skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 28 lutego 2011



Niedziela, 6 lutego
Podróżowanie w Azji zawsze jest Przygodą, jest niespodzianką. Podróżowanie środkami transportu publicznego jest też tajemnicą, gdyż do ostatniej chwili tajemnica jest dla wszystkich kiedy w końcu dojedziemy. Czasem pamiętam, by sfotografować niewyobrażalnie zapchane autobusy (z ładunkiem wszystkiego co da się przewieźć, czyjego lub nie), kolektywne taksówki z pasażerami na relingu dookoła i na dachu czy niemożliwie wolne pociągi. Są oczywiście jeszcze taksówki motorowe, rowerowe itp. oraz skutery i motory w rozmiarze azjatyckim, czyli dla całej rodziny, bo zazwyczaj jednym motorem podróżuje czteroosobowa rodzina. Sprawdzałam organoleptycznie – to nadal rozmiar obowiązujący w europie dla jednej, góra dwóch, osób. I dla mnie nie ma w tym wszystkim nic dziwnego, ani trudnego – wszak jestem niewielkich, można by rzec, azjatyckich rozmiarów, więc zmieszczę się niemal wszędzie. Ale mój towarzysz podróży zdecydowanie rozmiaru azjatyckiego nie reprezentuje! Dotychczas nawet dzielnie znosił zbyt małe przestrzenie na nogi, zbyt niskie sufity i zbyt ciasno usadzonych pasażerów. Ale to, czym podróżowaliśmy tego dnia… to trudno nazwać autobusem. Przyjechał po nas pod hostel z półgodzinnym opóźnieniem (czyli przed czwartą nad ranem). Okazał się wyglądać jak „świniobus” z czasów mojego dzieciństwa, ale ten w tamtych czasach na pewno był już leciwym staruszkiem. Wypchany był już zaspanymi turystami, których rozwrzeszczana w lokalnym języku kobieta usadzała według jakiejś listy. Przez następne pół godziny zbieraliśmy jeszcze turystów z pozostałej części „miasta”. Potem zajechaliśmy w miejsce, gdzie w czymś na styl naszych garaży znajdowało się „biuro” „transportującej” nas „firmy przewozowej”. Tam, zgodnie z moimi najgorszymi oczekiwaniami, przez następne pół godziny usadzano kolejnych pasażerów, tym razem miejscowych. Różnica polegała na tym, że oni mieli jeszcze większe pakunki i szybciej zmieniali miejsca, bo rozumieli co do nich „mówi” ta rozwrzeszczana kobieta. Gdy w końcu ruszyliśmy, wszyscy opatulili się we wszystko co tylko mieli ciepłego, bo noc była zimna, a okna… cóż, okna, powiedzmy oględnie, że były, tylko… nieszczelne. Przez kilka godzin jechaliśmy skuleni z zimna w oczekiwaniu na tradycyjny postój – toaleta i jedzenie. Nie następowało to tak długo, że już nawet nikt nie miał siły się takiego postoju domagać. Nareszcie, tuz przed południem, autobus stanął przy jakiejś drodze w jakimś miasteczku. Wszyscy wylegli w poszukiwaniu toalety (w okolicy była jedna, i śmiem ją nazywać toaletą jedynie uzbrojona w me bogate doświadczenie azjatyckie), natomiast bar był tylko z kawą. Były oczywiście przekąski obnośne, ale tak egzotyczne, że w drodze nie sposób ich kosztować bez obaw. Najbardziej kusiły opiekane łebki jakichś ptaszków, ale trudno – nie tym razem. Po niespełna godzinie jazdy zatrzymaliśmy się ponownie. Rzekłabym, że na szczęście przy barze, ale zatrzymaliśmy się z powodu awarii pojazdu. Więc znowu spędziliśmy bliżej nieokreślony interwał czasowy na wylegiwaniu się w słońcu i konsumowaniu na co tam było kogo stać. A potem, bez jakichś wyraźnych oznak radości z powodu naprawy autobusu (ale chcę wierzyć, że takowa nastąpiła), wsiedliśmy i „pojechaliśmy” dalej. Zaczynała się właśnie droga pod ostrą górkę, i niech bieszczadzkie serpentyny skryją się ze wstydu – tutejsze to robią wrażenie! No i u nas są drogi, a tu co najwyżej dukt. I to na szerokość jednego auta. Ale przecież można się mijać nad przepaścią. Co tam! I można nie mieć hamulców. Przecież czasem komuś udaje się przejechać te trasę. Nam się udało – skoro to piszę! Zresztą do tego już przywykłam, al. najfajniejszy był moment jak na zakręcie 180 stopni pod górkę nie chciał wskoczyć następny bieg. Ale nikt nie krzyczał, nie awanturował się. Zresztą większość nawet spała :D Od kilku godzi w autobusie było tak duszno i gorąco, że trudno było robić cokolwiek innego. Oczywiście nieustannie miałam nadzieję, że kierowcy nie jest duszno i nie zaśnie.
