skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 30 kwietnia 2011

13 kwietnia, środa
Rano żegnamy się naszymi nowymi przyjaciółmi i jedziemy zrealizować nasze marzenia nurkowe. Udało nam się znaleźć te drugą szkołę.
Z całego serca polecam Sea Dog Diving. Jey (Duńczyk, który pracował w El Nido) przyjechał tu kiedyś, zakochał się w tym rajskim zakątku i właśnie otworzył szkołę. Jest otwarty, kompetentny, profesjonalny. Ma doskonały sprzęt i robi znakomite zdjęcia. Trafiliśmy na promocję – dwa nurkowania za 2 600 peso, trzy za 2 800. Grzechem byłoby nie skorzystać.
Pierwsze nurkowanie jest oczywiście najgłębsze. Pele – nasz lokalne guide – prowadzi nas na wrak. To moje siódme nurkowanie a ja nurkuje na wraku!!! Nie mogę w to uwierzyć. Jest fantastyczny. To łódź transportowa, z dwoma cargo. Gdy z głębi wyłania się jej prawa burta, zastygam na chwilę zachwycona. Naprawdę robi wrażenie! Schodzimy na 24 metry i opływamy kadłub. Nie możemy zejść już głębiej, bo nie mamy kwalifikacji (i tak je lekko naciągnęliśmy, ale to profesjonaliści i wiedza co robią. Jest naprawdę bezpiecznie). Wpływamy do obu ładowni, gdzie spotykamy ławice ryb. Pepe pyta czy chcemy przepłynąć wąską dziura między ładowniami. Oczywiście! Ocieram się lekko butla, ale wyzwanie to wyzwanie. Czuję, że się uczę, że nurkowanie to fantastyczna przygoda.Potem plywamy jeszcze nad pokładami, robimy przystanek bezpieczeństwa na piaszczystym terenie. Wszystko tak, jak wcześniej ustaliliśmy z Jeyem.
Wypływam z okrzykiem na ustach. Jey chwali mnie, że jako nauczycielka potrafiłam wytrzymać pod wodą trzy kwadranse bez gadania. Dodaje, że jego mama tego nie potrafi, dlatego nie może nurkować. Ja tez mam go za co chwalić. Nurkowanie na doskonałym sprzęcie daje mnóstwo satysfakcji, nie trzeba się co chwile martwić spadającymi płetwami, odpinającym się pasem z obciążeniem, czy zacinającym się filtratorem. Genialnie!
Drugie nurkowanie robimy nieco płycej na rafie. Widoczność rzedu 15-20 metrów pozwala nam dostrzec wiele atrakcji. A spokojny Pepe pozwala nam się nimi cieszyć. Gdy bawimy się z żółwiem morskim tylko przygląda się czy nie zrobimy mu krzywdy. Co z przygoda!
Płyniemy na rajska wyspę, gdzie chłopaki serwują nam posiłek. Obiad pod palmami i relaks w hamaku… Cudownie!

Po przerwie nurkujemy na płytko położnej rafie. Mamy godzinę na zabawę z setkami rybek! Tak jak obiecywał Jey ryb są setki, tysiące. Może nie są wielkie, ale tak niesamowicie kolorowe, że Az trudno w to uwierzyć. Pepe pokazuje nam tez ślimaki co ciekawsze makro.
To było to! O takim nurkowaniu marzyłam. Okazuje się, że o marzenia warto walczyć, nie można się poddawać po pierwszych niepowodzeniach, bo wszystko jest możliwe!
Popołudnie zamiast spędzić na odpoczynku – to jednak spore wyzwanie dla naszych organizmów – przeznaczamy na powrót do Puerto Princessa. Daruje sobie jednak opowiadanie o tym jak skonani docieramy na miejsce. I jak zostaliśmy na noc w luksusowym hotelu z basenem, z którego nie mieliśmy siły skorzystać. Dziś najważniejsze były nurkowania.
12 kwietnia, wtorek

Palawan, jedna z wysp należących do Filipin, położona między Morzem Południowochińskim a morzem Sulu, oddzielona od Borneo cieśniną Balabac, a od Wysp Calamian cieśniną Linapacan.

Powierzchnia 11,8 tys. km2, kształt mocno wydłużony, długość 435 km, szerokość 39 km. 237 tys. mieszkańców (1970). Główne miasto - Puerto Princesa. Powierzchnia górzysta (najwyższy szczyt Mantalingajan, 2085 m n.p.m.).
Klimat równikowy, wybitnie wilgotny, średnia roczna temperatura 24-27°C, suma roczna opadów 2000 mm. Naturalną roślinność stanowią wilgotne, wiecznie zielone lasy, wzdłuż wybrzeża roślinność trawiasta. Bogaty świat zwierzęcy reprezentują m.in.: dziki, jelenie-sambary, makaki jawajskie.
Rozwinięta uprawa ryżu, kukurydzy, palmy kokosowej, roślin strączkowych, batatów, trzciny cukrowej. Gospodarka oparta na rybołówstwie, wydobyciu rudy rtęci, chromu, manganu i wyrębie drzewa.
Palawan, najbardziej na zachód położona wyspa Filipin. Choć oddalona zaledwie o godzinę lotu z Manili ciągle jeszcze nie jest zadeptana, nie jest zbyt popularna i ludzi którzy tu trafiają, to zazwyczaj backpakerzy przyjeżdżający z czyjegoś polecenia.
Palawan, który otoczony jest blisko 2,5 tys. wysepek i skał wulkanicznych, tworzących malowniczy archipelag to wyspa zupełnie inna od wszystkich innych filipińskich wysp - najbardziej dzika i tajemnicza. Mimo iż zjeżdża się na nią coraz więcej turystów, wciąż można odkryć zupełnie dzikie, nieskazitelnie czyste, a przy tym zupełnie nieznane jeszcze tak zwane sekretne plaże, na które da się dopłynąć tylko łodziami.
I to był nasz plan na dzisiaj. Gdy hariette powiedziała, ż eprzed wyjazdem do Indii (na miesiąc wolontariackiej pracy w domu dziecka) chce sobie zrobić „dzień plażowy” nie sądziłam, że wypadnie on tak ciekawie. Wynajęliśmy na cały dzień lokalną łódź bankę. Pływamy od wyspy do wyspy, a właściwie od rajskiej plaży do innej plaży. Wędkujemy – dziewczyny górą! Rybki są cudowne i tak niesamowicie kolorowe. Oczywiście prosimy rybaków by pomogli nam je uwolnić. Niestety moje najczęściej były tak pazerne, że ataku na haczyk nie przeżyły. Na plażach leżymy w hamakach, jemy olbrzymi tuńczyki z grilla z sałatką owocową (okazało się, że zakup tych tuńczyków rzeczywiście nawet na morzu jest problemem, bo nikt nic tego dnia nie złowił – dopiero szósty czy siódmy rybak miał co sprzedać).
My jesteśmy urzeczeni.
My jesteśmy urzeczeni.
Wieczór spędzamy w lokalnej knajpce, ale dziś już nie mamy siły na tuńczyka. Jest jeszcze sporo owoców morza do wyboru i pyszne soki z nieziemsko kwaśnych owoców (cytryna przy nich jest słodka!). No i wymieniamy się kolekcjami filmów. Chłopaki pochłonięci swoimi zabawkami, a my się z nich nabijamy :D
11 kwietnia, poniedziałek
Dojechaliśmy w nocy na oparach benzyny. Gdy kierowca mówi ci nocą w dżungli, że paliwa właściwie już nie ma a końca drogi nie widać i podejrzewasz, zmoże jednak się zgubiliście; gdy Tylek boli cię tak, że nie masz siły nawet narzekać; gdy wokół mrok nieprzenikniony a odgłosy wokół trudno zidentyfikować, bo nigdy wcześniej takich nie słyszałaś; gdy kręgosłup od dźwigania plecaka oraz zwalczania przesileń na zakrętach i pod górkę (czyli niemal non stop!) zdaje się pęknąć… nawet Port Barton ze stacja benzynowa pod postacią półki z butelkami po coli – uszczęśliwia!

