skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 31 sierpnia 2011


Poniedziałek, 30 maja

Dzisiaj jeszcze nie mamy i-phona, ale dojazd do Centrala jest dziecinnie prosty. Autobus nr 5 jedzie pół godziny. Potem 3 minuty promem i spotkamy się z Karem i jej synem Gabrysiem. Tyle plan. Ale plany maja to do siebie, że często coś je krzyżuje. Tym razem korek uliczny. Słyszę, że trzeba było jechać metrem. Jasne! Jakby w okolicy było metro! Wleczemy się niemiłosiernie, kierowca cos mówi (oczywiście, że po chińsku) i prawie wszyscy wysiadają. „!#!!@$!%!!!!” Znamy trasę na tyle, by nie opuszczać autobusu – za daleko. Wysyłamy smsa do Karren, że się spóźnimy. Gdy docieramy na miejsce i nieskładnie próbujemy tłumaczyć, że traffic i pytać czy tu tak zawsze, nasza przyjaciółka z uśmiechem tłumaczy, że to z powodu wypadku ciężarówki, o którym mówią we wszystkich mediach. A więc o to chodzi!
Wsiadamy do specjalnego autobusu, jadącego do Ocean Park. Jest dwupoziomowy, elegancki, klimatyzowany, bardzo drogi i ma system obserwacji górnego pietra za pomocą systemu lusterek. A nie jakieś kamery jak u nas!
Po jakiejś godzinie jesteśmy na miejscu. Piękna pogoda to sprawa oczywista w taki dzień. Przybytek ten został otwarty w 1977 roku i jest jedną z większych atrakcji całego Hongkongu, położoną na południowym wybrzeżu wyspy Hongkong na powierzchni 870 tysięcy metrów. Jest tu tak wiele rzeczy do obejrzenia, że niemal nie sposób zdążyć ze wszystkim. Ale nasza dzisiejsza przewodniczka okiem znawcy ogarnia tłumy, stwierdza, że dziś „niewiele tu ludzi” (o matko! To jak jest w weekend?!?!?!), łapie ulotkę po chińsku i zanim my namierzymy wersje angielską ona już wskazuję, że za pół godziny jest karmienie pand. Cudownie! I o to dziś chodzi! Nie pojedziemy do Seczuanu, a ja bardzo, baaardzooo chcę zobaczyć pandy. Biegniemy. To znaczy w tempie Gabrysia, bo po drodze jest mnóstwo atrakcji: budki z jedzeniem, słodkościami, piciem, fontanny,automaty do gry...

Zapytacie dlaczego musimy się spieszyć. Bo to nie jest park w stylu chorzowskim! Ocean Park jest podzielony na trzy obszary połączone ze sobą kolejką linową i najdłuższymi na świecie schodami ruchomymi: Nizinę, Przylądek i Tai Shue Wan. Korzystając z map wędrujemy do domu pand a potem na wybieg. Są piękne! Słodziaki!!! Wyglądają tak niewinnie. Gdybym nie wiedziała jakie są groźne, to chciałabym się przytulić. Ochoczo zajadają młode pędy, baraszkują. Trochę szkoda, ze są za szybami. Chyba przyzwyczaiłam się już do tego dreszczyku emocji, gdy obcuje z dzikimi zwierzętami. Jestem też nieco zaskoczona tym, że są takie niemrawe. Na filmach zawsze baraszkują, biegają i wszędzie ich pełno. A tu? Najchętniej śpią. Wszystkie. A jest ich naprawdę wiele. Wyglądają wówczas jak wielkie pluszowe maskotki.

Są tez pandy rude czy czerwone (może ktoś stworzy aplikację na i-phona ze słownikiem polsko-angielskim fauny i flory?), które wyglądem przypominają piękne lisy. Ale gdy szczerzą ząbki albo mrużą oczęta robią się naprawdę groźne. W porze karmienia biegają po drewnianych pomostach i znikają w skalnych jaskiniach. Przepięknie przygotowano ich wybiegi.

Gabrysia fascynują wodne żółwie. Pozują tak profesjonalnie, że ze zdjęć jestem zadowolona tak bardzo iż w myślach porównuje je do oglądanych ostatnio w nurkowym wydawnictwie National Geograpfic.