A propos zasypiania, to w czasie jednego z nocnych przejazdów przez Birmę (to tu rzadkość, bo drogi są w tak fatalnym stanie, że można jeździć tylko w ciągu dnia) zaspana po człapałam do toalety zadając sobie w duchu pytanie „Co to kurwa za kraj? Gdzie ja jestem?” Moje zaspane rozumowanie poszło taka drogą: I co się k… dziwić, że nie wiem?! Literki/ A gdzie tu k.… jakiś alfabet?! Było napisane LADIES to skąd mam wiedzieć w jakim kraju ta toaleta?! Pieprzony globalizm – wszyscy znają angielski! No dobra, zajazd… To na nic! Tu (Azja Środkowo – Wschodnia) wszędzie są takie zajazdy na nocny przystanek. Ludzie… jacyś ciemni, ale czy ja wiem k… jak bardzo, skoro jest ciemno? Ubrania…. K…mać! Jak wszędzie! Łukasz – tak przecież jadę z Łukaszem, wiec to musi być po Indiach. Gdzie my możemy być? Dokąd myśmy chcieli pojechać? Był Nepal, Tajlandia… Wiem, wiem, wiem: Birma!!! I z uśmiechem wyszłam z toalety :D
Po dwunastu godzinach zatrzymaliśmy się w Kaew. I jeśli popatrzycie kiedyś na mapę i powiecie „to tylko… kilometrów” to istnieje obawa, że wyjdę z siebie i stanę obok. Bo w Birmie (w całej Azji, ale w Birmie szczególnie) odległości nie mierzy się w kilometrach, ale w godzinach udręki, w zszarpanych nerwach, w bolach kości, stawów i pęcherza… A jeśli usłyszę pytanie, czy nie można było inaczej, to nie wiem czy starczy mi cierpliwości, by tłumaczyć, że można łodzią, ale ona pływa tylko dwa razy w tygodniu i w przeciwną stronę, bo nie może pod prąd. A określenie tempa poruszania się po kraju na portalu „koniec świata” jako „bardzo wolne” jest najtrafniejszym z możliwych, bo po prostu jeśli możesz sobie wyobrazić, że jakąś trasę można pokonać wolniej, to w Birmie na pewno to zrobią. Czytałam na blogu „Mała i Duży w podróży”, że trasę na 4 godziny pokonali w 9 i nie rozumieli dlaczego tak się stało. Przejechałam tę trasę i tak się złożyło, że dokładnie tym samym systemem, i wiem, że to był przejazd ZGODNY Z PLANEM. I nie ma tu znaczenia cena biletu ani jakość autobusu. To Birma i już.

niedziela, 27 lutego 2011















Sobota, 5 lutego
Jak opisać ten dzień? Czasem w Drodze jest źle. Czasem nie tak, jak sobie to wyobrażamy, patrząc na kolorowe zdjęcia czy piękne widokówki. Czasem, a nawet często, budzę się niewyspana, zmęczona, obolała, chora. Mogę użalać się nad sobą, narzekać jakie to nieszczęście mnie dopadło. Czasem rzeczywiście musze pójść do lekarza, zażyć leki. Ale czasem nie ma się co mazać. Dość często wprawdzie chciałoby się, ale właśnie dojeżdżam do nowego miasta i muszę znaleźć następny autobus albo hotel. Albo akurat mam wykupiony bilet dalej. Albo akurat dzisiaj jest ten jeden jedyny dzień, kiedy mogę coś zobaczyć.