Zatrzymaliśmy się w pierwszym napotkanym hoteliku – w sumie niezły wybór (cena przyzwoita, duży pokój, piękny ogród, rodzinna atmosfera, tylko wifi i prądu od północy brak, więc nad ranem robi się duszno nie do wytrzymania).
Rano idziemy na plażę w poszukiwaniu szkoły nurkowej. Photoshop siada: palmy jak z reklamy bounty, piasek na plaży biały jak śnieg, woda kryształ i do tego gorąca. A do tego niemal nie ma turystów, jesteśmy prawie sami w tym raju.

Znaleźliśmy szkołę Doris. Jest z Niemiec. Mamy mieszane uczucia, ale bardzo chcemy zanurkować jeszcze dzisiaj, więc się decydujemy. Ceny przyjazne. Okolice przepiękne. Wokół Palawanu i pobliskiego Archipelagu Calamian znajduje się ok. 40% raf koralowych na Filipinach, więc możliwości do śledzenia podwodnego życia nie brakuje. Warto jednak dodać, że rafy wokół samego Palawanu (w szczególności okolice El Nido) są często zniszczone przez połowy z użyciem dynamitu, a najwięcej podwodnych atrakcji można zaobserwować w pobliżu wyspy Busuanga na północy. Okazało się, że zniszczone są połowami ryb na masowa skalę – wszystkie niemal tuńczyki wywożone są przez Tajwańczyków i na miejscu trudno je dostać. Ponoć wieśniacy nie maja z tego powodu co jeść i wałczą miedzy sobą o ryby, gdy rybacy wracają z połowów.
W szkole Boris spotykamy przesympatyczne młode małżeństwo z Anglii – w podróży poślubnej od dziewięciu miesięcy. Plyniemy razem i razem nabieramy wątpliwości. Okazuje się, że właścicielka dysponuje zdezelowanym sprzętem – Łukasz dostaje niedziałający regulator, ja dziurawego Jacketa a Hariette nieszczelnego oringa i powietrze jej ulatuje z pierwszego stopnia. Nasze akwalungi Doris wymienia i nie wiem jak ona to robi ale pływa w tym wszystkim uszkodzonym. Pływa kiepsko, przy pierwszym nurkowaniu właściwie kreci się w kółko po zniszczonej rafie przy minimalnej widoczności. Potem twierdzi, że nie mogła znaleźć wraku. To chyba dlatego ze jest na kacu a cały czas popija cos alkoholowego – orientuje się w czasie przerwy. W każdym razie nurkowanie potraktowałam jako refreshing, bo minęły już dwa miesiące od mojego szkolenia i trzeba było popracować nad pływalnością.
W czasie przerwy plyniemy na rajską wyspę, gdzie w resorcie jemy pyszny obiad. Lenimy się trochę, fotografujemy… Po południu nurkujemy Pio raz drugi. Doris się chyba zreflektowała i zaczęła się starać. Fara jest po prostu cudowna. Widzimy mnóstwo ryb, które potem identyfikujemy w albumach, gdy pijemy z Doris piwko na werandzie na plaży. Tak czy inaczej więcej nie chcemy z nią nurkować, obiecujemy sobie, że znajdziemy drugą szkołę, bo podobno takowa tu istnieje.

Wieczór spędzamy w towarzystwie naszych nowych znajomych. Nadajemy na tych samych falach. Tak to już jest w gronie backpakerów.

czwartek, 28 kwietnia 2011

10 kwietnia, niedziela
Wstajemy przed świtem, żegnamy się z Sharon i jedziemy wypożyczyć motocykl. Wybieramy hondę 125. Wydaje się duża, ale gdy próbujemy przymocować chociaż jeden plecak, przekonujemy się, że widzimy to, co chcemy widzieć. Ostatecznie jedziemy z plecakami na sobie (Łukasz z przodu, ja z tyłu). Po chwili przekonujemy się, że nie działa licznik kilometrów i wskaźnik prędkości.

Plan dnia mamy bardzo napięty. Chcieliśmy być około 8:00 przy podziemnej rzece, ale okazało się, że drogi są bardzo kręte i delikatnie mówiąc w nie najlepszym stanie. Pokonanie 78 kilometrów zajmuje nam dwie i pół godziny. Na miejsce docieram obolała, zmęczona i zrezygnowana. Do El Nino na północy wyspy na pewno w ten sposób nie dojedziemy.

Czeka nas jednak miła niespodzianka. Przy kasie spotykamy polską rodzinę, podróżującą po świecie katamaranem od siedmiu lat. Obowiązki kapitana pełni 9-letni Noe, nawigatora 13-letnia Nel, a majtkiem jest Kazimierz – wystarczająco dorosły, by być także ojcem wspominanej wcześniej załogi. Wynajmujemy wspólnie łódź, a że okazują się świetnymi kompanami, spędzamy razem czas do popołudnia. O projekcie WYSPA SZCZĘŚLIWYCH DZIECI powinnam Wam nieco opowiedzieć sama, bo nie mają swojej strony internetowej ani bloga. A mieliby o czym opowiadać! Lekkość Z jaka opowiadają o swoich przygodach na różnych kontynentach zasługuje na uwiecznienie w książce lub filmie.

