skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

niedziela, 19 czerwca 2011

28 maja, sobota
Dziś zegnamy się z Karen i Gabrysiem. Spędzamy ślamazarnie czas do drugiego śnaidania i umawiamy się na poniedziałek do Parku Oceanicznego. Urządzają imprezę i nie chcemy dziś przeszkadzać. Umówiliśmy się z nimi na 3 dni i zawczasu znaleźliśmy kolejnego hosta. Pół dnia zajmuje nam przeniesienie się na wyspę Kowloon. To serce miasta.
Nasza hostką jest Talia – kanadyjska nauczycielka angielskiego w prywatnej szkole kościelnej w Hong Kongu. Jej mieszkanie znajduje się w przepięknym apartamentowcu, na 42 piętrze z cudownym widokiem na miasto. Instrukcja dojazdu i wejścia do budynku zajmuje cała stronę A4. Najzabawniejszy jest fragment mówiący o rozmowie ze strażniczką sektora.

Ona zadzwoni do mnie i będzie mówiła po chińsku (bo nie zna angielskiego) a ja będę próbowała jej odpowiadać po chińsku. Rzeczywiście. Na szczęście Natalia akurat wraca z zakupów, więc po spisaniu wszystkich naszych danych zostajemy wpuszczeni. W mieszkaniu czeka na nas poczęstunek, rozpiska autobusów, klucze (mieszkanie było otwarte), karta magnetyczna a po minucie zjawia się Karen. Rysuje nam mapę i biegnie do znajomych na basen – na trzecim piętrze.
Wieczór spędzamy w dzielnicy turystycznej Kowloon na targu nocnym. Ile tam pamiątek, naciągaczy i wszelkiego rodzaju atrakcji!

sobota, 18 czerwca 2011

27 maja, piątek
Piątek, tygodnia koniec i początek… Chciałam pojechać dziś do parku rozrywki, ale doszliśmy do wniosku, że w piątek może być tam już takie mrowie ludzi, ze lepiej chyba zaczekać do poniedziałku.
Zatem zaczęliśmy dziś od największej atrakcji naszej wyspy – Wielkiego Buddy.


The Ngong Ping Plateau features the Po Lin Monastery and its vegetarian restaurant, as well as the 85-foot (26 m)-high bronze Tian Tan Buddha (or "Giant Buddha") statue, once the world's largest seated outdoor bronze Buddha statue. Walkers can ascend from Tung Chung to the monastery in two hours. Visitors can also take a 25 minute ride on a Ngong Ping 360 from Tung Chung to the Ngong Ping Plateau. Ngong Ping 360 is a tourism experience which combines a 5.7 km cable car journey with a cultural themed village and easy access to the Tian Tan Buddha Statue.
Najpierw przejazd przez wyspę, zieloną i czystą.
Over 50% of Lantau consists of national parks, including a large number of well-marked trails. The best known of these is the 70 kilometre, 12 section Lantau Trail. The national parks feature campsites and youth hostels. Lantau's best-known and longest beach is Cheung Sha and its most famous hike is to Sunset Peak, the third highest elevation in Hong Kong.


Bardzo podoba mi się jak organizowany został transport publiczny. Przystanki autobusowe są przejrzyste, wszystko jest opisane tak, że nie sposób się zgubić. Pasażerowie czekają grzecznie w kolejce, nikt się nie przepycha a autobusy zawsze podjeżdżają punktualnie. W autobusie zazwyczaj wyświetla się nazwa kolejnego przystanku - po chińsku i po angielsku, na zmianę. Obowiązuje zakaz rozmawiania z kierowcą. Wszyscy mają miejsca siedzące. Autobusy zazwyczaj są dwukondygnacyjne (jak w Londynie), kierowca ma peryskop do obserwowania sytuacji na górze. W różnych miejscach umieszczone są płaskie monitory, na których wyświetlane są reklamy. Wsiada się przednimi drzwiami przy kierowcy, gdzie jest czytnik kart octopus. Dorośli i dzieci mają różne karty, wydające rożne dźwięki. Jest tez specjalny dźwięk, sygnalizujący, że kredyt n akarcie się kończy i należy ja doładować. Te karty to znakomita rzecz, można nimi płacić także za drobne zakupy w sklepach itp. Wszyscy je maja i nie potrzebują chodzić z portfelem czy karta kredytową Na tej ostatniej można zresztą ustawić specjalna usługę: gdy pieniądze na octoopusie się kończą przesyłana jest wiadomość do Twojego banku i automatycznie uruchamiany jest przelew na określona w zleceniu sumę a ty dostajesz powiadomienie smsem.

Oczywiście można zapłacić za przejazd gotówką, ale zdarza się to rzadko, bo wszyscy mają octopusy. Trzema mieć drobne i zajmuje to chwilę. Czasem kierowcy nie wiedzą ile należy zapłacić – ale to raczej w Singapurze, gdzie płaci się od przystanków. Tutaj jet jedna suma na trasę, albo kwota jest określona w zależności od miejsca wsiadania, czyli ile jeszcze zostało do końca trasy. Nasz kierowca nie tylko zna swoją trasę ale do tego bardzo szybko wsiada grupa dorosłych z gromadką dzieci a on natychmiast wylicza sumę).
Big Budda okazuje się bardzo turystycznym miejscem, z mnóstwem straganów, sklepów z pamiątkami, tłumami przybyszy z całego świata. Figura Buddy dominuje nad otoczeniem, ale nam najbardziej podoba się lokalna świątynia. Panuje tu specyficzny nastrój, modlitewno – cywilizacyjny.