W Bagan obudziłam się „połamana”, niewyspana i po kobiecemu niezadowolona z życia. Jedyne na co miałam ochotę, to zaszyć się w łóżeczku z kawusią i książeczką. Ale pokój był nie tak sympatyczny jak mój domowy, kawusia była w barze naprzeciwko a wszystko, co ostatnio czytałam krzyczało że tu jest jedno z najciekawszych miejsc na trasie mej podróży. No więc poczłapałam pod zimny prysznic, na kawę do knajpki naprzeciwko, przez całą ulicę w poszukiwaniu lepszego hotelu i roweru na trasę po 4 400 świątyniach, które zachowały się w okolicy. Ale gdy tak się zastanawiałam czy mam szansę w nierównej walce z tym upałem, zatrzymał się przy mnie jakiś przesympatyczny człowiek i zapytał czy chcę dorożkę. Właściwie, dlaczego nie? Cena okazała się być podobna do tej za dwa rowery, dorożka miała wygodną leżankę dla mnie i siedzenie dla Łukasza a facet okazał się znakomitym przewodnikiem po okolicy, doskonale znającym oczekiwania turystów i rozumiejącym co kogo interesuje, czego komu trzeba. A zatem zafundowaliśmy sobie odrobinę luksusu, zainwestowaliśmy w drobną prywatną przedsiębiorczość i spędziliśmy cudowny dzień. O ile przy pierwszej świątyni pilnie zapisywaliśmy wskazówki, gdzie warto pojechać na wycieczkę w okolicy, w południe chętnie zrobiliśmy przerwę na obiad, to wieczorem mieliśmy już taki przesyt świątyń, że poprosiliśmy o odstawienie nas na „dworzec autobusowy”, gdzie cudem kupiliśmy dwa bilety na najbliższy (jeden na dobę) „autobus” do Kaew.
Bagan jest miejscem wyjątkowym. Mnóstwo informacji o nim pałęta się po książkach i Internecie, więc nie będę się powtarzała. Dodam od siebie jedynie, że pogłoski jakoby robił większe wrażenie niż Angor zamierzam sprawdzić w najbliższych dniach (z początkiem marca) osobiście, jednak urok tego miejsca wydaje się przyćmiewać miejsca pokryte tłumami turystów niczym szarańczą. Tu było cicho, spokojnie. Przez znakomitą większość dnia nie spotykaliśmy białych turystów. Jedynie zachód słońca kontemplowałam w milczącym towarzystwie kilkudziesięciu osób (nasz przewodni wybrał miejsce mnie oblegane). Po ruinach zazwyczaj oprowadzali mnie niezwykle uprzejmi Birmińczycy, którzy w pogawędce wspominali z uśmiechem, że właśnie coś tu malują, coś rzeźbią albo wyplatają i może zechcę obejrzeć. I zawsze było to rzeczywiście rękodzieło artystyczne. Rzeczy tak piękne, że chciałam zabrać ze sobą je wszystkie. Kosztowały dosłownie grosze, ale ja miałam tylko malutki plecak i jeszcze tygodnie, miesiące podróży przed sobą. Kupiłam więc tylko kilka naprawdę lekkich drobiazgów, mając świadomość, że to właśnie największa niewygoda długiej podróży – niemożność nakupienia pamiątek do granic tej wielkiej, dodatkowej torby, którą przywiozło się specjalnie na nie.