Pomyślcie tylko jak to jest, gdy uczycie niesamodzielnie, egzaminy zdajecie w czasie telekonferencji przez Internet (nota bene sami ten system wprowadzacie, żeby nie latać co roku do Polski), mamę widujecie co kilka lat a z przyjaciółkami macie kontakt przez Internet. Jak zawiniecie do dużego portu. Czasem zatrzymujecie się gdzieś na dłużej, np. na rok w Australii, żeby pochodzić do szkoły. Więc lepiej mówicie po angielsku, niż w rodzimym języku. I o wielu krajach wiecie naprawdę bardzo dużo, ale własny słabo pamiętacie. I w wieku kilkunastu lat jesteście chodząca biblioteczka podróżniczo-orzyrodniczo-geograficzno-wizową. I znacie się na mnóstwie rzeczy takich jak budowa i obsługa łodzi, pośrednictwo wizowe, budowa geologiczna różnych części ziemi itd. Więc myślicie i dyskutujecie jak dorośli, i maci konkretny plan na to, czym się będziecie zajmować w przyszłości. I dojrzali jesteście zupełnie inaczej niż wasi rówieśnicy, bo umiecie już współpracować z ekipą przebywającą przez długi czas na bardzo małej przestrzeni, być spolegliwymi i empatywnymi. Trudno mi wyobrazić sobie dorosłe życie, które przebije takie dzieciństwo.
Podziemna rzeka w Sabang zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Za radą Sharon byliśmy Tamm przed tłumami i to się opłaciło.
Sabang okazuje się niewielką turystyczną wioską pod palmami. Turyści wsiadają na bangki (te łódki na moich zdjęciach) i płyną jakieś 20 minut wzdłuż wybrzeża do ujścia rzeki. Bangki dopływają do idyllicznej plaży w zatoczce. Stąd chwila spaceru tu wysiadamy przez dżunglę. Kapitan łodzi odprowadza nas i pokazuje, że w okolicznych zaroślach zamieszkuje spora rodzina małp -werwetów.
Wreszcie ukazuje się wlot korytarza podziemnej rzeki. Tu dostajemy kaski, kamizelki ratunkowe i wsiadamy na wiosłową łódkę z przewodnikiem. Na łodzi jest reflektor, w świetle którego podziwiamy stalaktyty, stalagmity i inne atrakcje.

Rzeka płynie około siedmiu kilometrów przez jaskinie, z czego dla turystów dostępnych jest około 1,5 km. Dopłaciliśmy kilka groszy przewoźnikowi i zabrał nas dalej, do miejsca dokąd daje się dopłynąć łodzią. Resztę można pokonać nurkując co jakiś czas, bo skały zagradzają drogę i jedyne co pozostaje to przepłynąć pod wodą. Czasem to metr, czasem więcej. Ale jak łatwo się domyślić, nie jest to wersja popularna. Ale ten odcinek, gdzie nie wpływają już łodzie z wycieczkami, oświetlony tylko nasza lampą, gdzie tylko nasze głosy odbijają się echem wśród skał… niezapomniane przeżycie! Wszystkie formacje skalne mają swoje nazwy, więc nasz przewodnik nie zostawia zbyt wiele miejsca naszej wyobraźni. Zabawnie dopytuje, czy będziemy sobie tłumaczyć z angielskiego (chyba ma na myśli dzieci) jego opowieści. Biedak nie wie, że te „dzieci” mówią po angielsku znacznie lepiej od niego.


Wracamy przez dżunglę. Bawimy się z małymi żółwiami morskimi. A potem niespodzianka: smoki z Komodo! Fascynowały mnie odkąd Lukasz pokazał mi swoje zdjęcia i filmiki z Indonezji. Bardzo chciałam płynąc specjalnie w okolice Komodo, żeby je fotografować. Chociaż wiem, że Indonezji nie będzie na to czasu… No więc ta niespodzianka – nawet nie pytałam skąd one się tam wzięły – rozwiązała sprawę.





Tylko Łukaszowi nieco utrudniła życie, bo uparłam się, że chcę mieć fotkę z Comodo dragons, i jeżeli potem stwierdzę, że zdjęcie mi się nie podoba, to będziemy musieli pojechać specjalnie na Flores.
Popołudnie i wieczór to mozolna przeprawa motorem do Port Barton. Do Port Barton dotarliśmy dopiero po 5 godzinach jazdy, choć to wcale nie jest daleko. Gdy pytałam o odległości, miałam wrażenie, że podają mi je w milach, tak strasznie ciągnęły się te wąski, kręte, o koszmarnej nawierzchni drogi. Cichy Barton, mający 4000 mieszkańców to raczej osada niż miasto. Tu można z ulga odetchnąć od hałasu wielkich metropolii... Nie jest to jednak miejsce dla tych, co lubią pobalować...

niedziela, 24 kwietnia 2011

9 kwietnia, sobota
Zakładam na siebie wszystkie swoje ubrania i jakoś przechodzę odprawę bez ważenia bagażu podręcznego. Uff!
W 1521 roku, portugalski odkrywca Ferdynand Magellan przybył na Filipiny i przyłączył je do Królestwa Hiszpanii. Kolonizacja wysp rozpoczęła się od momentu pojawienia się na nichMiguela Lópeza de Legazpi, który przybył na nie z Meksyku w 1565 roku. Założył wówczas pierwszą europejską osadę Cebu. W 1571 roku została założona Manila jako stolica Hiszpańskich Indii Wschodnich.
W 1898 roku na Filipinach wybuchło powstanie przeciwko Hiszpanom. W konflikcie uczestniczyły Stany Zjednoczone, w efekcie czego przejęły one kontrolę nad krajem. W roku1916 Filipiny uzyskały poszerzenie uprawnień, a w roku 1934 status niezależnej wspólnoty (Philippines Commonwealth).
W 1946 Filipiny uzyskały niepodległość. W 1965 prezydentem został Ferdinand Marcos. W1986 w kraju dokonał się pokojowy przewrót, w wyniku którego obalona została dyktatura Marcosa, a władzę objęła Corazon Aquino, zwyciężczyni wyborów prezydenckich. W latach 1992-1998 na stanowisku szefa państwa zasiadał Fidel Ramos. W 1998 odbyły się kolejne wybory prezydenckie, wygrane przez Josepa Estradę. W styczniu 2001 Estrada zostałpozbawiony urzędu po oskarżeniu go o malwersacje finansowe. Jego miejsce zajęła wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo, która wygrała również wybory w 2004. W 2010 na stanowisku zastąpił ją Benigno Aquino III.