Ten ogromny pomnik na wyspie Lantau ma aż 34 metry wysokości, a jego budowa trwała 10 lat! Waży ponad 250 ton a prowadzi do niego 286 schodków. Pomnik poraża swoim majestatem, co było głównym założeniem jego twórców. Klasztor jest położony na wysokości 520 metrów, na wyżynie Ngong Ping. Jest tu wiele innych ciekawych pomników do zobaczenia, a dla głodnych mnisi mogą przygotować wegetariański posiłek. Wyżyna ma do zaoferowania znacznie więcej w ramach projektu Ngong Ping 360. Od kwietnia tego roku jest to np. Kryształowa Kabina: kolejka linowa z przezroczystym, szklanym podłożem. Projekt pozwala poznać multimedialną historię Siddhartha Gautama, jego drogi do oświecenia i zostania Buddą, odwiedzić herbaciany dom i wziąć udział w ceremonii picia herbaty, a także wiele innych ciekawostek. W pobliżu znajduje się też hongkoński Disneyland. Jest to jednak atrakcja dla dzieciaków, my już mamy bilety do Ocean Park!



Po kilku godzinach wracamy autobusem na przystań Mui Wo. Akurat mamy minutę, żeby się przesiąść na prom.
Tourists can get to Lantau using ferry services provided by New World First Ferry. This ferry service is available between Mui Wo and Central with a transportation time of about 30 to 50 minutes, depending on the vessel. A 24-hour ferry service operated by HKR International Limited connects Pier 3 in Central to Discovery Bay with a transportation time of 25 minutes.
Popołudnie spędzamy zwiedzając wyspę Hong Kong. Szwędamy się podzielnicach turystyczno – shoppingowych. Zaglądamy do ekskluzywnych sklepów z wyrobami zk ości słoniowej- pani obszernie opowiada mi o tych wyrobach. Cóż, gdybym miała akurat kilka milionów dolarów, to chętnie bym sobie coś takiego sprawiła do domu. Odwiedzamy także świątynie. Są tam przepowiadacie przyszłości, niektórzy nawet angielskojęzyczni! Niestety nie wolno robić zdjęć.


Wieczorem zapraszamy Karen i Gabrysia na kolację. Restauracja na wybrzeżu jest znakomita, jedzenie przepyszne i bardzo świeże. Atmosfera nam pasuje. Tylko przy płaceniu Karen nas uprzedziła i wyszło na to, że to ona nas zaprosiła. To bardzo miłe z jej strony, bo jedzenie w HK jest przeraźliwie drogie i generalnie nie chodzimy tu przejedzeni, rozważając każdy zakup.
Wracamy razem na rowerach do domu. Bo zapomniałam zapisać, że Karen pożyczyła nam swoje rowery (ma cztery). Na tej wyspie wszyscy korzystają z rowerów! Z domu Karen na przystań jedzie się 10 minut rowerem. Nie widuje się w tej części wyspy ludzi chodzących na nogach. Wszyscy, dzieci, dorośli w garniturach, sportowcy – wszyscy jeżdżą na rowerach. Przy przystani są ich zaparkowane setki, jak nie tysiące. Robi to na mnie wielkie wrażenie, Są takie normalne, ale są trzykołowe z siedziskiem dla dzieci. Na źle zaparkowanych (np. w przejściu) naklejane są prośby o właściwe zachowanie!

piątek, 17 czerwca 2011

26 maja, czwartek
Myślałam, że będziemy odsypiać do południa, ale wstałam jeszcze przed Gabrysiem, który szedł do szkoły. Karen ma elastyczne godziny pracy, więc leniwie jemy śniadanie i gawędzimy o tym i owym. Pijemy kawę i jemy grzanki. Zapomniałam już jak smakuje chleb! Karen bawi nasza radość z jedzenia pieczywa z dżemem czy miodem.
Mamy dziś trochę czasu by przyjrzeć się mieszkaniu naszej hostki. Jest malutkie i bardzo słodkie. Wręcz przesłodzone. To niesłychane, ze dojrzała kobieta gustuje w laleczkach, pluszakach, różowych ozdobach. Ma swój własny styl i jest w tym rozkoszna. Podziwiamy jej kolekcje opakowań z zapałek (sama nie pali, ale zbiera pudełeczka z różnych hoteli, w których nocuje w czasie licznych podróży służbowych), pałeczek do drinków (jw. tylko, że dotyczy restauracji i barów) oraz mini flaszeczek z alkoholami. Opowiada nam zabawne historyjki związane z przewożeniem alkoholi do Hong Kongu, gdzie obowiązują zasady niemal rodem z czasów amerykańskiej prohibicji.