środa, 23 lutego 2011







piątek, 4 lutego
Udało nam się dostać bilety na popołudniowy autobus do Bagan. Spędzamy wiec czas na niespiesznych spacerach, odwiedzaniu ulicznych restauracyjek, chłonięciu atmosfery tego tajemniczego kraju. Najbardziej podobały mi się godziny spędzone na drzemce pod świątynią buddyjską. Jest cisza, spokój… Nikt nie pyta kim jesteś i co tu robisz. Jeśli komuś gorąco – siada w cieniu albo zasypia na ławach (takich drewnianych platformach). W ogóle jest genialnie. Od takimi świątyniami siedzą pary nastolatków, przytulają się, śmieją…
Po południu jedziemy na dworzec autobusowy. Przed odjazdem pijemy taką „herbatę przed podróżą”. Cieszymy się jak dzieci z atmosfery azjatyckiego baru na głębokiej prowincji. Już zapomnieliśmy jakie mamy szczęście będąc tutaj, już przestawaliśmy zauważać te azjatyckie uwarunkowania, już przywykliśmy do tych kolorów, smaków i dźwięków. A tu proszę – Birma budzi w nas tę radość bycia w Azji na nowo. Mamy tyle szczęścia mogąc siedzieć w tej szopie nazywanej restauracją na końcu świata…
Przed północą docieramy do Bagan. Trudno uwierzyć, ze to w ogóle jakaś miejscowość. Bierzemy rikszę rowerową, bo pomimo planu „miasta” i latarki boimy się zabłądzić w tych ciemnościach. Bierzemy „najtańszy pokój w mieście” i zasypiamy skonani. Jeszcze nie wiemy, że ta podróż była ekskluzywna w porównaniu z tym, co czeka nas w drodze powrotnej.

sobota, 19 lutego 2011




















czwartek, 3 lutego
Wczoraj poszliśmy spać wcześnie. I nie dlatego, że byliśmy zmęczeni, tylko dlatego, że po zachodzie słońca miasto tonie w ciemnościach i nie ma tu nic do roboty. Mandalay zresztą bardziej przypomina wieś niż miasto w europejskim rozumieniu. Wprawdzie są tu mieszkalne budynki kilkurodzinne i coś co można by nazwać domami handlowymi, ale tylko w rozumieniu azjatyckim, bo dla Europejczyka to po prostu wioskowy bazar. Drogi są dziurawe, chodników brak a świateł mało kto używa. Oświetlenia ulic nie dostrzegłam. Znakomicie natomiast widać gwiazdy. Widać ich tyle co u nas w górach, czyli z dala od cywilizacji. Jedyną atrakcją (poza lokalnymi knajpkami ulicznymi, z przepysznymi zresztą naleśnikami z kurczakiem, grzybami albo jajkiem) jest Nocny Market. Wbrew zaleceniom chłopaka z recepcji wybraliśmy się tam, spodziewając się lokalnej wersji tego, co widzieliśmy w Bangkoku. Ale rzeczywistość przebiła nasze wyobrażenia. Market okazał się jedną ulicą, oświetlona gdzieniegdzie jarzeniówkami. Na drodze rozłożyli się przede wszystkim sprzedawcy używanych książek, które w ciemnościach wertowali mnisi. Wyglądało to jak sprzedaż nielegalnej literatury (starsze pokolenie wie o czym mówię). Potem szły stoiska z jedzeniem (ale to nie to, co w Tajlandii – ubożuchno!) i ubraniami (oj marnie, marnie). Kilka stoisk z betelem. To lokalna wersja używki i dopalacza w jednym. W zwinięty liść pakowane są kawałki limonki i innych owoców oraz nieco tytoniu. Mieszankę się żuje (barwi ślinę i całą jamę ustną na czerwono), ale nie wolno niczego połykać. W zależności od rodzaju użytego tytoniu lekko pobudza, albo daje całkiem silnego „kopa”. Ma właściwości zdrowotne (goi i wzmacnia dziąsła) oraz estetyczne (podobno wybiela zęby).
Ale największe wrażenie zrobiły na nas stoiska tonące w mroku, oświetlone jedynie lampionem wykonanym ze świeczki i kawałka plastykowej butelki. Trzeba było podejść całkiem blisko, by rozpoznać asortyment i podekscytowane twarze oglądających/kupujących. Były to stoiska stanowiące namiastkę sexshop’ów. Sprzedawano tam nie tylko prezerwatywy (wszystkie reklamowane jako importowane), ale także inne artykuły – dostępne u nas w świetle dnia, zaś tutaj nocą, w ciemnościach, by nie można było rozpoznać twarzy.