Ciekawy pytaniem jest ile wysp składa się na Filipiny.Ponoc ponad 7 tysiecy.najwazniejsze Największe wyspy to:
Luzon - 104 tys. km²
Mindanao - 94,6 tys. km²
Samar - 13,1 tys. km²
Negros - 12,7 tys. km²
Palawan - 11,7 tys. km²
Panay - 11,5 tys. km²
Mindoro - 9,7 tys. km²
Leyte - 7,2 tys. km²
Cebu - 4,4 tys. km²
Bohol - 3,8 tys. km²
Masbate - 3,3 tys. km²

Po 9tej jesteśmy na Palawanie, w Puerto Princessa. Od razu przekonujemy się, że z tym angielskim to nie taka oczywista oczywistość. Obowiązują języki: filipiński (oficjalny, oparty na tagalog), angielski (oficjalny), hiszpański oraz 87 języków i dialektów używanych lokalnie. Hiszpańskiemu zawdzięczam, że ciągle czuję się, jakby obok mnie ktoś rozmawiał po polsku. Ta sama melodia języka! Podobna wymowa.
W PP znajduję IT, mapkę, lokalne jedzenie, publiczną plażę. To znaczy plaża jest prywatna, ale właściciel wpuszcza ludzi za drobną opłatą. Później Sharon (nasza filipińska hościna) opowiada, że to jedyne takie miejsce w okolicy i mieszkańcy miasta musza jeździć wiele kilometrów, by znaleźć plaże i móc pływać w morzu. Trudno to sobie wyobrazić. Lądowanie na tej wyspie było jednym z najwspanialszych doznań w moim zyciu. O ile lądując na Clarku mijaliśmy wulkan, to tutaj myślałam, że lecimy wodolotem! Nie sposób opisać majstersztyku z jakim pilot kluczył, obniżał lot, zmieniał kierunek, a wszystko kilka metrów nad wodą. A przejrzystość wody robiła takie wrażenie!!!

Plaża jest ciekawa, z małymi niby domkami, częściowo w wodzie. Kolor wody zupełnie niesamowity, ludzi prawie nie ma. Cisza, spokój. Już wiem, że jestem w raju. I mogę odespać ostatnie zarwane noce.
Niestety, jest zbyt pięknie, bym mogła spać. Znaczy Łukaszowi się udaje. Szczęściarz. Ja pływam, fotografuję, rozmawiam. Po kilku godzinach mam gotowy plan wynajęcia skutera. Chytry plan, zważywszy, że opanowałam zaledwie podstawy prowadzenia laotańskiego skutera z automatyczną skrzynią biegów.
Popołudniu kręcimy się trochę po mieście. Na bazarze znajduje cudowne lokalne mrożone napoje ze słodkościami w postaci żelków. Korzystamy z neta. Namierzamy rekomendowana szkołę nurkową, która znajduje się na peryferiach i okazuje się być prywatnym domem z gburowatym właścicielem. Natomiast rekomendowana na forach wypożyczalnia motorów to strzał w dziesiątkę. Umawiamy się na następny dzień.

Wieczór spędzamy z Sharon. Przyjechała tu z manili, jest fizjoterapeutką. Najsympatyczniejsza Filipinka, jaka spotkałam! Pokazuje nam okolicę. Uczy nas nieco o lokalnym jedzeniu. Robią tu grilla dosłownie ze wszystkiego. Okazuje się, że moim ulubionym będą grillowanie jelita! Są tez oczywiście różne narządy na patyczkach, maczane w przedziwnych sosikach. Można zjeść tego całą kopę!

sobota, 23 kwietnia 2011

8 kwietnia, piątek
Musimy wyjechać. Mamy lot na wymarzone Filipiny. Ale w Singapurze pozostaje tyle do zobaczenia i do zrobienia! Zostawiamy u Ruth cześć bagażu i jedziemy na lotnisko. Droga do metra okazała się całkiem prosta ale to takie miłe, że tak bardzo się o nas troszczą! Niemiłosiernie zaspani docieramy na terminal budżetowy i… myślimy, ze cos nam się pomyliło. Budżetowy terminal ma mnóstwo restauracyjek, wygodne sofy dla oczkujących i gratisowe podłączenia do Internetu.
Lot jak to lot, nie dostarcza mi już wielu emocji. Odprawa w Singapurze okazuje się bardziej dokładna, niż jakakolwiek inna do tej pory. Po tylu miesiącach (niemal dziesięciu) pierwszy raz mam kłopoty, bo na skanerze znaleźli moje składane nożyczki w kosmetyczce – a tyle co wymieniłam je na nowe, ostrzejsze! Inna sprawa, że Łukasz ma normalne nożyczki do obcinania paznokci, i tych nie zauważają.
Po południu lądujemy w Clark na Filipinach. Wybraliśmy lot tutaj, bo jest znacznie tańszy niż do Manili. Odprawa paszportowa uświadamia nam, ze moglibyśmy zostać tu jeden dzień dłużej, bo tak naprawdę nie liczą 21 dni tylko 21 dób od przybycia. Co innego jednak przyciąga nasza uwagę. Zabudowania lotniska to po prostu stodoła!!! I to jest lotnisko międzynarodowe?! Aż trudno uwierzyć. Wprawdzie jest informacja turystyczna, ale ogranicza się do ulotek o okolicznych, nieziemsko drogich hotelach – potem przekonamy się, że wszystkie hotele na filipinach są straszliwie drogie; wprawdzie jest bankomat, ale wypłacić można maksymalnie 600 zł i pobiera za każdym razem 13 zł prowizji – potem przekonamy się, że dotyczy to wszystkich bankomatów na Filipinach. Lotnisko okazuje się być zamykane w nocy po ostatniej odprawie około 1:00. My mamy odprawę o 5tej rano, wiec nie mamy pomysłu jak tu zanocujemy. Zresztą poczekalnia i tak jest na zewnątrz i wygląda jak przystanek autobusowy. Najwyżej rozwiesimy nasze hamaki 
Natychmiast wsiadamy do autobusu, mającego być transferem na lotnisko w manili, skąd mamy następny lot. Przejazd nie jest nawet bardzo drogi (jak wszystko tutaj z wyjątkiem noclegów), ale trwa niemiłosiernie długo, szczególnie przez miasto.
Stolica (ludność 1,7 mln w 2001 r.; z przyległymi miastami – tzw. Metro Manila – ok. 14,1 mln) robi na nas jak najgorsze wrażenie. Wiemy, że nie jest zbyt bezpieczna, ale gdy po jakimś czasie nawet miejscowi to potwierdzają, włos się jeży na grzbiecie. Wygląda jak miasto ze starych filmów gangsterskich albo o gangach miejskich. Wszystko jest brudne, niemiłosiernie zakurzone. Zakorkowane do granic wyobraźni. Po zmroku widzimy przez okna autobusu wielu policjantów. Nie robi to dobrego wrażenia.
Niestety autobus wcale nie jedzie na terminal. Trzeba się przesiąść i jedyne co tam jeździ to taksówka. Kupujemy więc uliczne jedzenie – od wczoraj prawie nic nie jedliśmy. Miejscowi są uprzejmi ale sarkastycznie żartują „Po co tu przyjechaliście, następnym razem jedźcie do Meksyku”. Dziwne obyczaje. Nie czujemy się zbyt pewnie, więc nie bierzemy tradycyjnego tuktuka, tutaj nazywanego trycyklem, lecz konwencjonalna taksówkę. I dobrze. Jedziemy z kwadrans ciemnymi uliczkami, jakąś autostrada czy czymś takim, ludzie za oknem wyciągają ręce po jałmużnę…
Za to widok terminala (nawet tego krajowego!) zdecydowanie poprawia nam humory. Jest bardzo elegancko, przestronnie, czysto. W biurze AirPhilExpress bezskutecznie próbujemy załatwić nasz problem z biletami (kupiliśmy bilety z manili do Puerto Princessa, ale po tygodniu nadal nie było potwierdzenia ani nie zaksięgowano przelewu, więc po 10 dniach kupiliśmy jeszcze raz i wtedy ściągnęło mi kasę z konta za pierwszy lot. Nadal nie dostałam potwierdzenia rezerwacji, za to komplet dokumentów przyszedł bardzo szybko. Niestety kompania nie odpowiada na maile. Tutaj także kazano nam pisać maila. Następne bilety kupiliśmy więc u konkurencji – w Cebu Pacific.
Noc spędziliśmy na lotnisku, jedząc tanie filipińskie zupki chińskie z lotniskowego marketu, jakieś zestawy podgrzewane w mikrofali i pijąc mnóstwo kawy. Bardzo fajne, przyjazne lotnisko. Wprawdzie nie działa mi darmowe wi-fi, ale jest bardzo przyjaźnie, czysto i wygodnie. Jedyne co mnie martwi, to jak mój bagaż przejdzie odprawę. Wykupiliśmy tylko podręczny (7 kg) a waga wskazuje 11 kg. Do tego mój nowy plecak, kupiony w Tajlandii na promocji firmowy plecak z odpinanym malutkim, okazuje się być jakiś ogromny i przyciąga uwagę, zarówno podróżnych, jak obsługi.