W zakresie zwiedzania to dzisiaj najważniejszym punktem jest wizyta w chińskiej ambasadzie. Zdobycie wizy chińskiej w Polsce jest bardzo trudne i kosztowne, trzeba okazać bilety (nie rezerwację, ale prawdziwy bilet lotniczy wylotowy z Chin – my mamy bilety z Hong Kongu bo te są o wiele tańsze, więc już chociażby z tego powodu wizy w Polsce byśmy nie dostali), rezerwację hoteli (czyli trzeba dokładnie zaplanować trasę i zapłacić za rezerwacje) no i uiścić opłatę. W Hong Kongu jeszcze do niedawna wiza dla Polaków była bezpłatna (płaciło się tylko za tryb ekspresowy), ale przepisy właśnie się znowu zmieniły i zapłaciliśmy po jakieś 75 zł. To jednak niewiele, bo wypełnianie formularzy i oczekiwanie w kolejce trwało jakieś 15 minut! Są tu przygotowane miejsca do pisania, długopisy a nawet spis chińskich miast (w formularzu należy wpisać co zamierza się odwiedzić).
W Hong Kongu łatwo tez dostać wizę do Rosji (nie wymagają ubezpieczenia w rosyjskiej firmie ubezpieczeniowej na horrendalna sumę, co wymusza konsul w Polsce – oficjalnie jest to nieobowiązkowe), ale ja już w Rosji byłam i na kilka dni jechac mi się nie chce, bo to za droga zabawa. Łukasz wymarzył sobie kolej transsyberyjską, ale na razie muszą mu wystarczyć moje opowieści i projekt przejazdu plackartnym przez Ukrainę.
Dziś po raz pierwszy znaleźliśmy się na Centralu i Hong Kong nas zachwycił. Nie mogliśmy się napatrzeć na te alejki dla pieszych na wysokości pierwszego pietra, dzięki którym można spacerować po centrum bez konieczności denerwowania się na skrzyżowaniach, schodzenia i wchodzenia po schodach. Wszędzie jest przestronnie, jasno, czysto. Wymyślono i zastosowano tu rozwiązania, które nawet nie przyszły mi do głowy. Dopiero po kilku godzinach doszłam do wniosku, ż jednak jest jeszcze szansa rozwoju dla HK. Otóż mogą jeszcze zmodernizować te alejki i zainstalować ruchome platformy dla pieszych. Uff! Jak dobrze, ze znajdzie się tu jeszcze cos do zrobienia :D Generalnie jednak moje wrażenie jest takie, że jest to miasto dla ludzi. A nie ludzie dla miasta.

Karen mieszka na wyspie Lantau (to ta najbardziej na zachód, na której znajduje się tez lotnisko, tylko z drugiej strony, przy przystani promowej), dlatego postanowiliśmy pozwiedzać dziś te część Hong Kongu. Największa atrakcją (w ścisłej czołówce atrakcji Hong Kongu) jest Big Budda, ale my nie mieliśmy dziś ochoty na towarzystwo tłumów turystów, dlatego pojechaliśmy po południu do Wioski Rybackiej. Tai O znajduje się na zachodnim brzegu i jedzie się tam autobusem około godziny. To urokliwe miejsce, ze starymi domami na palach i atmosferą zapyziałego miasteczka. Aż trudno uwierzyć, że to wciąż Hong Kong. Tym bardziej, że jedzie się tam przez lasy, wzgórza… tylko raz pojawia się cywilizacyjna hybryda – więzienie. Doczytałam, że na wyspie znajduje się sześć więzień.
Tai O jest bardzo popularnym miejscem wycieczek, rusza się stąd na trekkingi. Dlatego w weekendy bilety są o 70% droższe. Miasteczko ma długą historię. Nearby archaeological sites date back to the Stone Age, but permanent, and verifiable, human settlement here is only three centuries old. Stories that would be impossible to substantiate have Tai O as the base of many smuggling and piracy operations, the inlets of the river providing excellent protection from the weather and a hiding place. In early 16th century, Tai O was once occupied shortly by Portuguese during Battle of Tãmão. At nearbyFan Lau, a fort was built in 1729 to protect shipping on the Pearl River. Smuggling of guns, tobacco, drugs and people remains a documented illegal activity both into and out ofmainland China.
When the British came to Hong Kong, Tai O was known as a Tanka village. During and after the Chinese Civil War, Tai O became a primary entrypoint for illegal immigration for those escaping from the People's Republic of China. Some of these immigrants, mostly Han Chinese, stayed in Tai O, and Tai O attracted people from other Hong Kong ethnic groups, including Hoklo (Hokkien) and Hakka.
Tai O has a history of salt production. In 1940, it was recorded that the Tai Po salt marsheswere covering 70 acres (280,000 m2) and that the production has amounted to 25,000 piculs(1,512 metric tons) in 1938.[1]
Currently the fishing lifestyle is dying out. While many residents continue to fish, it barely provides a subsistence income. There is a public school on the island and most young people move away when they come of age. In 2000 a large fire broke out destroying many residences. The village is now mostly squatters huts and dilapidated stilt houses.