A zatem poszliśmy spać wcześnie, bo na rano umówiliśmy się na wycieczkę dookoła Mandalay. O ile trasa nie budziła kontrowersji (kilka miejsc polecanych przez LP i innych podróżników było oczywistych), to cenę negocjowaliśmy zawzięcie. Ostateczne masz kierowca użył argumentu, iż wynajmujemy jego blue taxi – nieważne ile osób, płacimy za auto. Zatem przy śniadaniu zapytałam pierwszego z brzegu podróżnika czy by się nie zabrał i tak poznaliśmy przesympatycznego Petera z Czech. Gdy nasz driver próbował odbić cenę, przypomniałam mu jego własne słowa. Ze złością mruknął, że jestem bystra i usiadł za kierownicą. A my roześmialiśmy się głośno –chyba jeszcze nie trafił na ludzi z Europy środkowo – wschodniej :D
Na początek, metoda znana nam już z Indii, zawiózł nas do sklepu z pamiątkami. Całkiem klimatyczny, ale oczywiście niczego nie kupiliśmy. Potem był warsztat, gdzie produkuje się jedwab metodą tradycyjną. Tego nam było trzeba. W Iranie byłam w takim warsztacie koło Yardu, ale tam był to raczej pokaz dla turystów. Tu warsztat funkcjonował pełną parą a nas nikt nawet nie zapraszał do sklepu.
Zaczynamy właściwe zwiedzanie. Na początek jedziemy do Sagaing. Po drodze mijamy punkt kontrolny ma moście. Kierowca nawet się nie zatrzymuje. Podaje policjantowi banknot i jedzie dalej. Nasz towarzysz podróży nie zauważył zjawiska, nazwanego przeze mnie Fast Cash. Zazwyczaj kierowcy zwalniają na tyle, by podać banknot do ręki. Nasz najwyraźniej nie trafił, bo po naszym odjeździe policjant jeszcze biegał w kółko za uciekającym na wietrze papierkiem.
W Sagaing, na wzgórzu, z którego roztacza się cudowny widok, znajduje się piękna świątynia. Wejście kosztuje kilka dolarów, ale nasz kierowca podwozi nas do bramy bocznej. Wspinamy się po schodach przykrytych blacha falistą (takie wejścia wiodą tu niemal do wszystkich świątyń), podziwiając niesamowite drzewa dookoła. Oczywiście omijamy punkt poboru opłat. Mija nas stary mnich, proszący o donację, którą \chętnie składamy, ale w wysokości przez nas określonej. A na szczycie kilka niespodzianek. Widok na setki świątyń rozsianych po okolicy. I mali mnisi, którzy chętnie się z nami fotografują. No a na koniec okazuje się, że w świątyni kręcą film! Później przekonamy się, że to najpopularniejszy serial w Birmie. Mamy okazję obserwować ekipę przy pracy. Główny bohater modli się i zasięga rady mnicha.
Następnie jedziemy na wyspę. To znaczy podjeżdżamy do rzeki. Między dwoma rzekami leży wyspa Inwa (zwane tez Ava), na którą płyniemy łódką. Inwa było swego czasu stolica Birmy, przez prawie 400 lat - podobno najdłużej ze wszystkich miast. (Biorąc pod uwagę lubość Birmańczyków do zmian stolic, to naprawdę szmat czasu (jak zapewne wiecie parę lat temu Yangon straciło to miano na rzecz Naypyidaw.) Tam wynajmujemy bryczkę i objeżdżamy lokalne atrakcje. Istny skansen w skansenie! Jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie odwiedziłam w życiu! Kobiety na polach ryżowych z złocącymi się w słońcu pagodami w tle, mnisi grający przy świątyni w piłkę, ruiny świątyń ukryte wśród drzew.
