osadzona we współczesnej Moskwie). Jednak laptop w podróży to rzecz niezastąpiona, nieprzeceniona i wszechstronna w spełnianiu potrzeb i zachcianek.
Szkoda, że tak leżę bezczynnie. Miasto ma ciekawą historię. W XIII w. w konsekwencji najazdu chana mongolskiego Kubilaja plemiona tajskie przeniosły się na te tereny z południowych Chin. Ich władca, Mangrai założył w roku 1262 pierwszą stolicę w Chiang Rai, a po zwycięstwie nad Monami zbudował w roku 1292 nową stolicę swego królestwa, zwanego Lanna. Z tego okresu pochodzi wiele wspaniałych watów, świątyń buddyjskich w tzw. stylu lannajskim. W 1556 Chiang Mai zostało zdobyte przez Birmańczyków i odzyskane przez Taksina dopiero w 1775 roku. W roku 1900 region ten został przyłączony do królestwa Syjamu.
Jest tu wiele do zwiedzenia. W obrębie murów miejskich Chiang Mai znajduje się 36 watów (świątyń buddyjskich), a w okolicy aż 300. Najważniejsze: Wat Chiang Man z 1297 roku, Wat Phra Singh (1345), Wat Chedi Luang (1411), Wan Suan Dok, Wat Jet Yot (1455) i Wat Phra That.
Miasto stanowi również bazę wypadową do trekkingu w pobliskie góry, w których można zwiedzić wioski górskich plemion Akha, Lahu, Hmong, Mien, Karen i Lisu.
Na razie to wszystko poza moim zasięgiem. Jedyna atrakcją dla mnie jest fotografowanie i kręcenie filmików z tatuowania Łukasza (we wtorek). W tej buddyjskiej świątyni, której nazwy zapamiętać nie sposób, wykonuje się tatuaże metoda tradycyjną. To bardzo stara metoda, nazywana bambusową – obecnie bambus zakończony jest stalową końcówką. Skóra nakłuwana jest bardzo płytko, nie jest rozdzierana i raniona jak w metodzie maszynowej. Dzięki temu lepiej się goi (nawet w cztery dni), nie boli tak bardzo i nie robią się rany, które mogą zniszczyć tatuaż. Co więcej, stosuje się barwnik dziwnie odporny na blaknięcie. Nawet po wielu latach tatuaże wyglądają na nowe. Nawet jeśli barwnik nieco rozlewa się pod skórą, to kropeczki się łączą i dzięki temu wizerunek wygląda z czasem lepiej i lepiej. Zapewne dlatego metoda ta stała się bardzo popularna wśród gwiazd np Hollywoodu, które przyjeżdżają do Tajlandii specjalnie by zrobić sobie tatuaż (np Angelina Iolie). Tylko, że gwiazdy płacą po kilkanaście tysięcy zlotych w profesjonalnych studiach a my znajdujemy się w starej świątyni, gdzie mnich błogosławi, przyjmuje dary (donację w wysokości 50 – 200 zł w zależności od wielkości tatuażu, ale raczej jest to oplata symboliczna) i wykonuje pracę na specjalnym podeście w otoczeniu figurek Buddy oraz ołtarzy ofiarnych. Potem jeszcze chucha, odmawia specjalne modlitwy i tłumaczy czego od teraz nie wolno (np posiadacz sakralnego antycznego tatuażu nie może pluć do toalety – nie mam pojęcia dlaczego, jeść węży i psów – a to szkoda!). Filmik z tatuowania na facebooku zamieścił mój towarzysz. Ja kręciłam :D i pewnie dlatego tak mi się podoba.