Przewędrowaliśmy już spory kawałek, więc idziemy usiąść i obejrzeć show. W Polsce nigdy nie kusiły mnie pokazy. Ale w Azji to coś zupełnie innego. Tutaj pokazy są profesjonalne! Kolorowo wymalowani i przystrojeni akrobaci fruwają w powietrzu wzbudzając zachwyty i piski dzieciarni. Myślałam, że będę się nudzić, bo przecież ja to już jestem dorosła. Ale gdzie tam! Spust migawki pstryka jak szalony i z bólem serca odrywam ręce, by bić brawo artystom. Lukasz nie odkłada aparatu. Cwaniak! Ma za to lepsze portrety :)

A teraz akwarium. Pierwsze z wielu. Bo to przecież Ocean Park. Są więc przepiękne koralowce we wszystkich kolorach, są rafowe ryby od chetoników, przez bajkowe Nemo, po cheliny napoleońskie, płaszczki i rekiny w tylu rodzajach, że nie widziałam tylu naraz w żadnej książce. Obok krewetki, langusty, kraby (Jaka mnogość! Ile rozmiarów!) a potem podwodny korytarz, czyli taka taśma ruchoma jak na lotniskach a wokół i nade mną setki ryb z morz ciepłych. Oceanarium z Lizbony wydało mi się teraz jakimś ubogim kuzynem z bocznej, mezaliansowej linii dumnej rodziny akwariów świata. Oczywiście poza możliwością dotykania niektórych zwierząt (po uprzednim umyciu rąk) na mnie największe wrażenie zrobiła możliwość robienia zdjęć (bez flesza). Powetowałam sobie brak osłony do zdjęć podwodnych z nawiązką. Zauroczonemu Gabrysiowi, któremu buzia nie zamykała się z podziwu, opowiadałam, że jeśli zrealizuje swoje marzenie i zacznie nurkować to ma szanse spotykać te wszystkie zwierzęta pod wodą. Natychmiast zaczął przeliczać ile lat musi jeszcze poczekać i powziął plan poznania nazw wszystkich tych rybek.
Mogłabym spędzić w tej części cały dzień, ale Karen już pokrzykiwała, że nie zdążymy zająć dobrych miejsc na pokazie egzotycznych ptaków. Oczywiście mały amfiteatr był już wypełniony ludźmi, ale mnie udało się przycupnąć przy uroczej parze, która chętnie przytuliła się do siebie a my zajęliśmy miejsca w cieniu. To bardzo ważne, bo żar leje się z nieba. Przyznaję, że na tym pokazie zasiadłam, by nieco odsapnąć. Ale po chwili przypomniałam sobie co pisał nieśmiertelny Kapuściński w „Podróżach z Herodotem” (że nie potrafiąc nazwać tego co wokół ciebie, postrzegasz świat znacznie ubożej) i zaczęłam żałować, ze nie mam przygotowania ornitologicznego. Narracja odbywała się po mandaryńsku i kantońsku, chwilami okraszana jedynie angielskimi komentarzami, a najwidoczniej show został pomyślany jako zabawny spektakl, w którym główną rolę odgrywały ptaki. Wabione przysmakami ukrytymi w róznych miejscach wylatywały z rozmaitych tuneli, wychodni, przelatywały nad publicznością, spacerowały po scenie... a to wszystko, by zniechęcić drwala do ścięcia starego drzewa. Znakomita lekcja ekologii. Zdaje się. Bo domyślam się na podstawie tego, co widziałam. To znaczy widziałam kilkadziesiąt ptaków tak pięknych i tak fantastycznie się prezentujących, że widownia na zmianę zamierała z wrażenia lub wydawała wspólny okrzyk zachwytu. A latały tak blisko, że portretowanie ich było możliwe bez specjalnego obiektywu. W rzędzie przede mną chłopak nagrywał cały pokaz używając najnowszego gadżetu w tej części świata – i-pada dwójki. Katem oka zaobserwowałam, że Łukasz większość pokazu oglądał z tego taczpada właśnie :) mrucząc jakie to użyteczne i ma szybki procesor, czy coś tam, bo nadąża za ptakami a obraz się nie rozmazuje. Cóż, każdy ogląda ptaki tak, jak lubi.