Po obiedzie w lokalnej knajpce jedziemy do Amanapury. Niespodziewanie spędzimy tu zachwyceni kilka godzin. Szkoda, że tylko tyle… Znajduje się tam U U Bein ma 1200 metrów długości. Ten birmański most zbudowany z tekowego drewna uznawany jest za najdłuższą tego typu budowlę na świecie. Domniemany światowy lider w kategorii „mosty tekowe” łączy dwa brzegi jeziora Taungthamam w Amarapurze. Wzniesiono go w połowie XIX wieku, zatem już od ponad 160 lat jest ważnym ciągiem komunikacyjnym oraz miejscem, gdzie można zwyczajnie przejść się na spacer i odpocząć po całym dniu pracy. Przyjeżdża tam wielu turystów, aby z pokładu wynajętej łódki podziwiać zachodzące nad mostem słońce. My nie wynajmowaliśmy łodzi, bo okazało się, że dziesiątki ich pływają po jeziorze, by turyści „złapali” dobre światło. Zdjęcia robiliśmy z ziemi, z mostu, z wody. Jest pięknie… i zdjęcia tego nie oddadzą.
Wieczór spędzamy w towarzystwie naszego kolegi z czech w sposób typowy dla mieszkańców Europy Środkowo – Wschodniej.

wtorek, 15 lutego 2011







2 lutego, środa
Przed świtem jesteśmy w Mandalay. Gdyby to był początek moich azjatyckich wojaży nie uwierzyłabym przecież, że to dworzec autobusowy w drugim co do wielkości mieście Birmy. Ale teraz, nawet rozespanej, już mnie takie rzeczy nie dziwią. Droga minęła niemal bezboleśnie (zazwyczaj podróżnicy nie opowiadają o trudach przemieszczania się komunikacja publiczną w krajach trzeciego świata, a gdy już to czynią – robią z tego opowieść na miarę przygód Indiany Jonesa. Tymczasem dla moich rozmiarów nie jest to takie przerażające doznanie. Przynajmniej, gdy poruszamy się główną drogą kraju, jak w tym przypadku. Zatrzymywaliśmy się na postoje z jedzeniem w oświetlonych miejscach, gdzie obsługa znała kilka słów po angielsku. Do tego wszyscy wokół są tacy mili i pomocni!).
No więc kawałek pofałdowanej ziemi w środku niczego pogrążony w kompletnych ciemnościach a wokół tłumy rozkrzyczanej gawiedzi. To pierwsze, co wychwytują moje zmysły w Mandalay. Trudno powiedzieć, że coś widzę, bo ciemności kryją ziemię. Natomiast krzyki i nawoływania w tym jeszcze nowym dla mnie języku brzmią groźnie i agresywnie dla moich zmęczonych całonocną muzyką uszu (w Azji w autokarach przez cała drogę puszcza się lokalna muzykę na pełnej głośności. W wariantach może to być lokalny film np. Bollywoodu, ulubiony serial – bywa, że często podróżując oglądasz ten sam odcinek kilka razy, bo powtarzany jest przez tydzień; albo modlitwa przywódcy duchowego. Opcja włączenia „na full” dotyczy zresztą nie tylko głośników, ale też klimatyzacji, stąd azjatyckiego podróżnika – poza permanentnymi problemami żołądkowymi – cechuje równie permanentne przeziębienie. To ta część podróży, o której mało kto wspomina, ale większość naszych przygód i zachwytów nad zabytkami i cudami natury przeżywamy z chusteczką (papierem toaletowym) przy nosie i w drodze do/z toalety.
W Mandalay cudem dostajemy o szóstej rano pokój w najbardziej obleganym przez backpackerów Rogal Guest House. „Dwójka” okazuje się pokojem rodzinnym z lodówką i innymi udogodnieniami, w zacisznej części budynku z zaciemnionymi oknami, więc spokojnie odsypiamy ostatnie noce – do południa niemal.