Dopiero po wizycie w Tai O znalazłam informację, że miejsce to jest nazywane „Wenecją Hong Kongu”. Zaskoczyło mnie to, że sprzedaje się tam wiele tradycyjnych wyrobów, np. suszone ryby, pasty z nich itp. No i pływa się by podpatrywać białe delfiny! The traditional salted fish and shrimp paste and storefronts at Tai O. For a small fee, some residents will take tourists out on their boats along the river and for short jaunts into the sea. Many tourists come to Tai O specifically to take these trips to see Chinese white dolphins. It is also a good place to see the sunset.
25 maja, środa
Przed świtem jesteśmy w Medan. Nareszcie! Nie wiem czy w te stronę zakrętów jest więcej, czy ja się czymś zatrułam, ale po podróży ledwie żyję. Z radością odbieramy smsa od Yumas, żebyśmy przyjechali jak najszybciej i położyli się na trochę spać przed lotem. Nawet szarpnęliśmy się na becaka, zamiast szukać busa. Okazało się jednak, że kierowca nie ma wydać, więc po chwili zastanowienia zapłaciłam mu dolarem amerykańskim. Jednym dolarem. Był zadowolony.
Yumas jedzie zawieść Chipę do szkoły a my korzystamy z okazji, by się zdrzemnąć. Oj, bardzo nam tego było trzeba! Potem mamy akurat tyle czasu, żeby zjeść razem pyszne śniadanie (bardziej przypomina to obiad, bo Yumas martwi się, z czeka nas daleka droga i musimy być najedzeni), porozmawiać o indonezyjskiej kuchni, zapakować się i pożegnać. To ostatnie trwa trochę, bo wymieniamy się upominkami a każdy trzeba pooglądać i się nim nacieszyć.


Sala odlotów medańskiego lotniska okazuje się całkiem przyzwoita; mają eleganckie toalety (wprawdzie z olbrzymimi karaluchami, ale zdążyłam już przywyknąć), kilka siedzeń a nawet wi-fi. Czas do odprawy wykorzystujemy surfując po necie i nadrabiając towarzyskie zaległości.
Lot do Hong Kongu jest straszliwie długi, odwykłam już od takich przelotów. Kilka razy wpadamy w turbulencje, ale widoki są przepiękne. Za naszymi plecami siedzi matka z dzieckiem, które nieustannie kopie w nasze siedzenia. Pytam więc stewardesy czy możemy się przesiąść, bo w rzędzie przed nami nikt nie siedzi. OK. To akurat rząd przy wyjściu ewakuacyjnym na skrzydło, więc jest więcej miejsca. Po kilkunastu minutach przychodzi jednak inna stewardesa i prosi, żebyśmy wrócili na swoje miejsca, bo pan siedzący równolegle z nami skarży się, że zapłacił więcej za dodatkową przestrzeń. A więc tutaj też są zawistni i złośliwi… Tłumaczę jednak o co chodzi i stewardesa uśmiecha się słodko.
Oczywiście, zostańmy sobie tutaj.
W Hong Kongu lądujemy strasznie zmęczeni i głodni. Lotnisko jest znakomicie urządzone i zorganizowane, ale ceny niestety nie pozwalają się nam cieszyć lokalnym jedzeniem. Kupujemy natomiast miejscową kartę sim i kontaktujemy się z nasza hostką Karen. Potem kupujemy kartę OCTOPUS na komunikacje publiczną i ruszamy w drogę do Karen i Gabriela. Dotarcie do jej domu zajmuje nam kilka godzin, bo potrzebujemy czasu by oswoić się z tutejszymi regułami. Kolejne godziny spędzamy na sympatycznych rozmowach i planowaniu kolejnych dni.
24 maja, wtorek
Na 6:30 zamówilismy samochód, który podwozi nas na prom.

Zatrzymujemy się w Iboh po dodatkowych turystów, co daje mi możliwość zrobienia pięknych zdjęć wschodu słońca.
W taksówce rozmawiam z chłopakiem z Niemiec. Studiuje cos tam związanego z Azją Południowo – Wschodnią i jego specjalizacja sa Filipiny oraz Indonezja. Spedza tu co najmniej polowe roku. Przyjechał tu na konferencję, która dziś zaczyna się w Banda Aceh. Opowiada mi trochę ciekawostek o zyciu tutaj.

Prom. My wybieramy ten wolny, czyli tani, bo i tak musimy czekac do 16 na autobus a jakoś nie mamy dzis ochoty na zwiedzanie. Wybór okazal się strzałem w dziesiątkę. Na górnympokładzie robimy za lokalną atrakcję turystyczną. Kilkadziesiąt osób fotografuje się z nami, rozmawia. Dyskutujemy z biegaczem o fotografii, z ortodoksyjnym muzułmaninem o religiach świata (o zgrozo! Uświadamia mi różnice między protestantyzmem a katolicyzmem l jakich nie miałam pojęcia; natomiast o prawosławiu właściwie wie tylko, że istnieje). Żegnamy się zachęcając go do korzystania z internetu, gdzie może znaleźć różne opinie. Pyta jak odnaleźć te prawdziwe. Zdziwieni patrzymy na niego (poczułam się jak w szkole) i z uśmiechem mówimy, że przecież ma własny rozum. Rozpromienia się na te słowa i przyznaje, że no tak, rzeczywiście.
Spokojnie spacerujemy po Banda Aceh. Zupełnie wyjątkowe miejsce. W Boże Narodzenie 2004 r. tsunami zniszczyło region Banda Aceh, zabijając 168 tysięcy ludzi. Ale hekatomba, przeżywana do dziś, okazała się też początkiem czegoś nowego: po niej rząd Indonezji usiadł do rozmów z separatystami.
Miasto jest nowe, odbudowane – choć jeszcze gdzieniegdzie wyburza się ruiny lub stawia nowe budynki na zaoranych pozostałościach. Wygląda to zupełnie niesamowicie i na mnie robi wielkie wrażenie.