Następny jest pokaz igraszek foczych. Nigdy nie sądziłam, że można to zrobić oryginalnie i naprawdę zabawnie. Poza opowieściami o życiu fok, ich upodobaniach i temu podobnych standardach, wyjaśniono jak odbywa się ich tresowanie. Spośród chętnej dzieciarni wybrano małego chłopca. Gdy znalazł się na scenie, prowadzący zapytał czy chce cukierka. Oczywiście, po sprawdzeniu czy mama pozwala, wziął i rozkwitł taką radością, aż widownia się wzruszyła. Następnego? Już był odważniejszy, ale prowadzący zrobił unik i trzeba było sięgnąć dalej. Więcej? Mały oszalał z radości. Tylko teraz już zrobił kółeczko wokół pana w białych kaloszach. Ale cukierka zdobył. Po kilku następnych, goniąc za cukierkami, wykonywał już całkiem skomplikowane sztuczki. I co? Tak szczęśliwego dzieciaka dawno nie widziałam. Tak rozbawionej widowni także. I tak przekonanej, że fokom nie dzieje się tu żadna krzywda.
No dobrze, ale nadszedł czas na coś bardziej ekstremalnego. W końcu, przynajmniej ja, po to tu przyjechaliśmy. Sporo czasu spędziliśmy w kolejce do kolejki – gondolowej. Ale było warto. Widoki zapierały dech w piersiach. Karen zapierały w sensie dosłownym. Gdy ja miotałam się po przeszklonej kabinie by zrobić zdjęcia w każdą stronę, ona kurczowo trzymała syna. Jak, żyjąc w mieście drapaczy chmur, można mieć taki lęk wysokości?! A HK z niemalże lotu ptaka wygląda nieziemsko. Żaglówki i łodzie motorowe na nieskazitelnej tafli wody, domki i wieżowce tonące w bezkresnej zieleni, wzgórza opadające do wody raz to tą łagodna zielonością, to znów stromymi klifami. Po prostu bajka! No i jeszcze widok na Ocean Park z góry. To pozwoliło umiejscowić wszystkie atrakcje. I zdecydować o kolejności. Oczywiście, że rollercoastery!!!
Starając się nie zgubić naszych przyjaciół biegniemy do extreem area. Ale jakoś po drodze wyrasta tabliczka wskazująca akwarium meduz. No tak, z tego słynie park, bo znajduje się tu ponad 1000 różnych meduz! To, co przeżyłam w zaciemnionym pomieszczeniu wielkości hali sportowej nie da się opisać słowami. Tysiące meduz mieniące się różowo, zielono, niebiesko, pomarańczowo, fioletowo i w odcieniu sepii. Każda inna. Każda niczym stworzenie z innej planety. Nie tylko piękne, ale też znakomicie wyeksponowane. Odpowiednio posegregowane w akwariach różnych kształtów, podświetlone i otoczone lustrami. Przyznaję, że w zapatrzeniu zdarzało mi się wejść w takie lustro! Można tu przeżyć prawdziwe podwodne przygody. Park jest mocno zaangażowany w program ochrony przyrody azjatyckiej. Podejmuje wysiłki w celu uratowania zagrożonych gatunków: delfinów, rekinów, motyli, pand czy różnych gatunków ptaków.
Znowu chcę biec na rollercoastery, ale Karen przekonuje nas, że trzeba zając dobre miejsce na pokaz delfinów i fok. Ma rację. Wiele osób przychodzi do parku specjalnie na ten show. Amfiteatr jest ogromny! Udaje nam się jeszcze znaleźć miejsca niemal na środku, obok tarasowej windy, którą niektóre zwierzęta (np. lwy morskie) podnoszone są wyżej. Dokładnie na naszą wysokość w odległości dwóch metrów. Jakie to szczęście, że przyszliśmy tu z Karen i jej synem. Ponadto z naszych miejsc roztacza cie cudowny widok na tę część parku rozrywki, do której obiecujemy sobie dotrzeć zaraz po pokazie. Przyglądamy się podekscytowani wszystkim tym wielgachnym, osławionym machinom i dopytujemy czego zechcą spróbować nasi towarzysze. Oni... nie są tak zachwyceni perspektywą wirowania na wysokościach jak my. Cóż, odkładamy dyskusję na później, po pojawiają się aktorzy. Nurkowie-instruktorzy ze swoimi podopiecznymi dokonują cudów tańca synchronicznego, urządzają zabawne scenki z wrzucaniem przestraszonych widzów do wody (sądzę, że ustawione, bo zbyt teatralnie odegrane, jednakowoż znakomite), zagrzewają publiczność do zabawy.