Ruszamy na zwiedzanie miasta. Chłopak z recepcji przewidywał, żd znajdziemy siły tylko na krótki spacer. My, rzeczywiście nie mieliśmy sił na rowery – ale spacerowaliśmy doi zachodu słońca. Orientacja w mieście, gdzie ulice noszą nazwy w postaci liczb wydaje się oczywista, ale dopiero gdy zorientujesz mapę. A to nie takie proste gdy zamiast kompasu masz grupkę zaangażowanych, nie znających angielskiego ani geografii, lokersów. Udaje się nam jednak dotrzeć do polecanej przez Polaków świątyni ukrytej w gąszczu małych „uliczek” świątyni. Czas zatrzymał się tutaj chyba kilkaset lat temu. Cisza, spokój, żadnych turystów. W okolicy roi się od mnichów (ktoś nazwał ten rejon mnisim dystryktem), których spotykamy klasztorze, restauracyjce, nad rzeką. Jeden z nich zaprasza nas do swojego monastyru. Następnego dnia ma ważne mnisze egzaminy, ale zamiast się uczyć woli żuć betel, śmiać się i, ćwicząc angielski, opowiadać nam o życiu swoim i dwustu kolegów. Jak się chłopaki uczą widać na fotkach. Cóż, na pewno nie przypomina to naszych szkół i internatów.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Travel Map
I've been to 62 cities in 14 countries
Magdalena is an explorer that:
does their own thing
doesn't mind roughing it
lives on the edge
Travel cred: great
I rank in the top...
0.1% most cities visited - Azerbaijan
0.1% most cities visited - Georgia
0.1% most cities visited - Myanmar (Burma)


1 lutego, wtorek
Noc spędziliśmy na lotnisku. Liczyliśmy na wygodne miejscówki (chociaż takie jak w Teheranie), ale niestety; dostęp do wi-fi kosztował 25 zł za 60 minut a dla oczekujących na odlot przygotowano tylko drewniane lawy w sali odpraw. Zatem, gdy po piątej zameldowaliśmy się do kontroli dokumentów (jakiś taki dziwny lokalny zwyczaj) byliśmy niewyspani i zmęczeni. Następną godzinę zajął nam przemarsz przez odprawę paszportową, kontrolę bagażu i nieskończenie długą strefę bezcłową. Niewiarygodne ile luksusowych sklepów i restauracji może znajdować się w jednym miejscu. Ceny co najmniej dziesięciokrotnie wyższe nić te, do których przywykliśmy przez ostatni miesiąc. W grupie ludzi oczekujących na lot do Yangan natychmiast wyróżnia się głośna ekipa – z Polski! Przekrzykują się nawzajem, opowiadają stare dowcipy i mało śmieszne historyjki. Ludzie z całego świata spoglądają na nich z politowaniem i powracają do swoich zajęć. Żenujące zachowanie turystów (oczywiście nie mówię o prawdziwych podróżnikach) z Polski jest już przysłowiowe. Niestety..
Lot, zmiana godziny na zegarku, poszukiwania naszego hosta… Poprzez CS umówiliśmy się w Yangan z najaktywniejszym w mieście couchserverem. Przyjechał po nas na lotnisko z kartką na której widniało zdjęcie Łukasza oraz jego imię i nazwisko, Welcom to Burma, słowniczek (podstawowe zwroty i liczebniki) a na odwrocie plan miasta z zaznaczonymi najważniejszymi punktami. Nasz nowy przyjaciel zabrał nas w miejsce, gdzie można bezpiecznie wymienić dolary na lokalną walutę po „najlepszym kursie w mieście”. Tu należy wyjaśnić jakie to trudne i ważne zagadnienie.
Oficjalna waluta to Kiat (MMK). Powszechny w użyciu jest US Dolar. My będziemy płacili dolarami przede wszystkim za noclegi i czasem drobne upominki. Najlepiej dolary wymienić na kiaty w Yangonie (i tu wersji jest wiele, bo to czarny rynek i informacji oficjalnych, zatem potwierdzonych brak). Sytuacja przypomina znana u nas kilkanaście lat temu z „konikami” i „cinkciarzami” w okolicach Pewexów. Trzeba uważać na policję, która „wychwytuje” zachodnich turystów – oficjalny kurs, proponowany przez rząd to 60 kiatów za dolara a nieoficjalny, czyli rynkowy około 800-870 kiatów. Spora różnica. Nieco lepszy kurs można uzyskać od "sprzedawców ulicznych" kursujących w okolicach Sule Pagody (1$=900K) i różnych zabytków, ale te transakcje są szemrane, ryzykowne, bo oprócz policji zagrożeniem są nieuczciwi kontrahenci. Słyszałam mnóstwo historii o podmienianiu paczek z pieniędzmi, zaniżaniu kursu ze względu na jakość dolarów itp. Generalnie trzeba uważać, co się dostaje i w jaki sposób, obserwować otoczenie itd. Market ma zaciszne miejsca, gdzie na spokojnie można przeliczyć pieniądze i dokonać wymiany. Ale poznany w drodze Czech opowiadał, że przeliczenie równowartości stu dolarów zajęło mu pięć minut! Handlarze sami zaczepiają turystów proponując wymianę.