9 stycznia, niedziela
Skończyłam przepisana dawkę antybiotyku i szukam objawów lepszego samopoczucia. Dziś w okolicy odbywają się uroczystości buddyjskie, na które od dawna nas już zapraszano. To wielkie wydarzeni dla naszych znajomych, powtarzają wielokrotnie, że tylko raz do roku odbywa się to święto. Niestety nie potrafią nam dokładnie wytłumaczyć na czym ono polega – atrakcją dla nas ma być przede wszystkim możliwość zrobienia sobie tradycyjnego tatuażu oraz zobaczenie ludzi wpadających w trans. Dlatego o ósmej rano meldujemy się na campusie podekscytowani w oczekiwaniu nowych nieturystycznych wrażen. Jedziemy z Dangiem, instruktorem muay tai z Lanna school, kilkanaście kilometrów do buddyjskiej świątyni w jakiejś wiosce. Przygotowano ja specjalnie na dzisiejsze uroczystości rozstawiając zadaszenia, mnóstwo krzeseł i przede wszystkim rozbudowując ołtarze. Przed ołtarzami złożono ofiary: świńskie łby, kwiaty, owoce i kadzidła. N całym terenie rozciągnięto białe linki i ludzie siadają pod nimi. Przywiązują sobie je do głów i zaczyna się wspólna modlitwa. Po chwili ktoś za mną zaczyna wrzeszczeć, potem szarpie się i ryczy jak lew. To o tym mówili instruktorzy: ktoś kto ma wytatuowanego tygrysa może stać się tygrysem w czasie medytacji, kto ma małpę – małpą. Jest to z lekka przerażające, gdy co chwila ktoś wpada w trans. Ludzie uśmiechają się tylko i pilnują, żeby nie zrobił sobie krzywdy. A my? A my jesteśmy podłączenie białym sznurkiem do tej „sieci” i czujemy cos jak wyładowania elektryczne. Strasznie kopie, szczypie i w ogóle wrażenie jest nieziemskie. Trwa to może z pół godziny, może godzinę – mam zegarek ale istnieje poza czasem. Aż trudno uwierzyć, bo nie potrafię tego racjonalnie wyjaśnić… Ale tatuaż tutaj to musi być rzeczywiście coś wyjątkowego.
Po modlitwach jest poczęstunek; pyszne tajskie jedzonko gratis, kawusia jeśli ktoś chce i rozmowy z Tajami. Białych jest raptem Kika osób – widać, że ze szkół muay tai. Dwóch przed nami jest wytatuowanych tymi lokalnym wzorkami do tego stopnia, że nie zostało wolne miejsce na plecach. Gdy idą do błogosławieństwa obaj jednocześnie wpadają w trans i staja się na chwilę tygrysami…

2 stycznia, niedziela – 7 stycznia, sobota
Jestem chora, leżę w łóżeczku i nie mam siły na żadną aktywność. Dobrze, że ma mi kto przynieść jedzenie, bo bym padła z głodu. Jestem tak słaba, że nawet do toalety nie potrafię dojść o własnych siłach i potrzebuje pomocy. Bywa, że nie mam nawet sił, by mówić, wiec raczej nie mam nic do opisania przez ten tydzień.
Trochę mi głupio, bo kolegę chociaż tyfus dopadł i ciekawie to wygląda na blogu. A mnie zwykły pasożyt… Giardia lamblia jest pasożytem powszechnie występującym w umiarkowanych szerokościach geograficznych, tak samo często w krajach wysoko rozwiniętych jak i rozwijających się. Nawet zakażenie jest tandetnie proste. Najczęstszym sposobem zakażenia jest picie skażonej wody. Zarazić się Lambliami można poprzez spożycie zanieczyszczonych cystami lamblii owoców, jagód, warzyw, wody jak również przez zainfekowane ręce i przedmioty. Cysty tego pasożyta mogą przetrwać w wodzie do 3 miesięcy. Giardia lamblia są odporne na chlor.
Nie będę pisała o objawach bo to nieprzyjemne. Powiem tylko, że to znakomity sposób, żeby szybko schudnąć. Tylko, że nie życzę tego najgorszemu wrogowi. Ten mało spektakularny tydzień utwierdził mnie jednak w przekonaniu, ż jestem wielka szczęściarą. Bo objawy dopadły mnie w cywilizowanym, czystym kraju ze stosunkowo niedrogą służba zdrowia. Mogłam sobie pozwolić na odpoczynek (nie miałam wykupionych żadnych biletów, wycieczek ani krótkoterminowych wiz), miał się mną kto zaopiekować. Teraz jeszcze bardziej zawzięcie myję ręce i pilnuje co jem. Smacznego!

