skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 16 listopada 2010







2 listopada, wtorek
Budzimy się wyspani. Po raz pierwszy od dawna było nam tak ciepło! Nasza gospodyni zadbała o dodatkowe pledy i koce dla nas. Spaliśmy pokotem wokół paleniska, do późna palił się … pod ołtarzykiem. Było na tyle ciasno, że gdy w nocy któryś z chłopaków zaczynał chrapać, po prostu dostawał kuksańca od sąsiada i wszyscy znowu zasypiali w błogiej ciszy. Podobno w nocy biegały szczury, ale jakoś szczury nie robią na mnie wrażenia o ile jest ciepło a ich popiskiwania nie budzą mnie ze snu. A spać potrafię teraz długo. Od zmierzchu do świtu (a właściwie wyjścia słońca, bo wtedy robi się na tyle ciepło, że mamy odwagę wyjść na zewnątrz) jest jakieś dwanaście godzin. Znakomitą część tego czasu po prostu przesypiamy.

Wstajemy zatem o 6:20 wyspani i gotowi do działań. Nasza gospodyni zajmuje się najpierw bydłem, potem małym dzieckiem siostry. W pewnym momencie bezceremonialnie oddaje malucha Michałowi pod opiekę i idzie do obórki. Mały jest sodki, więc każdy chce mieć z nim zdjęcie. Opiekujemy się nim na zmianę, robimy mu grzechotkę kamyków i opakowania po tabletkach musujących. Zaskakuje nas, że maleństwo wcale się nie boi obcych, nie marudzi i nie rzuca zabawką.
Pytamy o drogę na najbliższy pięciotysięcznik. Nasza gospodyni okazała się osoba niezwykle ciekawa świata – była na tej górze. Dlaczego? Bo była ciekawa jak świat wygląda z góry! A zatem tak bardzo się nie różnimy :D Mówi, że jej droga zajęła dwie godziny, więc pójdziemy ze cztery. Z uśmiechem prostujemy, z pewnie z sześć. Pokazuje nam mniej więcej kierunek (Traditional Trade Router to Tibet – przełęcz na granicy z Tybetem 5098 mnpm), ścieżkę i o 9tej ruszamy pod górkę. Umawiamy się, ż każdy wchodzi tyle, na ile ma ochotę, bo to tylko aklimatyzacja. Nieobowiązkowa. Po pierwszym wspólnym postoju rozdzielamy się. Każdy wędruje swoim tempem i swoja ścieżką (jest ich mnóstwo), licząc, że akurat ta wybrana przez niego nie skończy się w kosówce albo piargach (jednego nienawidzę bardziej niż drugiego ;/). Harpagon Michał już po chwili majaczył na horyzoncie.
Wędrówka na szczyt (5177 mnpm) zajęła mi rzeczywiście sześć godzin. Im wyżej, tym trudniej oddychać, częściej trzeba się zatrzymywać i nie można już tak ufać swojemu ciału. Okazało się, że niełatwo znaleźć drogę, ale oczywiście było warto. Wielką frajdę miałam z obserwowania Andrzeja, dla którego było to pierwsze tak wysokie wejście i cieszył się jak dziecko. Aż trzeba było na niego nakrzyczeć, ż e robi się późno i musimy wracać. BDW: dobrze mieć w górach towarzysza, który nie obraża się jak krzyczysz czy rzucisz cierpkie słowo; towarzysza, który bez ściemy powie ci co myśli; a przede wszystkim towarzysza o którym wiesz że ani ty jego, ani on ciebie nie zostawi w trudnej chwili. Dlatego ze sprawdzonym towarzyszem jeździsz na kolejne wyprawy i nie przejmujesz się tym, co sobie myślą ludzie (zdaję sobie sprawę, że dla wielu ludzi wyglądamy kontrowersyjnie i ciągle szukają wytłumaczenia co nas łączy – więc powiem: PRZYJAŃ). Wprawdzie czasem przyjaźń ta jest szorstka, jak na przełęczy gdy Andrzej znikając na lodowcu naraził się na wiele cierpkich słów i piąstki, ale to przecież z troski.
Wracamy do Samdo ze śpiewem na ustach. Zejście, gdy już znamy trasę, zajmuje nam niespełna dwie godziny. Schodzimy przed zmrokiem i przed chmurami, ale i tak dostajemy burę, że za późno wracamy. Andrzejowi wystarcza jednak, że nikt poza nami nie wszedł tak wysoko i zadowolony idzie spać.
A wieczornej odprawie ustalamy szczegóły przejścia przez przełęcz. Przewodnik trochę nas straszy, ale ostatecznie twierdzi, że przejdą wszyscy, więc my też zasypiamy w dobrych humorach.