Bezpieczniej jest w hotelach, ale tam kurs jest zdecydowanie niekorzystny. Natomiast nasz przyjaciel zabrał nas do hotelu, ale na jego zaplecze. Za szeregiem hotelowych sklepów z pamiątkami znajdował się profesjonalny punkt z maszynkami do sprawdzania dolarów i liczenia pieniędzy. Klienci dostawali paczki z kiatami w specjalnych czarnych reklamówkach a kurs wynosił 850 kiatów za dolara. Żadnej prowizji. Bezpiecznie, szybko i sprawnie. Robi wrażenie.
Nie ma ani krzty przesady w tym co jest napisane na forach, ze $ maja byc nieskazitelne! Zasady, którymi należy się kierować przy wyborze:
- jak 'najnowsze' $ - my zakupiliśmy te z roku 2009
- seria CB jest niewymienialna
- czyste (żadnych plamek, napisów itp), proste (żadnych zagięć), kompletne (żadnych naderwań)
- najwyższe kursy przy 100 dolarówkach.

Jakość kiatów - najczęściej wymięte, pogniecione, brudne, podarte, kilkakrotnie posklejane, spięte zszywaczem dwudziestki (w setkę) itd.
Pierwsze wrażenia w Birmmie? Przede wszystkim to, że ludzie są niesamowicie mili. Z czymś takim jeszcze się nie spotkałam (a to mój bodajże 33 kraj). Już na lotnisku zaskoczyło mnie kilka sytuacji, np. gdy poprawiłam lakier na paznokciach i miałam kłopot z włożeniem czegoś do ciasnej kieszonki plecaka podbiegła do mnie pani z obsługi i z promiennym uśmiechem wyciągnęła dosłownie pomocną dłoń. Gdy okazało się, że nie możemy znaleźć naszego couchserverowego przyjaciela pani z informacji turystycznej zaproponowała, że do niego zatelefonuje. Tak samo zachowywali się kierowcy taksówek, kiedy dziękowaliśmy za kurs mówiąc, że na kogoś czekamy. Wartość tych zachowań zrozumieliśmy dopiero później, gdy dowiedzieliśmy się jak straszliwie drogie są tu telefony i że mało kogo na nie stać.
Kupiliśmy bilet na wieczorny autobus do Mandalay – najbardziej na północ wysunięty punkt, z pośród tych, do których zamierzaliśmy dotrzeć. Pozostało nam więc kilka godzin na zwiedzanie stolicy – nie stolicy. Z jednej strony jednak byliśmy straszliwie umęczeni podróżą, z drugiej zaś zabytki tego miasta nie jawiły nam się jako specjalnie interesujące. Spacerowaliśmy więc po mieście chłonąc jego specyficzną atmosferę. Główna ulica wygląda jak gościńce naszych wiosek w XX wieku, przystań promowa jak miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Przypomnieliśmy sobie, że obowiązuje tu ruch prawostronny (od pół roku ciągle mam do czynienia z lewostronnym, więc auta „wyskakujące na mnie na zakrętach” były małym utrudnieniem), ale kierownice także znajdują się po prawej stronie, więc prowadzenie pojazdu w takich warunkach to istna ekwilibrystyka. To prawda, że autobusy mają specjalnego chłopaka, wiszącego przez drzwi z lewej strony przez cała drogę, który informuje swojego kierowcę kiedy może wyprzedzać a innych – wystawianiem ręki – o tym zamiarze. Przez cały pobyt w Birmie nie zauważyłam, by ktoś używał kierunkowskazów. Świateł drogowych zresztą także niekoniecznie.