środa, 19 stycznia 2011



1 stycznia 2011, sobota

Dziś Nowy Rok użytkownicy kalendarza gregoriańskiego świętują 1 stycznia. Jednak na świecie Nowy Rok, w zależności od używanego w danym regionie globu kalendarza i wyznawanej religii, świętuje się... przez cały rok.
• 8 stycznia - w Japonii. W kraju Kwitnącej Wiśni od 1873 r. obowiązuje kalendarz gregoriański (tzw. seireki) - zgodnie, z którym nowy rok przypada 1 stycznia oraz kalendarz oparty na rządach danego cesarza (tzw. nengo), zgodnie z którym 8 stycznia 1989 r. rozpoczęła się era Heisei zapoczątkowana wstąpieniem na tron cesarza Akihito. 8 stycznia zacznie się więc 23 rok ery Heisei.
Ortodoksyjni żydzi odprawiają modlitwę Taszlich w drugi dzień Rosz Haszana. Getty Images
• 14 stycznia - prawosławni i grekokatolicy - 14 stycznia (wszystkie daty podane dla ułatwienia według kalendarza gregoriańskiego) stanowi wynik rozbieżności powstałej w trakcie reformowania kalendarza juliańskiego. Wyznawcy obrządku wschodniego bawią się na noworocznych balach zwanych "małankami" w nocy z 13/14 stycznia witając "Stary Nowy Rok". To mój ulubiony, z rozrzewnieniem wspominam nasze małanki organizowane dla studentów ukrainistyki i sympatyków :D
• 3 lutego - według kalendarza chińskiego. 3 lutego 2011r. rozpocznie się Rok Królika, dla Chińczyków 2708 rok. Kalendarz chiński, w odróżnieniu od wszystkich innych, nie liczy lat w jednym ciągu ale w sześcioletnich cyklach, gdzie każdy rok ma swoją nazwę. Nazwy te stanowią kombinację dwunastu zwierząt i pięciu żywiołów w wariancie yin lub yang.
3 lutego to także wietnamski Nowy Rok. Ten Nowy Rok zamierzam przywitać w chińskiej dzielnicy w Bangkoku – Cris opowiadał, że jest zajebiaszczo.
• 25 lutego - Losar - Tybetański Nowy Rok przypadający zawsze podczas nowiu, najczęściej w lutym. Główne uroczystości odbywają się przez pierwsze trzy dni. W 2011 r., data ta przypada 25 lutego.
• 12-14 kwietnia - Tajski Nowy Rok (Songkran); Tajskie słonie ochlapują turystów wodą, podczas obchodów tajskiego Nowego Roku (Songkran) w antycznym mieście Ayutthaya. Coroczny Songkran słoni odbywa się by promować turystykę. W Songkran oblewa się wodą i obrzuca kolorowym proszkiem, co ma symbolizować obmycie z grzechów mijającego roku.
Na ten Nowy Rok zamierzam wrócić z Birmy do Tajlandii :D
• 28 września - pierwszy dzień kalendarza żydowskiego upamiętniający stworzenie świata, a dokładnie szósty dzień Boskiej kreacji - stworzenie człowieka. Rosz ha-Szana, Rosz Haszana w 2011 r. przypadnie 28 września. Tego dnia po zachodzie słońca rozpocznie się 5772 rok żydowskiego kalendarza.
• 26 października - początek Divali - święta światła, dla wielu Hindusów to początek Nowego Roku. Shaka - Indyjski narodowy kalendarz zreformowany jest oficjalnie obowiązującym kalendarzem w Indiach. Wprowadzono go 1 Chaitra 1879 r., czyli 22 marca 1957 r.
• 1 listopada - celtycki rok kończy się 31 października. Święto Samhain (Święto Lata) zaczynające się po zmroku 31 października nie należy ani do starego ani do nowego roku. To data, kiedy Nowy Rok świętują pogańskie wspólnoty wicca.
• 26 listopada - 1 Muharram 1433 r. Kalendarz islamski (Hijrah) jest używany w krajach muzułmańskich równolegle z kalendarzem gregoriańskim, choć w Arabii Saudyjskiej jest on obowiązującym kalendarzem urzędowym.

1 stycznia jako rozpoczęcie nowego roku kalendarzowego to data umowna, nie istnieje żadna przesłanka czy punkt na nieboskłonie, w układach planet i gwiazd wyróżniające jakiś konkretny moment, który mógłby być początkiem. Tak nakazał Juliusz Cezar
Zwyczaj obchodzenia początku roku 1 stycznia zawdzięczamy Gajuszowi Juliuszowi Cezarowi. Początek roku w kalendarzu juliańskim wyznaczono na 1 stycznia, wówczas bowiem w Rzymie obchodzono święto Janusa - boga drzwi, bram i początków ( to od jego imienia bierze nazwę pierwszy miesiąc w kalendarzu w językach romańskich - January).