środa, 20 kwietnia 2011

8 kwietnia, piątek
Musimy wyjechać. Mamy lot na wymarzone Filipiny. Ale w Singapurze pozostaje tyle do zobaczenia i do zrobienia! Zostawiamy u Ruth cześć bagażu i jedziemy na lotnisko. Droga do metra okazała się całkiem prosta ale to takie miłe, że tak bardzo się o nas troszczą! Niemiłosiernie zaspani docieramy na terminal budżetowy i… myślimy, ze cos nam się pomyliło. Budżetowy terminal ma mnóstwo restauracyjek, wygodne sofy dla oczkujących i gratisowe podłączenia do Internetu.

7 kwietnia, czwartek
Bardzo staraliśmy się nie zaspać tym razem, ale gdy obudziłam się koło dziewiątej, zrozumiałam, że znowu nic z tego nie wyszło. Cudowna, ciepła i uśmiechnięta mama Ruth pocieszyła mnie, że to dlatego, iż w okolicy jest tak cicho, że dobrze się tu odpoczywa. Poczułam się rozgrzeszona i z solenną obietnicą w duchu, iż dziś wrócimy wcześniej, by spędzić wieczór z naszą hościną, ruszyliśmy do Ford Center. Nie wiem jak Was, ale mnie plakat zachęcający do donoszenia na siebie nawzajem nadal bawił i przerażał jednocześnie.
Tak, jak w całej południowo – wschodniej Azji, tutaj także jedną z najważniejszych spraw jest jedzenie. Często można tu usłyszeć na powitanie, podobnie jak np. w Malezji czy w Chinach, zamiast „jak się masz?”, pytanie „czy już jadłeś?”. Singapurczycy często spotykają się przy jedzeniu, wtedy też omawiają ważne sprawy, dużo rozmawiają o jedzeniu, przy czym bardzo ważne dla nich jest to co i z kim jedzą, a miejsc do biesiadowania mają pod dostatkiem – można wybierać spośród wielu wspaniałych dań kuchni chińskiej, tajskiej, malajskiej, indyjskiej oraz przeróżnych restauracji zachodnich.


Jeździmy komunikacja publiczną. Wszystko tu jest tak łatwe i świetnie opisane/zilustrowane. Na schodach tak zwykłych jak i ruchomych można zauważyć szczegółowe instrukcje dotyczące ich bezpiecznego użycia. Strzałki na peronach kolejki MRT instruują podróżnych, gdzie mają stać w oczekiwaniu na pociąg, by umożliwić innym pasażerom jego spokojne (i bezpieczne!) opuszczenie. Miły, kobiecy głos z megafonu informuje o tym po której stronie ruchomych schodów należy stać, o nadjeżdżającym pociągu i o tym, że wysiadający pasażerowie mają pierwszeństwo. Instrukcje są przejrzyste, znakomicie umieszczone. Nie sposób ich nie zauważyć. Wszystko zorganizowane po prostu perfekcyjnie. Większość mieszkańców wyspy pokłada spore zaufanie w swoim rządzie i jest dumna ze swojego państwa, nazywając siebie samych Singapurczykami (niezbyt lubią mylenie ich z Chińczykami z Chin). Mimo, że zdają oni sobie sprawę z tego, że nie mają właściwie żadnego wpływu na decyzje podejmowane przez rząd, a także z tego, a media są tu kontrolowane i cenzurowane, w większości opowiadają się przeciwko jakimkolwiek próbom zmiany dotychczasowego porządku. Wierzą oni, że próby buntu mogą doprowadzić do chaosu i anarchii, co wydaje im się rzeczą najgorszą.

Dziś czas na znaną na całym świecie singapurską rozrywkę na wysokim poziomie. Po godzinnej jexdzie klimatyzowanym autobusem, wysiadamy w największym centrum handlowym w jakim bylam. Na godzine utykamy w sklepie National Geografic. Nic nie kupuję, bo ceny mnie powalają, ale fotografuję i oglądam ile się da. No a potem na wyspę rozrywki – Sentosa! O wyspie napiszę krótko, bo maja swoją stronę internetowa i tam wszystko jest. Na wyspę wiedzie przepiękna promenada, dlugości około kilometra z pasami transmisyjnymi jak na lotniskach (wówczas wstęp wynosi 1 dolara singapurskiego). Można też wjechać specjalna kolejką (5 dol). Jest to wyspa, na której można zrealizować chyba wszystkie dziecięce marzenia korzystając z rollcosterów, kin z filmami 4d, parkami przypominającymi oceanaria, insektaria itp. Po przeanalizowaniu naszych oczekiwań z pomocą przesympatycznej dziewczyny w centrum obsługi klienta, wybieramy wejście do UNIVERSAL STUDIO. Akurat jest promocja na płatności kartą MasterCard, do tego taniej bo zwykły dzień tygodnia a ludzi mało.
No więc inwestujemy po 100 zeta od osoby za dzień szaleństw. Uwierzcie, warto!