1 listopada, poniedziałek
Dzień Wszystkich Świętych

Obudziliśmy się w Samageonie pokrytym warstwą śniegu. Od świtu biegałam z aparatem próbując uchwycić tę zimowa atmosferę. Po kilku godzinach słońce rozpuściło puchową kołderkę i znowu zrobiło się po himalajsku wczesnojesiennie.
Przed wyruszeniem w trasę przydarzył mi się dziwny wypadek. No właśnie, dlaczego to znowu mnie się przydarzyło?! Drewniana podłoga hostelu załamała się pode mną i zawisłam w dziurze na wysokości pierwszego piętra. Zablokował mnie plecak a przerażeni porterzy pomogli mi się wydostać z pułapki. Wszyscy zgromadzeni byli bardzo zdziwieni, bo jestem dość lekka (nawet z plecakiem, jeśli porównać z kolegami) i trudno to wydarzenie wytłumaczyć. „A może to normalne, że się inaczej marzy i pije się po pół I żeby to zrozumieć to trzeba rzucić się ze schodów, najlepiej głową w dół.” W każdym razie humor miałam kiepski i choć zapuściłam sobie muzę z mp3 i darłam się w niebogłosy, to do końca wyprawy ten nostalgiczmny nastrój nawiedzał mnie już będzie tak często, że właściwie mogę powiedzieć, iż po prostu mnie nie opuszczał.
Tego dnia powędrowaliśmy do Samdo. Mapa podaje wysokość 3 690 mnpm a tabliczka w wiosce 200 metrów wyżej (dokładnie 3850). Miejscowość położona jest przepięknie na płaskowyżu. Jeszcze pół wieku temu był tu tylko las, ale uciekinierzy z Tybetu wycięli drzewa i założyli tu wioskę. Jednak warunki życia były (i nadal są) tu tak ciężkie, że gdy Chińczycy zaproponowali uciekinierom powrót, ci ulegli namowom, gdyż życie w Tybecie było dla nich łatwiejsze. Zostali nieliczni i tylko najbardziej wytrwali.
Gdy z Jerzym i Andrzejem docieramy do wioski otrzymujemy od grupy zestaw informacji na temat możliwości noclegowych. Hotele nie tylko są drogie, ale jeszcze stosują znienawidzoną przez Polaków zasadę, że nie wolno gotować w pokojach i trzeba zamawiać jedzenie w hotelowej restauracji (ceny są oczywiście niebotyczne). Ale Michały znalazły miejscówkę w chacie. Na razie wygrzewamy się na dachu stodółki, który służy nam za taras. Kobieta wyścieliła nam matę i czujemy się jak panowie świata. Spragnieni ciepła i słońca czujemy się jak na plaży. Jemy, żartujemy, obserwujemy otoczenie. Mnóstwo tu różnokolorowych namiotów, świetnie wyposażonych turystów z całego świata. Z naszego tarasu mamy doskonały widok na całą wieś. Jest pięknie. Leżymy sobie na skraju wioski, delektujemy chwila a słodka błogość powoli przeradza się w potrzebę wspięcia się na jakąś górkę. Chyba mało nam dzisiaj. No i proszę, tuż za nasza chatą wiedzie ścieżka na pobliskie szczyty. Gdy cień ogarnia płaskowyż wspinamy się na te górki, by złapać ostatnie chwile słońca. Podziwiamy panoramę okolicy, która jawi się jak sceneria do filmu przyrodniczego. Olbrzymie masywy skalne, lodowce, ośnieżone szczyty, mgły nadciągające z doliny, małe domki i kolorowe namiociki. Świat ludzi jest taki tyci, zabawny i bezbronny.
Schodząc do wioski spotykam tragarzy naszej grupy. Zastanawia mnie dziwna sytuacja, która widzę. Okazuje się, że ich gospodyni (przeraża mnie, że będą spali jak bydełko, pod zadaszeniem, ale w strasznym zimnie) opatruje jednego z chłopaków, przyklejając na poranioną łydkę plastrem z rolki papier toaletowy. Kiedy pytam czy mogę pomóc, ochoczo się zgadzają, więc idziemy do dziewczyn, gdzie robimy im przyzwoite opatrunki z trybiotykiem i wykorzystaniem współczesnych materiałów opatrunkowych. Otarcia, od podwiniętych dżinsów i klapek typu japonki, jakich dorobił się jeden z chłopaków wprawiają mnie w osłupienie. Opatrując ranę widzę najpierw „żywe mięso” a potem przerażenie i zakłopotanie w jego oczach.
Wracamy na kolację. Nasza gospodyni przygotowuje nam chlebki tybetańskie. Odwiedza nas jej siostra, która dobrze mówi po angielsku, więc konwersację na wieczór też mamy zapewnioną. Okazuje się, że jako jedyna z wioski dziewczyna uczy się w szkole średniej – aż w Pokarze. Do szkoły wędruje trzy dni przez góry (tę trasę my zrobimy w tydzień, ze specjalistycznym sprzętem) a potem jeszcze cały dzień jedzie autobusem. Opowiada nam o tym, że gdy miała 15 lat, pogoda się załamała a koledzy z którymi szła ją zostawili. Prawie tam zginęła. Opowiada, że nie ma właściwie szans na zrealizowanie swoich marzeń – chciałaby zostać pielęgniarką – gdyż jej rodzice są starzy i nie ma nadziei, że znajda pieniądze na jej studia. Jej ojciec ma 72 lata i nie myśli już logicznie, starsze siostry maja swoje rodziny, swoje dzieci. Jesteśmy pod wrażeniem jej determinacji, ambicji i wytrwałości. Postanawiamy zrobić coś, by jej pomóc. Nie jest to jednak łatwe, zważywszy na to, iż dziewczyna pochodzi z innego końca świata a my nie mamy doświadczenia w sponsorowaniu młodych talentów. Ostatecznie w tej zapomnianej przez Boga wiosce nie potrafimy podjąć żadnej decyzji. Umawiam się z nią w Pokarze za kilka dni, wymieniamy się numerami telefonów nepalskich, adresami (adres w Samdo? Coś takiego nie istnieje!). Andrzej zaproponował dziewczynie utrzymanie, jeśli zdecyduje się na przyjazd do Polski. Wszyscy zdajemy sobie jednak sprawę jak trudno taki przyjazd na studia pielęgniarskie zorganizować. W oczach dziewczyny błyszczą łzy…