Nareszcie strefa rozrywki ekstremalnej. Pierwsza jest właściwie karuzela z samolocikami wirującymi w różnych kierunkach. Nudzę się straszliwie, ale nie mówię nic, gdy nasi towarzysze wyznają po lądowaniu, że dla nich to aż zanadto. Idziemy na rollercoaster, który okazuje się jednak znacznie mniejszy od podziwianego z góry. Tamten jeszcze nie jest gotowy. Ten... cóż, do singapurskich mu daleko. No to wieże. Są takie niby windy na różnej wysokości wieżach – nazywane orłami. Sadowimy się w kubełkowych siedzeniach i jeździmy w górę i w dół. Coraz wyżej i coraz niżej, i coraz szybciej. Widoki z góry zapierają dech w piersiach – szkoda, że nie da się tu przemycić aparatu fotograficznego, bo to nawet kilkadziesiąt pięter. Sama jazda okazuje się jednak nie tak emocjonująca, jak się spodziewałam. Choć sporo osób wycofuje się w ostatniej chwili. W sumie fajna zabawa. Ale nasi towarzysze wydają się być znudzeni czekaniem na nas, więc idziemy na wypatrzoną wcześniej wieżę z zabudowaną platformą obrotową wznoszącą się tak, że podziwiamy przepiękny zachód słońca.
Odwiedzamy jeszcze Pacific Pier, gdzie w skalistych zatokach pływają stworzenia fokowate a wokół rozłożyło się centrum edukacyjne. Są mikroskopy, mapy poglądowe, plansze i ekspozycje. Gabryś opowiada, iż był tu na warsztatach w znakomicie wyposażonych salach.
Powoli zapada zmrok,więc kierujemy się do kolejki podziemnej. Wracać będziemy formą mniej obleganą, gdyż zależy nam na czasie. Pociąg przejeżdżający pod górą stylizowany jest na coś w stylu dzikiego zachodu, tyle że przez 7 minut towarzyszą nam projekcje z życia podwodnego a następnie ciekawych zjawisk z całej planety. Bardzo oryginalny pomysł.

Do placu centralnego pod fontannę docieramy w sam raz by ulokować się wygodnie do wieczornego show, wieńczącego dzień w parku rozrywki. Wydawać by się mogło, że za dużo tych pokazów jak na jeden dzień, ale to co nas czeka o 20tej jest czymś zupełnie wyjątkowym. Ogromna sadzawka (wielkości może pełnowymiarowego boiska piłkarskiego) staje się areną spektaklu pod hasłem światło i dźwięk. Ale nie takiego w znanym nam wydaniu. Najpierw speaker w kilku językach zapowiada, że może być mokro i groźnie. Pojawiają się bajeczne fontanny, podświetlane różnokolorowo, tańczące do rytmu muzyki. Pięknie! Ale to dopiero początek. Na ścianach wody zaczynają się pojawiać kształty kreowana z wykorzystaniem laserów. Wygląda jakby woda ożyla i stała się profesjonalnymi tancerzami znakomicie zsynchronizowanymi do genialnej choreografii. Gdy przypominam sobie, by zamknąć usta, które rozwarłam w niemym zachwycie, woda wybucha żywym ogniem! W jednych miejscach woda po prostu płonie, w innych wybuchają fajerwerki. Wydaje się, że dwa żywioły walczą ze sobą. Ognisty smok i wodna przestrzeń.