Można wynająć taksówkę (becaka), by obwiózł po miejscach pamięci związanych z 26 grudnia 2004 r. Najpierw zobaczylimy w centrum miasta, które wtedy zostało zmiecione dosłownie w całości. Miasta, którego szczątki zaorano i w zasadzie budowano je od nowa. Wokół trawnika na boisku piłkarskim, co parę metrów stoi obelisk w postaci ściętej łódki z flagą kraju, który po tragedii okazał Aceh pomoc. Na jednej z łódek widnieje flaga polska - bliźniaczo podobna do indonezyjskiej, tylko odwrócona (pamiętam jaka zaskoczona była Yumas, gdy jej to pokazałam). A pod nią napis po polsku: „Dziękuję, pokój”.
Na skraju boiska, pośród kilkudziesięciu tablic z liczbami odzwierciedlającymi katastrofę, jest i taka z napisem: „167 tysięcy zabitych i zaginionych”. To ogromna strata dla narodu – bo za taki uważają się Acehańczycy – który liczy zaledwie cztery miliony ludzi. Prawie w każdej rodzinie ktoś kogoś stracił. Turyści na wyspie opowiadają sobie historie zasłyszane od miejscowych i włos się jeży na głowie.
Jest też dom, na którego dachu do dziś stoi wbity kuter rybacki. Wtedy uratował 59 ludzi. Pozostawiono go, aby nie zapomnieć. W centrum Banda znajduje się też bardzo sławny wielki statek handlowy, który fala zniosła kilometr od portu. Przygnębiające wrażenie.

środa, 15 czerwca 2011

23 maja, poniedziałek
Kolejny cudowny dzień na długiej plaży. Mógłby być pięknie leniwy, ale szkoda nam na to czasu. Miałam w planie wynudzić się na hamaku, poczytać książki, uzupełnić bloga. Na nic z tych rzeczy nie znalazłam czasu. Jest tu tyle do zobaczenia!
Woda przy plaży jest krystalicznie czysta, a morskie stwory podpływają całkiem blisko. Wczoraj na naszych oczach, kilka metrów od brzegu wielka ryba upolowała langustę. W lazurowym błękicie została plama krwi. Z lekka przerażające, ale uspokoiło mnie powszechne tu przekonanie, że nie ma tu gatunków niebezpiecznych dla człowieka. Nawet trigerfishe ponoć są tu spokojne i nie atakują. Oczywiście trzeba uważać na skorpiofishe czy moreny (a tu jest mnóstwo takich ślicznych, malutkich, żółciutkich!). Ale największym niebezpieczeństwem są silne prądy. Jak mówię silne, to mam na myśli coś, o istnieniu czego jeszcze niedawno nie miałam pojęcia. Paul opowiadał, że rok temu nurkował z grupą Japończyków i wielki głaz dosłownie „przeleciał” miedzy ich głowami. Uczymy się zatem obserwować wodę z łódki, dostrzegać miejsca, gdzie prądy się łączą a gdzie ścierają. Ostrożnie wybieramy miejsce zejścia, dokładnie omawiamy plan nurkowania i sytuacje awaryjne. Dostajemy dokładne instrukcje jak schodzić, jak oddychać, co zrobić jeśli prąd się gwałtownie zmieni (zauważymy to bacznie obserwując pewien gatunek ryb).


Tego dnia schodzimy pod wodę dwa razy (będąc pod wielkim wrażeniem tego, co zobaczyliśmy przeliczyliśmy pieniądze, postanowiliśmy ograniczyć inne wydatki i wykupiliśmy dodatkowo nurkowanie popołudniowe). Przy naszym pierwszym nurkowaniu widoczność jest rzędu 40 metrów! Można dostać zawrotów głowy. Ogromna przestrzeń, ławice ryb liczące po kilkaset np. ogromnych tuńczyków. Można się znaleźć bezpośrednio nad nimi albo obok. Dziesiątki różnych gatunków w zasięgu wzroku, Az nie wiadomo na co patrzeć. Kark mnie boli od kręcenia głową. Za drugim razem widoczność jest nieco gorsza, ale nadal jest to kilkanaście metrów.

To prawda, że nurkowania tutaj zaskakują zarówno dobrą widocznością jak też ponadprzeciętnym wyborem życia. Nie znam słów na określenie wszystkich tych gatunków, niestety. To prawda, co pisał Kapuściński, że nieznajomość słów na nazwanie świata wokół nas, zuboża nasze jego postrzeganie. Dlatego zazwyczaj studiuje książki z podwodną fauną. Tutaj niestety nie znalazłam na to czasu.
Wieczorem jedziemy na najbardziej na północ wysunięty punkt Indonezji. Znajduje się raptem kilometr od naszej bazy. Są ławeczki, tablice informacyjne i piękne widoki. Chłopaki z bazy mówią, że to znakomite miejsce na zachód słońca. Ale my musimy oddać motor. Jedziemy do wsi na pyszna kolację i Internet. A potem trzykilometrowy spacer nocą na nasza plażę. Taksówka kosztuje majątek.