Ale jesteśmy w Tajlandii. W Tajlandii oficjalnie używa się dwóch kalendarzy: Kalendarza Gregoriańskiego (taki jak w Polsce) oraz Kalendarza Buddyjskiego, który liczy lata od śmierci Buddy – w roku 543 przed Chrystusem. I rzeczywiście na kalendarzach wiszących np. w punktach handlowych podane są obie numeracje lat – zabawnie to wygląda. Tak więc, w Kalendarzu Buddyjskim nasz rok 0, to rok 543, a nasz rok 2000, to rok 2543. Tajowie oczywiście wiedzą jaki jest obecnie rok w Kalendarzu Gregoriańskim, ale mogą mieć kłopoty, gdy chodzi o wcześniejsze daty, bo wtedy muszą w głowie odjąć 543 lata. Według kalendarza Buddyjskiego rok w Tajlandii zaczyna się w kwietniu, ale na szczęście dla nas, od roku 1941 dla uproszczenia kontaktów ze światem, oficjalnie liczy się nowy rok od początku stycznia, chociaż nadal z ‘dodatkiem’ 543 lat. Tajski Nowy Rok (Songkran) jest najważniejszym świętem narodowym i nadal jest w kwietniu, ale nie ma to już odbicia w liczeniu lat. Jako że w Tajlandii mieszka znacząca mniejszość pochodzenia Chińskiego, ważnym dniem w roku jest też Chiński Nowy Rok (w lutym), ale tak samo jak z Tajskim Nowym Rokiem, nie oznacza początku roku kalendarzowego.

Obchody początku nowego roku kalendarzowego w Tajlandii oznaczają w Bangkoku i innych większych/turystycznych miastach fajerwerki, zabawy w klubach i dyskotekach, są natomiast mniej ważne na prowincji. Zarówno 1. jak i 2. stycznia to dni wolne od pracy. W Chiang Mai zorganizowano wielkie święto uliczne z koncertami, pokazami sztucznych ogni – jakich jeszcze nigdy na żywo nie widziałam, setkami straganów z pamiątkami i jedzeniem z całego świata i puszczaniem latawców. Najbardziej wzruszające jest oczywiście to ostatnie. I widowiskowe. Zdjęcia z tego rytuału można znaleźć nie tylko na tajlandzkich folderach reklamowych czy okładkach przewodników. Widziałam to także w teledyskach i na pięknych plakatach. Moje zdjęcia nocne nie są tak urocze, ale widok setek podświetlonych lampionów wznoszących się w niebo w różnych częściach miasta pozostawia nie zatarte wrażenie. Latawiec jest tak delikatny, że trzeba bardzo uważać, aby go nie podrzeć przy rozkładaniu, nie podpalić przy nagrzewaniu powietrza wewnątrz. Niektórzy składają sobie życzenia trzymając latawiec z różnych stron. Jeśli czasem czujecie że to, co dzieje się wokół was jest tak piękne jak na romantycznych filmach, to właśnie to była taka chwila. A właściwie cały wieczór.