A potem na fontannianych taflach wody ożywają projekcje tematyczne: są szalejące kolorowe smoki, wyłaniające się z tęczowych kręgów; są wizualizacje pełni księżyca i gwieździstego nieba; chmur, kuli ziemskiej (daję sowo jakość jak na google earth!) a na koniec ogromne kuliste akwarium z pływającymi wkoło rekinami, mantami i żółwiami!
Często mam pewność, że przeżyłam bardzo wyjątkowy dzień. Czasem zaś świadomość, że to, co mnie spotkało jest tak wyjątkowe, iż nie ma szans powtórzyć się w przyszłości. Bywa, iż zależy to od magii chwili, czyjejś bądź mojej własnej wrażliwości na otoczenie czy preferencji estetycznych. Dziś jednak mam pewność, że wrażenia dnia mnie... po prostu nieodwołalnie odmieniły. Po czymś takim nie można pozostać tą samą osobą. W najlepszym tego słowa znaczeniu. I jeśli niektórzy mówią „zobaczyć i umrzeć” to ja wiem, że czuję zupełnie odwrotnie: „Żyję, by doświadczać wzruszeń takich jak dziś; by konfirmować zachwyt nad tym najpiękniejszym ze światów; by – póki sił i zdrowia starczy – dążyć do poznania świata we wszystkich jego barwach, smakach, zapachach. Bo wszystkie są tak zachwycające, iż przegapienie któregokolwiek z nich, byłoby dla mnie niepowetowaną stratą”.

wtorek, 30 sierpnia 2011

29 maja, niedziela
Na pobyt w Hong Kongu zaplanowaliśmy tylko tyle czasu, ile będzie trzeba, by uzyskać wizy do Chin. Nie żeby nie było tu co robić – wręcz przeciwnie! Po prostu uznaliśmy, że nie będzie nas na to miasto stać. Dlatego miało być szybko i intensywnie. Ale jak już wiele osób pisało: w byciu w HK najlepsze jest samo bycie w HK! Gdy zaś budzisz się w apartamentowcu na 42. piętrze, z wielką ścianą ze szkła, za która roztacza się cudny widok na Kowloon, to nawet nie chce ci się wychodzić spod pościeli. Zwłaszcza jeśli masz dzień kobiecej słabości. Tylko siedzieć pod kołderką z kubkiem kawy (prawdziwa kawa!) i delektować się widokami po horyzont. No, można jeszcze chwycić aparat fotograficzny i co najwyżej wydreptać te dwa kroki prosto z łóżeczka na balkon unoszący się majestatycznie nad pieknym basenem, a właściwie także nad portem, chińskimi uliczkami, parkami i calym tym mrowiskiem. Mój kolega ochoczo wyciąga laptopa i nie zamierza się nigdzie ruszać skoro wlaśnie dostał hasło dostępowe do szybkiegoo neta. No tak, takie uzależnienia w trakciwe podróżowania mogą oznaczac po prostu brak podróżowania hihihi.
Ostatecznie po zregenerowaniu się „za wszystkie czasy”, z mapą HK i listą miejsc obowiązkowych do zobaczenia dzisiaj (na której sprytnie umieściłam także centra komputerowe), udaje mi się przekonac Łukasza do wypełznięcia „na miasto” przed powrotem gospodyni. Już wczoraj było mi wstyd, że tacy leniwi z nas podróznicy. Dziś nie zamierzam czerwienić się ponownie!!!
Talia wyrysowała nam plan okolicy ze wszystkimi przystankami i kierunkami odjazdów, ale jak to Kanadyjka, nie była w tym dzialaniu zbyt szczegółowa, więc dotarcie do dzielnic targowo-turystycznych było kolejnym wyzwaniem tego dnia (bo pierwszym było wyjście z domu :D).