Najważniejsze to właśnie otworzyli dwa rollecostery, które uruchomiono dopiero teraz, choć park rozrywki działa od roku. Nawiązują do jakiegoś filmu s-f więc jeden jest „ludzki” i siedzi się normalnie a obok jest drugi „potworowy” i się wisi. Ten jest „even better”. Po zejściu z takiego „statku powietrznego” ludzie mają problemy z chodzeniem. Ale my szybko się przyzwyczajamy. Więcej, Łukasz nie mieści się w rozmiarze azjatyckim i musi siedzieć w środku lub z przodu – te wersje wybieramy i opieczętowani specjalnymi znacznikami jeździmy na pierwszej „kanapie”. Wrażenia nieporównywalnie większe! Przyspieszenia wgniatają w fotel, zjazdy w dół, szczególnie do tunelu z parą wodną, wirowanie nad miastem głowa w dół… szczególnie podoba mi się, gdy zapada zmierzch i miasto migocze tysiącami świateł.


Są jeszcze inne rollecostery – tematycznie w każdym z filmów: w Far Far Away lata się na smoczych (trochę dziecięce, ale tez fajne), w świecie starożytnego Egiptu („Uciekająca mumia”) jeździ się w ciemnościach, rozbłyskują projekcje monstrum lub przemawia szaleniec z filmu, potem wbijasz się w ścianę, cofasz się i spadasz w przepaść i tak w kółko. Mnóstwo fajnego wrzasku. Za to w „Jurasic Park” pływa się łodzią ratunkową i tez starszą dinozaury, specjalne platformy podnoszą w górę i rzucają z kilku metrów na tafle wody. Oczywiście wychodzimy kompletnie przemoczeni, bo pożałowaliśmy na płaszcze przeciwdeszczowe.


Wszystkie rzeczy należy zostawić w szyfrowanych na datę urodzin i ulubiony kolor szafkach (raz zdarzyło się że ktoś podał taki sam układ co Łukasz!) na pół godziny bezpłatnie, więc po każdym zjeździe przychodzimy zmienić szafkę. Plecaki mamy wypchane jedzeniem, bo zgodnie z tym, co mówiła Ruth wszystko tu jest masakrycznie drogie. Tylko woda do picia jest gratis w takich kranikach jak na amerykańskich filmach, więc co chwila napełniamy butelkę, bo straaaasznie tu gorąco!


Jest oczywiście studio z efektami specjalnymi Stevena Spielberga, które bawi i straszy; jest pokaz tańczących i śpiewających rocka potworów; jest kino z filmem 4d – specjalny odcinek Smreka, w którym lord Furklad jest duchem i porywa Fionę, by uśmiercić ja w wielkim wodospadzie a bohaterów ściga Smok z kamienia ziejący prawdziwym ogniem. Fotele podskakują, buchają parą a specjalne okulary oczywiście pozwalają latać razem z Osłem. Z Osłem mam zdjęcie 

Niestety przegapiliśmy pokaz „Podwodnego świata”, gdzie można dotykać morskich zwierząt. No i „Madagaskar” jest jeszcze w budowie. Ale wkrótce otwarcie, więc może następnym razem.


Wychodzimy o zmroku. Widoki zapierają dech w piersiach. To, co było piękne i eleganckie za dnia, teraz jest rozświetlone znakomicie skomponowanymi światłami. Cudownie.

Wieczór spędzamy z Ruth i jej rodziną. Jest już późno, gdy Łukasz wspomina, ż enei udalo nam się zakosztować zupy, będącej lokalna specjalnością (z kośćmi, z których wyjada się szpik). Ruth natychmiast zabiera nas na spacer i długo w noc włóczymy się po lokalnych knajpkach, alejkach i parkach. A potem oglądamy razem BBC, bo na necie (Ruth ma wi-fi) zobaczyliśmy nowe doniesienia z Japonii i cala rodzina poruszona zasiadła w salonie przed wielkim telewizorem. Zasypiając przyjmujemy propozycje mamy Ruth. Rano możemy pospać kwadrans dłużej, bo zawiezie nas na najbliższą stacje metra (wszyscy obawiają się, że moglibyśmy się zgubić, bo droga jest ponoć źle oznaczona).

niedziela, 17 kwietnia 2011

6 kwietnia, środa
Rano zaczynamy od wizyty w pobliskim FOOD CENTER. Wielka hala z mnóstwem punktów gastronomicznych. Z trudem wyszukujemy cos przypominającego potrawy znane nam z innych krajów azjatyckich. Wszystko tu wygląda inaczej. Jest sterylnie czysto. Plakaty zachęcają klientów do telefonowania lub esemensowania pod specjalny numer telefonu jeśli restaurator włoży palec do zupy lub popełni jakieś inne wykroczenie przeciwko higienie. Rozkładamy mapę, którą wzięłam z lotniska i planujemy pierwsze przejazdy. Na mapie oczywiście singapurski Lew. Wizerunek posągu Merlion jest znanym symbolem Singapuru, używanym do 1997 jako logo przez singapurską izbę turystyki.

Państwo Singapur położone jest na wyspie Singapur o powierzchni 572 km² wraz z grupą otaczających ją wysepek. Powierzchnia lądowa Singapuru ulega stałemu wzrostowi na skutek prac prowadzonych nad pozyskaniem lądu od morza. Są one również źródłem zatargu z sąsiednią Malezją. Z Półwyspem Malajskim wyspa Singapur połączona jest za pomocą nasypu (The Causeway) w północnej części wyspy oraz mostem Tuas Second Link w jej zachodniej części. Najważniejsze z pozostałych 54 wysp to: Jurong Island, Pulau Tekong, Pulau Ubin i Sentosa.

Dziś planujemy zwiedzać wyspę główną. Zaczynamy od Chinatown. Nasza gospodynie jest Chinką z pochodzenia (jej rodzice między sobą rozmawiają po mandaryńsku, z nią zresztą raczej też a z nami po angielsku, choć widać, że to język wyuczony; Ruth jest dwujęzyczna). Łukasz był już w Singapurze dwa lata temu i te dzielnice zna najlepiej. Więc jedziemy.