wtorek, 14 czerwca 2011

22 maja, niedziela

Fantastycznie jest obudzić się na tej rajskiej, niemal dzikiej plaży. Zjeść śniadanie w lokalnej restauracyjce pokazując pani na palcach czego się chce. I zalec na chwilę hamaku rozwieszonym na plaży z widokiem na rajskie błękity morza z dzikimi wysepkami na horyzoncie.
No i teraz mam problem. Nie wiem co napisać o nurkowaniu. Bo już kilka razy pisałam, że dane nurkowanie było najlepsze. Ale to wszystko było przed Pulau Weh. Nie wiedziałam wtedy o czym mówię. To miejsce bije wszelkie poprzednie na głowę. Jeśli wyobraźnia ludzka pozwala na wyobrażenie sobie czegoś takiego… to słów i tak mi brak! To miejsce, dla którego warto przemierzyć pół świata.
No wiec o dziewiątej płyniemy na nasze pierwsze nurkowanie. Kilka osób obsługi (łowią ryby gdy jesteśmy pod wodą) a z nurków tylko my i Azhar z Kuala Lumpur. Ma 58 lat a wygląda na 38. Nurkuje od kilkunastu lat, ma ogromne doświadczenie i niepohamowaną pasję – obecnie nurkuje, by fotografować. Nie przejmuje się czasami, zużyciem tlenu, sylwetką. Po prostu jak szalony pływa za rybami, a im większe, tym lepiej. Dla nas tez dobrze, bo fotografuje i nagrywa także nas. A po południu długo pokazuje nam swoje zdjęcia, opowiada o swojej pasji. Wymieniamy się doświadczeniami z nurkowań z różnych miejsc świata (tzn Azhar ma doświadczenie, nurkował np. na Antarktyce) i zgadzamy się co do tego, że to miejsce jest najlepsze. Jest też przyzwoite, jeśli chodzi o ceny. Przyznajemy, że taka np. Tajlandia, jest zdecydowanie powyżej cen (jeśli chodzi o stosunek ceny do tego, co oferuje).
Organizowane są dwa - trzy nurkowania dziennie, plus nocne jeśli jest dostateczna ilość chętnych. Po każdym nurkowaniu mała łódź - wraca na wyspę i po przerwie wypływa na kolejne. Daje to okazję odświeżenia się, zjedzenia, drzemki lub plażowania. Warunki na łodzi są prymitywne, dostępna jest woda pitna, nie ma zadaszenia ani toalety, ale dzięki powrotom na ląd między nurkowaniami nie stanowi to większego problemu o ile zabezpieczamy się przez słońcem.


To prawda, że nurkowania tutaj zaskakują zarówno dobrą widocznością jak też ponadprzeciętnym wyborem życia. Nie znam słów na określenie wszystkich tych gatunków, niestety. To prawda, co pisał Kapuściński, że nieznajomość słów na nazwanie świata wokół nas, zuboża nasze jego postrzeganie. Dlatego zazwyczaj studiuje książki z podwodną fauną. Tutaj niestety nie znalazłam na to czasu.
Wieczorem jedziemy na najbardziej na północ wysunięty punkt Indonezji. Znajduje się raptem kilometr od naszej bazy. Są ławeczki, tablice informacyjne i piękne widoki. Chłopaki z bazy mówią, że to znakomite miejsce na zachód słońca. Ale my musimy oddać motor. Jedziemy do wsi na pyszna kolację i Internet. A potem trzykilometrowy spacer nocą na nasza plażę. Taksówka kosztuje majątek.
21 maja, sobota
Dojeżdżam w kocu do Banda Aceh. Śpieszę się na nurkowanie na Pulau Weh – jak mawiają ludzie z Malezji i Indonezji – najlepszego miejsca nurkowego na świecie. Nawet sporo Polaków tak twierdzi.

Droga na wyspę (Weh) Pulau zasadniczo zajmuje ludziom niewiele czasu, bo przylatują tu samolotem, czyli 45' taksówką z lotniska położonego niecałe 30km nieopodal Banda Aceh, a dalej szybkim promem (45') lub wolnym (1,5h). Tez pewnie bymy tak zrobili, ale Banda Aceh to jedyne międzynarodowe lotnisko w Indonezji, na którym nie wydaja wiz on arriwal.

Dlatego polecieliśmy do Medan i tłukliśmy się 13 godzin nocnym autobusem. Są samoloty, ale akurat nie był o promocji. Na dworcu autobusowym kupiliśmy bilety powrotne i pojechaliśmy prosto na przystań promową. Akurat załapaliśmy się na szybki (czyli drogi, aleprzez najbliższe godziny jedyny) prom – sympatycznie,, szybko, turystycznie (mam na myśli turystów lokalnych). Prom dopływa do portu Balohan, a nurkowania odbywają się z północnej strony wyspy, zwykle z rejonu Gapang i Iboh. Przejazd taksówką lub busem stromymi krętymi drogami zajmuje niecałą godzinę i kosztuje do 10$ od osoby. Nie było autobusu (kosztuje 50 tys) a na cenę za taksówkę nie chcieliśmy się zgodzić. Postanowiliśmy zatem pójść na nogach. Przez góry. Przez dżunglę. Wściekły kierowca becaka jeździł za nami aż do Sabang i zagadywal wszystkich napotkanych ludzi. Domyślam się, iż starał się ich do nas zniechęcić, gdyż po jego interwencji nie chciano jamniczego sprzedać w restauracyjce itp. Na szczęście złapaliśmy stopa (na pace małej ciężarówki) i w deszczu dotarliśmy do sabang.
Dziwny klimat. Z nieba leja się strugi deszczu a słońce świeci w najlepsze. Jest bardzo parno i duszno.
W Sabang nie wypożyczają motorów, więc wynajęliśmy sympatycznego chłopaka aby zawiózł nas do Iboh. To centrum turystyczne w tym regionie. Ceny z transport na wyspie sa straszliwe, wiec wypożyczenie motoru było jedyną opcją. Wynegocjowaliśmy cenę na kilka dni i ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. Postanowiliśmy zacząć od szkoły nurkowej i do niej dostosować nocleg. Centrum wybrane na podstawie witryny internetowej okazało się porażką. Sprzęt wprawdzie mieli świetny, ale zainteresowani byli tylko sprzedaniem nam drogich nieziemsko kwater a o miejscach nurkowych nie mieli zamiaru opowiadać – możemy sobie przeczytać z kserówki, jeśli chcemy.