Cierpliwie pokazuje koledze wszystkie markety, które należy odwiedzić, ale on rozglada się tylko za centrami komputerowymi. Przyznaję, iż nauczyłam się już trochę jak postępować w takich sytuacjach, więc „Przecież tak lubisz oglądać zwierzątka, pamiętasz jak fajnie było na targu zoologicznym w Bangkoku? Tu jest ponoć znacznie lepszy ze złotymi rybkami” i idziemy (tam setki rybek w foliowych woreczkach, ogromne akwaria ze stworzeniami, których istnienia się dotą nie domyślałam i wiele, wiele okazji do szerokiego rozdziawiania buzi). „A po drodze do... jest akurat cośtamcośtam” więc napotykamy niezliczoną ilość food street ze stinky tofu – miejscową specjalnością na czele oraz jedynym w tym mieście tanim produktem spożywczym – moim ukochanym durianem). Tyle, że tego dnia czuję się kompletnie nie na siłach, nawet myślę o powrocie do domu, na co z kolei nie zgadza się mój towarzysz. No bo komu by o tych wszystkich elektronicznych gadżetach opowiadał?! Przecież nie Chińczykom – dla nich to żadna nowość. Wlokę się w końcu za nim bez przytomności miejsca w którym jestem, odznaczając tylko w pamięć nazwy z mapy. A że kolega orientację w terenie... ponoć ma (hm...) to trafiamy do fantastycznego domu handlowego z częściami komputerowymi w cenach, które nawet ja natychmiast rozpoznaję jako megaatrakcyjne. Tu spędzamy czas do zapadnięcia zmroku. Miejsce ma tylko jeden mankament – nie jest znane i popularne (stąd niskie ceny), więc nigdy więcej Łukaszowi nie udało się tam trafić.

Przekonuję się, niejako organoleptycznie, że Hong Kong stanowi niepowtarzalna mieszankę kulturowo-etniczną z zupełnie niemożliwą do podrobienia atmosferą. Zaczynam rozumieć co mieli na myśli, ci którzy mówili, że to miasto nigdy nie śpi, że jest jak narkotyk, że jest kwintesencją Azji. Życie toczy się tu na kilku poziomach ulic i wielu wielu poziomach sklepów (licząc w górę i w dół). Nie sposób na pierwszy rzut oka rozpoznać kto z przechodniów jest turystów, kto bywalcem a kto stałym mieszkańcem tego miasta. Życie tętni niczym pulsujące wszędzie neony, pędzi w tempie podziemnej kolejki (w której wszędzie jest wi-fi!!!), huczy kanonadą dźwięków wszelakiej maści i napastuje zapachami. Wiedzeni jednym z takich zapachów trafiamy na targ rybny. Strzał w dziesiątkę! Taki targ był dla mnie głównym powodem przyjazdu do HK. Obejrzałam kiedyś program o giełdzie rybnej w HK i koniecznie chciałam doświadczyć tego... no właśnie czego? brodzenia w kałużach wody wśród stanowisk z rybami i wszelakimi żyjącymi pod wodą stworzeniami oferowanymi tu na sprzedaż w kawałkach i całości, żywe, świeże, pachnące (pojęcie „pachnące” oczywiście tylko pod warunkiem, że ktoś lubi ten rodzaj zapachu). No więc większości z tych stworzeń, piętrzących się na stoach, nie potrafię nazwać do dziś, choć wszystkie (na mój gust) wyglądały smakowicie, tylko nie miałam pojęcia jak się to przygotowuje. Na pewno wiem jednak, że sprzedawane ryby mogą być we wszystkich kolorach tęczy, że kalmary występują w rozmiarze sporego tuńczyka, krewetki w wielkości mojej piąstki a flądrę można kupić (nie hurtowo, ot, tak po prostu jak u nas na targu warzywnym w każdej dzielnicy) tak świeżą, że żywą, zaś za żabą to czasem trzeba sobie nawet pobiegać. Ta którą dostałam do pogłaskania też wyrywała się na wolność i okoliczni sprzedawcy mieli spory ubaw z moich prób okiełznania jej wysiłków. Wokół sprzedaje się zresztą przeróżne zwierzaki: kaczki, białe i czarne kurczaki (słyną z wyglądu kota persa i delikatnego mięsa), szaszłyki „zczegosięda” itd. itd.
