skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 21 września 2010




21 września, wtorek
Burza była w nocy. I to jaka. Grzmiało, huczało aż miło. Ostatnio taką przeżyłam chyba jeszcze w Kirgistanie. Ale tam był namiot na wysokości 3 tys mnpm a tu przytulny pokoik jakieś 2 mnpm (oceanu) i z 15 metrów od niego. Wyobraźnia podsuwała obrazy tsunami. Ale pokoik bezpieczny. Jego cena wywołuje spore zaskoczenie u wszystkich, którzy mnie o to pytają - 5 dolarów (z łazienką, prądem, klimatyzacją). Przyzwyczaiłam się do niskich cen i z rozpędu stargowałam te 30 %, a tu wszyscy robią wielkie oczy i nie dowierzają. No to jestem z siebie zadowolona. Nie wydam tu tyle kasy co większość białych turystów, bo jakoś mnie ten surfing nie ciągnie (to nie jest ten rodzaj wodnego szaleństwa, który mnie kręci) i z wodnego safari rezygnuje po chwili namysłu. Cudny jest ocean, plaże i palmy, a nawet uroczo rozświetlone nocą nadmorskie knajpki – ale te wszystkie rozrywki to nie dla mnie.
Poszłam na obiad do mojej ulubionej knajpki. Polubiłam gospodarzy ze wzajemnością: nie tylko pamiętają moje imię, ale nazywają siostrą, mam tam opinię milej i sympatycznej (tak, tak; sama się zdziwiłam!). Przyglądałam się właścicielowi – 26 letniemu chłopakowi z błyskiem w oku i mnóstwem przyjaciół. Jest człowiekiem sukcesu, młodym biznesmenem, ale w przeciwieństwie do naszych europejskich – pamięta co jest dla niego najważniejsze, ma czas dla rodziny i przyjaciół, żyje radośnie i jest szczęśliwy. Podziękowałam mu więc dziś nie tylko za pyszny posiłek i miła rozmowę, ale także za tę lekcje bycia szczęśliwym. I gdy oni zachwycali się jaka to jestem uprzejma, wyrwało mi się, że to chyba wpływ tego miejsca. Wtedy mnie oświeciło: po co śpieszę się gdzieś – choćby zobaczyć słonie w PN Yala, skoro tu mam wszystko czego szukałam. To ta nieznośna przypadłość, każąca mi wciąż sprawdzać, czy gdzieś indziej nie jest przypadkiem lepiej. A właśnie, że nie musze sprawdzać. Zostanę tu tak długo, jak długo będę chciała. Bo cudownie jest skakać, gdy wypełnia cię radość; gdy bawisz się z falami, uciekając przed nimi jak dziecko i wyzywasz ocean na pojedynek; gdy śmiejesz się w głos nie zważając na otoczenie, gdy słońce i błękit nieba wystarczają do szczęścia. To nic, że znam tu już wszystkich, że wszystkie miejsca odwiedziłam. Nareszcie z prawdziwa rozkoszą wyleguję się na plaży, igram z falami, pieszczę ciało słońcem, wodą i piaskiem, jem gdy jestem głodna, rozmawiam z ludźmi gdy mam ochotę… czasem wydaje mi się, że popracowałabym z radością (pamiętacie tytułowych szewców Witkacego?), ale to z pewnością da się wyleczyć. W końcu lekarz orzekł, że potrzebuje odpoczynku, a do wskazań lekarskich należy się ściśle stosować.