Pojeździliśmy, pooglądaliśmy i jakoś nie wyglądało to wszystko zachęcająco. I nagle zobaczyłam skryty za krzakami drogowskaz z logiem nurkowym. Napisali, że jest szkoła 1,5 km dalej. Pojechaliśmy. Long beach była 3 km dalej, ale warto było! Miejsce dla lokalnych, ale menager i szef nurkowań nieźle mówili po angielsku. Ten ostatni nie jest nawet dive masterem, ale ma ponad 3 tysiące nurkowań i doświadczenie, które poraża, a osobowość, która ujmuje. Nie było dyskusji 0 nurkujemy z nimi!
Chcieliśmy zostać koniecznie na tej plaży, bo nas oczarowała od pierwszej chwili. Niestety ich ceny noclegów, w przeciwieństwie do nurków, były za wysokie. Ale nie mogłam odjechac stamtąd. Postanowiłam przejść się po plazy i z głupia frant zapytałam napotkana panią o noclegi. Okazało się, z ewlasne znajduje się między jej bungalowami. Ma dwa a w jednym mieszka Angielka, która zna doskonale indonezyjski i pomogła nam ustalić warunki. Po prostu cudownie!
Gdy już myślałam, z lepiej być nie może, z wody wyszedł spieczony na raczka chłopak i okazało się, ż eto Lotar! Nasz niemiecki kolega z Bukittingi. Angielka z domku obok przywiozła go tu na stopa!
Lotar pokazał nam swoją miejscówkę w Oboh (jedziemy na naszym motorze w trójke i gdy kłaniamy się Umbreli, który wypożyczył nam motor, ten nie może przestać się na nas gapić) z doskonałą kuchnią Mamy (Mamma Mia), gdzie przychodzić będziemy co wieczór na cudowne szejki z awokado, przepyszne kolacje i darmowe wifi.

wtorek, 7 czerwca 2011

20 maja, piątek


Trzeba myśleć o powrocie do domu. Znaleźliśmy bilety do Europy, ale zakup przez Internet to transakcja ryzykowna. Prosimy więc Yumas o podpowiedź gdzie można to zrobić bezpiecznie. Po rozważeniu kilku opcji najrozsądniejsze wydaje się skorzystanie z sieci bezprzewodowej w bibliotece medanskiego uniwersytetu.
Po przejechaniu miasta trycyklem (becakiem) w dzikim tłumie pojazdów wszelkiej maści i krótkim zwiedzaniu meczetu – muzeum, gdzie licealistki fotografowały się z nami a nie z zabytkiem zaś obsługa zasypiała z nudów, spotkaliśmy się zatem z Yumas pod uniwersytetem i razem poszliśmy do biblioteki.
Niesamowite uczucie. Tak poważnie, dostojnie, muzułmańsko. A tu wchodzi dwójka bacpakerów i zasiada wśród opatulonych w chusty studentek. Dziesiątki oczu skierowały się w nasza stronę, zaglądały nam przez ramie sprawdzając jakie strony otworzymy. Nie zaskoczyliśmy jednak nikogo. Tak jak wszyscy wokół nas, zaczęliśmy od odpalenia facebooka :D Wi-fi było jednak przeraźliwie wolne. Zbyt wiele osób w jednym miejscu, żądnych sieci, filmów, materiałów edukacyjnych… czegóż innego mogliśmy się spodziewać w Indonezji!
A zatem biletów nie udało nam się zakupić. Ale w zamian udzieliliśmy wywiadu. Otóż podeszła do nas młoda elegancka pani i zapytała, z pomocą bibliotekarki, mówiącej nieco po angielsku, czy zechcemy z nią porozmawiać. Okazała się być dziennikarką. Domyślam się, że lokalną, najprawdopodobniej uniwersytecką. Ale fotoreportera miała bardzo profesjonalnego. Padły pytania o to co tu robimy oraz oczywiście kim i skąd jesteśmy. Ulotki promocyjne z Przemyśla i Wrocławia zrobiły furorę.
A potem postanowiłyśmy się z panią bibliotekarką wymienić kontaktami. Łukasz pisał swojego maila na kartce a ja w tym czasie otworzyłam wyszukiwarkę na facebooku i poprosiłam panią o wpisanie swoich danych. Ucieszyła się gdy zobaczyła swoje zdjęcie na moim laptopie a ja kliknęłam co trzeba i kiedy po sekundzie poprosiła o mój adres zapytałam zdziwiona po co, skoro ma mnie już na fb. Popatrzyła na mnie, zastanowiła się a potem tak zabawnie zamrugała oczkami i rozkoszny uśmiech wypełzł na jej jeszcze zaskoczona twarz. „Tak jest szybciej i prościej”- podsumowałam. „Tak jest szybciej i prościej”- potwierdziła nasza nowa znajoma.