My udajemy się jednak do dzielnic domów handlowych i straganów pamiątkarskich. Zapadł zmrok i miasto nabrało tego szczególnego uroku tysięcy neonów w krzaczastych napisach. Mam wrażenie, że ludność całego kontynentu znalazła się tu na shoppingu a stojący przed sklepami naganiacze krzyczą wniebogłosy „come my friend!!!” i kup telefon/laptopa/aparat/kamerę/ perfumę... Odnoszę wrażenie, że zwariuję od tego jazgotu. Wracamy więc do domu.

Łatwo powiedzieć. Autobusy kursują różnymi trasami, mają przystanki w różnych miejscach w zależności od kierunku a nikt nie mówi po angielsku. Przecież to już Chiny. A może i nie. Nie mam co do tego pewności. Wiem jednak, że powrót był skomplikowanym przedsięwzięciem logistycznym. Opierał się na dojechaniu do stacji metra położonej najbliżej celu (jakieś kilkanaście kilometrów od domy Talii), upartym powtarzaniu nazwy „Sky Tower” aż ktoś wskazał nam postój busików, znalezieniu kierowcy który miał dwa miejsca siedzące (tu nie można stać) i powiedział coS na kształt „yes my friend”, szalonym półgodzinnym pędzie nocą przez miasto (licznik wskazywał prędkość która nie spadała poniżej 50 km/godz i wysiadce GDZIEŚ. Ktoś wskazał nam kierunek i wydawało mi się, że teraz będzie już zupełnie łatwo, bo przecież te wieżowce są tak charakterystyczne... Takich pięknych drapaczy chmur o oryginalnych kształtach są w tym mieście są w tym mieście setki, jeśli nie tysiące. W końcu włączył się wewnętrzny gps z hasłem DO DOMU!!! i nie słuchając narzekań Łukasza, że to na pewno nie w tę stronę, pomaszerowaliśmy przez parki, uliczki, jakieś zakamarki. Zupełnie nie wiem skąd wiedziałam, że idę we właściwym kierunku (instynkt wyćwiczony w górach i lasach?), ale mój kolega jeszcze pod głównym wejściem nadal marudził, że jest noc i nie wiemy gdzie jesteśmy. Cóż, naprawdę nie jest trudno pobłądzić w HK. A właściwie to cudem jest znaleźć drogę poza głównymi trasami turystycznymi. Tego wieczora podjęłam więc decyzję: trzeba kupić i-phona4 i zainstalować aplikację „komunikacja miejska w Hong Kongu”. Te z wyznaczaniem tras przejazdu, zdjęciami przystanków z wnętrza autobusu i kompilowaniem różnych środków transportu publicznego. Na taksówki to nas jednak tu nie stać. I-phon zwróci się po kilku przejazdach.


Ale decydujemy się na film w prawdziwym i-maxie. Nie byłam jeszcze nigdy. Więc kupujemy on-line bilety na seans „Piratów z Karaibów” pojutrze. Nie oglądałam poprzednich części, ale ktoś mi obiecał je streścić. Zgadnijcie, czy zdążył.
I tak minęły moje imieniny. Liczyłam na jakieś świętowanie, ale wiecie jak to jest – jak sobie nie zorganizujesz imprezy, to jej nie masz. A na organizowanie czegokolwiek to ja dziś nie miałam sił. Musi mi wystarczyć wspomnienie urodzin na wysokości 4 tys mnpm.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Kochani!
Nabrałam już byłam przekonania, że pisanie bloga to skrajny ekshibicjonizm, że to prostytucja nieomal. Ale Wy nie pozwoliliście mi tak mniemać zbyt długo. Domagacie się mojej obecności i aktywności.
A więc żyję i z Azji wróciłam. Ale nie z Drogi. Przecież jestem współczesnym nomadem, który miejsca sobie znaleźć nie potrafi, więc zawsze szuka.
Na tej mojej Drodze bywało różnie. Także w ojczystym kraju. Przyszło mi zmierzyć się problemami przez małe i wielkie P, ale obiecuję solennie, że za kilka dni znajdziecie na blogu kolejne wpisy i zdjęcia. Muszę jeszcze tylko stoczyć jedną walkę, Wiem, że wygram, jednak w polskich szpitalach nie ma dostępu do neta, więc pozostaje Wam i mnie uzbroić się w cierpliwość.
Do zobaczenia wkrótce!
Mac