Po wyjściu z metra niemal mdleję. Nie mogę złapać oddechu. Do tej pory niemal cały czas przebywamy w pomieszczeniach z klimatyzacją (mamy klimę w pokoju, jest w autobusach – ustawiona na mrożenie, jest w metrze a nawet na otwartych przestrzeniach jest nadmuchiwane zimne powietrze). Gdy wychodzimy na ulicę (w dochodzi południe, bo srodze zaspaliśmy) uderza w nas fala rozpalonego powietrza. Wchodzimy wiec do centrum handlowego by przygotować się na starcie z żarem powietrza i… trafiamy w objęcia utalentowanych chińskich handlarzy. Z trudem udaje mi się nie kupić zestawu obiektywów i filtrów w pierwszym stoisku! Są naprawdę świetni!!! I znakomicie znają się na swojej pracy. Przedzieram się między fascynującymi stoiskami, powtarzając sobie w duchu, że „nie chcę nic kupić” tak skutecznie, ze w końcu nie kupuje nawet tego co naprawdę mi się podoba…

Wpadamy na stoisko „wszystko z duriana”. Obiecywaliśmy sobie już dawno durianowi ucztę w Singapurze, więc decydujemy się na początek na naleśniki z duriana. Naleśniki są na gorąco a pasta z duriana zmrożona niczym lody. Moje zmysły szaleją! Nie sposób opisać tych doznań smakowych. Jest to wrażenie w najwyższym stopniu DZIWNE.

Chodzimy uliczkami Chinatown, wchodzimy do świątyni. Niesamowita! Z zewnątrz wygląda zwyczajnie, ale w środku błyszczy zlotem i drogimi kamieniami. Jest kilkupiętrowa, a na kolejnych piętrach przeplatają się muzea, sklepy, restauracje, ogrody-tarasy widokowe i sanktuarium z zębem Buddy. Przy stoliczku siedzi mnich w atmosferze tradycji – i pod blatem stolika esemesuje z ultranowoczesnej komórki!

Ruszamy na spacer ulicami miasta. W zabudowie Singapuru przeważają wysokie wieżowce. Sercem miasta jest stara dzielnica kolonialna. Znajdują się tu gmachy rządowe, kościoły, hotele, kluby sportowe, luksusowe domy mieszkalne oraz nowoczesne drapacze chmur. Do zabytków z czasów kolonialnych należy odlana z brązu statua Tomasa Stamforda Rafflesa, neogotycka katedra św. Andrzeja i budynek ratusza. W mieście istnieje wiele świątyń buddyjskich, taoistycznych, hinduistycznych i meczetów. Interesujące zbiory sztuki azjatyckiej i europejskiej można zobaczyć w kilku muzeach (Narodowym, Sztuki i Azjatyckim).

Pomimo gęstej i systematycznie rozrastającej się zabudowy w Singapurze można znaleźć urocze miejsca do wypoczynku. Na wspaniały park rozrywki zamieniono jedną z wysp – wyspę Sentosa. Zbudowano na niej oceanarium, w którym można m.in. odbyć spacer przeszklonym korytarzem umieszczonym pod jednym z głównych akwariów. Na wyspie istnieje także wodny park rozrywki, ogród botaniczny oraz muzeum motyli, w którym można obejrzeć około 60 gatunków żywych okazów. Na wschodnim wybrzeżu głównej wyspy znajduje się także krokodylarium, w którym żyje ponad 1800 krokodyli pochodzących z Azji, Afryki i Stanów Zjednoczonych.
Popołudnie spędzamy w Muzeum Sztuki Azjatyckiej. Jest to miejsce tak wyjątkowe, że należy mu się osobny artykuł. 13 ekspozycji z wykorzystaniem najnowszych osiągnięć techniki, dotykowymi wyświetlaczami, idealnym oświetleniem, kącikami zabaw dla dzieci (w których znakomicie się bawimy). Po kilku godzinach musimy wyjść, bo zamykają.
Wieczorem spacerujemy po nabrzeżu. Jest cudownie oświetlone, zorganizowane jak wielki park rozrywki. Eleganckie restauracje są dla nas za drogie, więc oglądamy tylko wystawy najdroższych sklepów świata na najdroższej chyba ulicy świata Orchad Road. Wielkie zielone drzewa a w ich koronach śpiewają ptaki!!!
Na kolacje jedziemy do dzielnicy indyjskiej. Dzielnica Małe Indie ulokowała się wokół Serangoon Rd, na północ od kolonialnej dzielnicy. Unoszący się w powietrzu zapach przypraw stanowi jej nieodłączną część, podobnie jak muzyka filmowa z Bollywood i malownicze boczne uliczki. Turystów straszy się brudem i chaosem tu panującymi, ale i tak jest o niebo czyściej, niż w prawdziwych Indiach.


Little India Arcade z licznymi ciekawymi sklepami stoi naprzeciwko gwarnego targu Tekka Centre. Świątynia Sri Veeramakaliamman (141 Serangoon Rd, poświęcona bogini Kali, jest jedną z najpopularniejszych wśród Tamilów. W buddyjskim sanktuarium Sakaya Muni Buddha Gaya, zwanym Świątynią Tysiąca Świateł, znajduje się 15-metrowy posąg siedzącego Buddy. Podobno w zapuszczonych alejkach za Desker Rd mieszczą się niesławne domy publiczne, ale tam się o nocy nie zapuszczamy. Wystarcza mi indyjska kawa z mlekiem. Niestety wszystko tu smakuje inaczej… Może jest za czysto?
c.d.
Popołudniu mamy lot do Singapuru. To miasto-państwo położone na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego, liczy zaledwie 639 km2 powierzchni (w tym ziemi ornej 2%), ma około 3,2 mln mieszkańców, jest zlokalizowany na granicy Oceanów Spokojnego i Indyjskiego, w miejscu gdzie przecinają się główne drogi morskie łączące Indie, południowo-wschodnią Azję i Daleki Wschód. Nazwa Singapur pochodzi od dwóch sanskryckich słów: singa (lew) i pura (miasto), stąd niekiedy stosowana nazwa Miasto Lwa.