Popołudnie spędziliśmy szukając kawiarenki internetowej w Medan. Jest to możliwe. Ale podłączenie własnego laptopa to już wyzwanie. Podłączenie go w sposób pozwalający na skorzystanie z Internetu – to okazało się niemożliwe. Po kilku godzinach błąkania się po mieście wróciliśmy skruszeni do Yumas.
Yumas potrafi pomóc we wszystkim. Wskazała nam firmę przewozową w okolicy (po indonezyjsku „Tęcza”), gdzie kupiliśmy bilety do Palau Weh zacznie taniej, niż oferują turystom na dworcach autobusowych. Po pysznej kolacji z Yumas i Chipą pojechaliśmy tam lokalnym busikiem, z którego rozbrzmiewała (oj, jak rozbrzmiewała!) lokalna muzyka. Autobus długodystansowy zreszta także okazał się do lokalny. Wygodny, i owszem. Ale w przejściu na plastykowych krzesełkach zasiedli dodatkowi pasażerowie a przy toalecie z tyłu autobusu znajdowała się „smoking area”, w której panowie się nie mieścili, więc palili gdzie im było wygodnie.

Drogi w niezłym stanie, kierowcy znakomici. Ale zakrętów tyle, że 350 km jedzie się 13 godzin! Nawet przepiękne widoki i mili współtowarzysze podróży nie sprawią, że choroba lokomocyjna na tej trasie nie wystąpi. Na szczęcie większość drogi przespałam.
19 maja, czwartek

Płyniemy do Parapat, gdzie natychmiast, z przystani, łapiemy autobus publiczny do Medan. Jeszcze na promie jakaś para pyta czy nie pojedziemy z nimi taksówką. Nie mogą się nadziwić, że chcemy wracać komunikacją publiczną. My to lubimy! Jest masakrycznie ciasno, autobus nie zatrzymuje się na postoje, wszyscy pala strasznie śmierdzące papierosy, zakręty dają się we znaki, ale i tak mamy frajdę.


Droga prowadzi przez tereny rolnicze. Gdzieniegdzie na polach spotykamy dostojne grobowce, przypominające świątynie. Stawiano je na własnej ziemi zgodnie z wolą zmarłych.
Tutaj także mijamy wioski Bataków. Wioski te składają się z kilku, kilkunastu zabudowań, są to domy na palach z dachem kształtem przypominającym łódź.
Ciekawostki, które wyszperaam w Internecie, uruchamiają wyobraźnię…

Jest sześć klanów Batak, kiedyś walczyły ze sobą, teraz żyją w harmonii. Każde plemię miało swojego króla (do czasów dojścia do władzy Sukarno). U Simalungun, ostatni król panował do 1947 roku. Najdłużej panował król przed przedostatni bo około 35 lat. Miał 24 zony i 88 dzieci. Żony miały wspólną sypialnię, król swój pokój. Sypialni nie należy kojarzyć z dzisiejszymi sypialniami, spało się na twardej macie, potrzeby fizjologiczne w nocy załatwiało się w sypialni przez otwory w podłodze. Na dole mieszkały zwierzęta, np. świnie, które oczyszczały teren. Żona, z którą chciał spędzić noc otrzymywała zielony listek pod poduszce. Żonami opiekował się wykastrowany ochroniarz. Król miał potężny posłuch wśród poddanych. Żonę wybierał poprzez wskazanie palcem.


Po południu dojeżdżamy do Medan. Zastanawialiśmy się nad wzięciem od razu nocnego autobusu na północ bo Banda Ach. Ale to chyba by było zbyt męczące. Umawiamy się więc z Yumas i jej synem Chipą. Spędzamy razem popołudnie i wieczór. Toczymy niekończące się rozmowy o religii, kulturze i zwyczajach w naszych krajach. Porównujemy jedzenie i bez końca wypytujemy co i jak się tutaj przyrządza do jedzenia.
18 maja, środa
A dziś jak na złość pogoda jest piękna, słoneczna, z leciuchnym wiaterkiem. Łukasz płynie do parapet po pieniądze (co zajmuje kilka godzin; w sumie z czekaniem na promy, kursujące według zasad, których wytłumaczyć nikt tutaj przejrzyście nie potrafi, schodzi na to pół dnia).
Ja robie pranie wszystkiego, co da się wyprać. Niestety obrania, w których pławiliśmy się w gorących źródłach nadal pachną… nieładnie. Jeszcze mam nadzieję to zmienić, ale niedługo okaże się, że nawet pranie w pralce nie pomoże.

Po południu znajdujemy czas na kawę w restauracji z wi-fi oraz pyszną kolację z rybką. Miała być z grilla, ale deszcz był tak intensywny, że nie udało się rozpalić grilla, więc była smażona. Też pyszna.