poniedziałek, 17 stycznia 2011


31 grudnia, piątek
Nadszedł czas, by spojrzeć prawdzie w oczy. Muszę się skonsultować z lekarzem. Dopytujemy się o szpital miejski i jedziemy tam. Ponoć na wyspach jest tak przeraźliwie drogo, że założenie opatrunku kosztuje 400 zł, ale tu powinno być taniej. Szpital jest ogromny, czyściutki i robi bardzo dobre wrażenie. Przy wejściu pan pyta czy już tu byłam i wyjaśnia dokąd się udać. W informacji podaje swoje dane osobowe i wystawiają mi karte klienta z kodem paskowym. Łukasz nic nie dostaje, ale widziałam, że inni turyści (chorzy i osoby im towarzyszące) maja nalepki z takim kodem paskowym i nazwiskiem. Najpierw pielęgniarka prowadzi mnie do poczekalni (ale wypas!). Stamtąd pielęgniarz prowadzi mnie do „pomieszczenia mierzenia symptomów życiowych”. Brzmi lekko groźnie i od razu czuję się chora. W salce wyposażonej w niezwykle nowocześnie wyglądający sprzęt jest miejsce dla dwóch pacjentów. Ważenie to normalka, ale potem siadam przy aparacie do mierzenia ciśnienia. Czegos takiego jeszcze nie widziaalm nawet na filmie. Mierzy ciśnienie i puls w prawej ręce (pan informuje mnie, ż ejest nieco podwyższone ale w normie). Potem w lewej i ponownie w prawej. Przypomina to wielki rękaw z podłokietnikiem i jest bardzo dookładne. Temperature mierzy oczywiście elektronicznym termometrem pod jezykiem. Jednocześnie ciśnienie na palcach – „spinaczami”. W wywiadzie pyta o wszystko, bardzo dlugo i cierpliwie. W końcu kończy mi się sownictwo i musze poprosic Łukasza o pomoc. Pielęgniarz dziwi się tylko, że objawy mam od dwoch tygodni. No i czemu się dziwi, w końcu bylam u lekarza w Indiach a poza tym ja nie biegam do lekarza z byle powodu. Wręcza mi laminowany numerek i po chwili pielegniaraka (jakiez one eleganckie! Na szpitkach z idealnym makijażem i takie uśmiechnięte)prowadzi mnie do lekarza. W poczekalni, na miękkiej skórzanej sofie przeczytałam, że wprowadzono nowy ssytem powiadamiania lekarzy rodzinnych o sytuacji jego pacjentów, żeby więc wybaczyć jeśli lekarz odbierze telefon w trakcie wizyty (ja też podawałam numer telefonu i meila), wiec nie dziwi mnie zestaw słuchawkowy. W gabinecie ołtarzyk krola, zdjęcia króla i królowej, jakies dyplomy i w ogóle klimatycznie, ale przy tym bardzo profesjonalnie. Lekarz długo pyta o rózne rzeczy i kieruje mnie na testy, odprowadza do drzwi. Muszę oddac krew, mocz i kał do badania, a po wyniki zgłosić się po godzinie. U nas bym poczekała do nasteonego dnia. A gdy dowiaduję się jak szczegółowe badania mi zrobili, to myślę, że z tydzień. W oczekiwaniu na wyniki robimy zakupy w sklepie komputerowym vis a vis (dodatkowy dysk zewnętrzny na kopię bezpieczeństwa dla moich zdjęć) kosztuje stówkę taniej niez u nas i ma gwarancję światową. Wracam po wyniki, które dostaję w kopercie. Oglądam je sobie, pije wode i kakao (wszystko w cenie), po czym pielegniarka mnie znajduje sama i prowadzi do lekarza. On ma wyniki w komputerze, przeglada je, omawia i zaczyna wypełniać karte choroby. Zapewnia z uśmiechem, że wszystko będzie dobrze i dziękuje za wizytę. Następnie pielegniarka prowadzi do wielkiego holu, gdzie znajduje się apteka i kasy. Dostaję numerek jak z kasy fiskalnej. Po kilku minutach w kasie odbieram leki w woreczkach strunowych z opisem dla kogo są, jak je dawkować i na co działają. Pani uprzejmie rozklada je przede mną i wszystko dla pewności tłumaczy. Potem dostaję rachunek. 230 zl. Dopytuję się, czy to tylko za leki, ale nie: za wizytę, laboratorium i opieke pielęgniarki (5 zł). Jak na taki serwis to niedrogo.
W Tajlandii lekarstwa są tanie i łatwo dostępne. Możemy kupić większość lekarstw (również antybiotyki) bez recepty w jednej z wielu małych aptek, w szpitalach i klinikach (choc na przykład w tej sptrzedaja tylko leki wypisane przez ich lekarzy), a podstawowe medykamenty także w sklepach 7/11, Family Mart i innych. Podobno lepiej zabrać ze sobą do Tajlandii coś na biegunkę i inne problemy żoładkowe; silny przeciw-opalacz, a także krem na zbytnio opaloną skórę; leki przeciw-alergiczne jeśli jesteśmy uczuleni; płyn do dezinfekcji skaleczeń i plastry. Nie kupowałam jeszcze tych rzeczy, więc nie wiem czy są droższe czy trudnodostępne.
Potem znalazłam w Internecie informacje, że służba medyczna w Tajlandii oferuje usługi na wysokim poziomie, ale głównie w placówkach prywatnych, gdzie nie będzie też kłopotów z porozumieniem się po angielsku. W placówkach publicznych możemy liczyć na przyzwoity poziom opieki, ale lepiej pójść z kimś, kto zna język tajski. Prywatne szpitale o standardzie europejskim znajdują się w Bangkoku, w większych miastach na prowincji, oraz w najpopularniejszych centrach turystycznych. Jak dobrze, że dpadlo mnie w duzym mieście! W Tajlandii nie funkcjonuje publiczny system darmowych karetek pogotowia. W przypadku wypadku wymagającego szybkiego transportu do szpitala najlepiej pojechać taksówką. W Bangkoku w praktycznie wszystkich szpitalach, nawet państwowych, znajdziemy kogoś mówiącego po angielsku, ale w poważnych sytuacjach najlepiej (choć drożej) skorzystać z usług jednego ze szpitali prywatnych.
Dziś Sylwester. Średnio mi się chce szalec do rana, ale mam sukienkę szyta na miare specjalnie na te okazję a w miescie jest dzis wielka impreza słynna na cała Azję. Postanawiam wstrzymac si z lekami do jutra i wieczorem jedziemy do centrum. Masakryczne korki, niewyobrażalna ilość ludzi i cudownie romantyczne latawce, a właściwie lampiony puszczane w rozgwieżdżone niebo. Ale to już należy do dnia jutrzejszego.