Przeczytałam, że kraj tej jest urzeczywistnieniem myśli wielkiego chińskiego filozofa Konfucjusza o państwie idealnym. Oczywiście pamiętam, ze Platon ledwie zdążył uciec, gdy jego idee państwa wcielono w życie a co wyszło z pomysłów Marksa i Engelsa także wszyscy wiemy. Nie mam więc zaufania do idei państwa idealnego. Tym bardziej interesująco będzie przekonać się o tym na własne oczy.
Singapur to państwo nowoczesne, troszczące się o obywateli, pełne rygoru i dyscypliny, ze sprawnie działającą i nieskorumpowaną administracją. Gdy po dwóch dniach zaskoczona zapytam nasza hościnę Ruth dlaczego nigdzie nie widać policji zaskoczona odpowie: „Po co? Przecież jest bezpiecznie!” I rzeczywiście. Jest bardzo bezpiecznie, sterylnie czysto i niesamowicie nowocześnie. A przy okazji kosmicznie drogo.

Przy punkcie odprawie celnej czytam napis (spodziewałam się czegoś takiego po przeczytaniu relacji, więc byłam bardzo ciekawa czy to prawda) w języku angielskim: „zakaz wwożenia gumy do żucia” Jest to przepis jak najbardziej aktualny, wynikający z zakazu żucia gumy w tym państwie. Przepisy regulują tu każdą najdrobniejszą aktywność. Już na lotnisku spotykam się z ich pełnym wachlarzem. Zgodnie z singapurskimi przepisami celnymi całkowitym zakazem wwozu objęte są:
– alkohole i papierosy oznaczone Singapore duty not paid;
– papierosy oznaczone symbolem „E” na opakowaniach;
– guma do żucia (z wyjątkiem gumy do żucia do celów leczniczych);
– tytoń do żucia;
– zapalniczki w kształcie pistoletów;
– kontrolowane leki i środki psychotropowe;
– zagrożone gatunki zwierząt i produkty z nich;
– sztuczne ognie, petardy i inne fajerwerki;
– obsceniczne artykuły, publikacje, nagrania wideo i software;
– reprodukcje/kopie publikacji objętych prawami autorskimi;
– materiały o charakterze buntowniczym i wywrotowym.

Po wyjściu na ulicę, w metrze, w autobusie, na przystanku, w toalecie, itd – po prostu wszędzie różnorakie znaki zakazu lub instrukcje postępowania np. zalecenia dotyczące mycia rąk w dziewięciu etapach. I chociaż po przylocie do tego państwa byłam straszliwie głodna i to, chociaż zrobiliśmy zakupy w lotniskowym markecie, to baliśmy się jeść w miejscach publicznych. A więc w autobusie czy na przystanku. Uważałam, żeby nie upuścić czegoś, bo karzą za śmiecenie; żeby przechodzić w miejscach dozwolonych; żeby wsiadać i wysiadać z autobusu zgodnie z instrukcją…

Wieczorem docieramy do naszej hościny z CS Ruth, która opowiada nam do późna o swoim mieście i pomaga zaplanować następny dzień. Z głowy zapisuje nam na karteczkach numery autobusów i stacje przesiadkowe, cytuje statystyki i żartuje na każdy temat. Niesamowita kobieta!
5 kwietnia, wtorek


Niemal nie spałam tej nocy z powodu komarów. Zastosowaliśmy kremy przeciwko owadom latającym z DETem, elektrycznego „zabójcę” i spiralę zapachową (taki lokalny wymysł, niesamowicie skuteczny, nawet na otwartej przestrzeni). Niestety nic nie pomagało. Najpierw budziłam się z bólu (jakoś wyjątkowo złośliwe te komary się zrobiły), a potem (czyli od pierwszej w nocy) już wcale spać nie mogłam. Plus taki, że w końcu zrezygnowałam ze spania i uzupełniłam nieco pamiętnik (i bloga).

Rano wyruszyliśmy na zwiedzanie świątyń. Chiang Mai to miasto trzystu świątyń, a my pomimo, ze tu mieszkaliśmy nie zwiedzaliśmy ich jakoś specjalnie. Uparłam się, że bez zobaczenia przynajmniej dwóch z tych trzech najważniejszych nie wyjadę. Zjedliśmy więc zupkę tom yam z owocami morza na ostro z ryżem i zaczęliśmy zwiedzanie.


Chiang Mai jest ważnym centrum kulturalnym i religijnym, słynie z przyjemnej atmosfery i pięknej scenerii. Miasto obfituje w świątynie, muzea, bazary, knajpki, restauracje i wiele innych atrakcji. Jedną z największych atrakcji Chiang Mai są liczne świątynie, jest ich ponad 300, a wiele zasługuje na miano najpiękniejszych w kraju, szczególnie Wat Phra Singh, Wat Phrathat Doi Suthep, czy Wat Chedi Luang.
Wat Phra Singh wzniesiony został w 1345 roku przez króla Pha Yoo, dla uczczenia jego ojca – Khama Fu.
Bezcennym skarbem świątyni są manuskrypty zapisane na liściach palmowych oraz teksty i scenki rodzajowe pokrywające jej ściany. Na malowidłach są uwiecznione sceny z życia codziennego XIV-wiecznych Tajów, ich dawne obyczaje i stroje. W świątyni tej przechowywane są także niezwykle cenne wizerunki Oświeconego np. Phra Phutthasihing Buddha z XIV w.


Wat Chiang Man to najstarsza ze wszystkich świątyń miasta, wzniesiona w 1296 r.Na mnie nie zrobiła absolutnie żadnego wrażenia. Stoi w miejscu, gdzie niegdyś mieszkał król Mengrai (założyciel miasta), zanim jeszcze powstało miasto. Lokalnym skarbem przechowywanym w tej świątyni są figurki Buddy, kamienna – Phra Sila Khao i wykonana z kryształu – Phra Setangamani (podobno posiada ona moc wywoływania deszczu). Ten kompleks świątynny słynie ze swej doskonale zachowanej chedi, wzniesionej na czworokątnej podstawie, dźwiganej przez 17 stiukowych słoni.


Świątynia Wat Chedi Luang określana bywa mianem „Filaru Miasta”, ponieważ znajduje się dokładnie w jego centrum, przy Prapokklao Road. Najbardziej charakterystyczną budowlą tego zespołu świątynnego jest masywna, kwadratowa chedi.
Tajowie wierzą, że we wnętrzu świątyni Wat Chedi Luang przebywa duch znany jako Prueksa Thevada, który strzeże miasta od wojen i zamieszek, a także dba o to, by deszcz spadł w porę. W związku z tym duch-strażnik cieszy się wielkim szacunkiem rolników. Podobno przechowywano tu także posąg Szmaragdowego Buddy (dziś znajduje się w Bangkoku)



Nie zdążyliśmy tylko pojechać do Wat Phrathat Doi Suthep przez niektórych uważanej za symbol i jedną z najwspanialszych świątyń Chiang Mai. Ta świątynia położona jest poza centrum, na wzgórzu. Podobno rozciąga się stamtąd wspaniały widok na panoramę stolicy prowincji.