Po nocnej burzy nie ma prądu w całym miasteczku. To oznacza, że nie ma światła, nie działają wentylatory, pompy wodne, kuchnie, grzałki ani kafejki internetowe. Ale jakoś sobie radzimy. Przyglądam się rybakom, zaglądam do ich chat. Ci ludzie mają mniej, niż ja dźwigam w swoim plecaku w czasie tej podróży. Jak „Piątek” - Beduin poznany w lutym na Półwyspie Synaj. Ubrań tyle, co na sobie, jedzenia tyle, co na dzisiaj, a radości życia tyle, że można by nią cały świat obdzielić. Jeszcze tak niewiele pojmuję, ale tu się będę uczyć…
20 września, poniedziałek
Właśnie wyszłam z kawiarenki internetowej (znalazłam w kocu jakąś tanią, bo ceny w centrum dla turystów powalają!) i usiadłam sobie w jakiejś łodzi rybackiej z laptopem. Emocje we mnie buzują, więc postanowiłam to wylać z siebie potokiem polskich słów. A propos: dobrze, ze mam tego laptopa, bo bym już zapomniała o używaniu polskiej czcionki. I myślałabym już zupełnie po angielsku, gdyby kabareciarze do mnie po polsku nie gadali co jakiś czas. A mój język ojczysty piękny jest, lubię go i tęsknię za pogadaniem sobie z kimś w tymże. Ale póki co wyzywam się klikając w polską klawiaturę. No więc siedzę na brzegu… oceanu (a jakże, oceanu, a nie morza – jak chciałoby się powiedzieć Tfu! napisać), wokół rybacy naprawiają sieci (zabawnie wyglądają w tych swoich tradycyjnych spódnicach, których nazwy ciągle zapominam). W zatoce cisza i spokój. Turystów jakby wymiotło – a może ja po prostu patrzę we właściwym kierunku, cały ten turystyczny rozgardiasz zostawiając za sobą. Palmy, chatki z trzciny, kaktusy zamiast płotków, ludzie niemal czarni (i to nie spieczeni słońcem turyści, bo ci są czerwoni), fale rozbijające się o brzeg, słońce. Każdy z elementów tego krajobrazu to osobny temat na opowieść. Palmy – jak się przekonałam – tkwiły w mojej podświadomości jako symbol egzotyki i ekscentrycznego, cholernie drogiego wypoczynku. No i mam taki wymoczyn! I to za całkiem niewielkie pieniądze. Chatki z trzciny mnie zaskoczyły. Myślałam, że to na Bahamach czy innych końcach świata. A to już tu. Ale nie są jak z obrazka. Chyba nie robią ich z trzciny ze względu na turystów, lecz dlatego że na inny budulec ich nie stać. Kaktusy – te rosną przecież na pustyni. A tu zaraz za oblegana plażą zaczynają się wydmy, dzielnie walcząca o przetrwanie roślinność. Kaktusiki w roli żywopłotu wyglądają niezwykle fotogenicznie. Ludzie – o i to jest temat! Przyjechałam na wschodnie wybrzeże szukać autentyczności i słońca. Pomyślałam, że to niemożliwe, żeby wszyscy wszędzie byli tak mili (nawet psy tu na ludzi nie szczekają, zawsze się łaszą i są niegroźne). No bo, jak już pisałam, ci Srilanczycy zawsze się witają, uśmiechają i chętnie pozują do zdjęć (czasem chcą „money, money”, Alle tym postanowiłam się nie zrażać). Więc na początek wczoraj trafiłam na autobus, w którym przez kilka godzin nie udawało mi się z nikim skomunikować. Wyobrażacie sobie? W kraju, gdzie angielski jest językiem urzędowym (nie jestem pewna czy oficjalnie, bo źródła różnie podają, ale nazwy są w trzech językach) nastąpiła blokada komunikacyjna. Zresztą wszyscy zostali sterroryzowani przez pijanego pasażera, który śpiewał, tańczył, szczypał i próbował robić striptiz. Do tego odniosłam wrażenie, ż przejeżdżamy przez jakieś strefy zmilitaryzowane, bo widziałam strasznie dużo, uzbrojonej po żeby, policji i wojska. Czasem wsiadali do autobusu i na jakimś dystansie obstawiali wejścia. W pewnym momencie nawet schowałam aparat, bo pomyślałam, że nie wolno robić zdjęć i będę miała kłopoty. Ale oczywiście szybko powróciłam do fotografowania. Po to wywalczyłam sobie miejsce przy oknie! No ale ta policja nie dawała mi spokoju. Tutaj na przykład stoją na skrzyżowaniach, przechadzają się po plaży… Dopiero dziś chłopaki mi wytłumaczyli. Miejscowi rybacy, celebrujący zakończenie dnia pracy, zaprosili bym się do nich przysiadła. Rozmawialiśmy sobie żartując beztrosko, Az tu przechodzący patrol, zaczął ich pojedynczo przywoływać i legitymować. Rozglądam się, a oni rozdzielili się i obstawili nasza grupkę ze wszystkich stron. Nieswojo się poczułam i pytam co jest grane. Uspokajają mnie, że nic się nie dzieje. Dopiero gdy się dopytywałam, wyjaśnili, że ci wszyscy mundurowi są tu dla mojego bezpieczeństwa! Czyli oni mieli kłopoty przeze mnie. Poćwierkałam jeszcze chwilkę i się ulotniłam. Zrozumiałam dlaczego oni tak nieśmiało ze mną rozmawiają. Dlaczego wczoraj w czasie nocnej imprezki na plaży co chwile zapewniali mnie, że jestem bezpieczna. Potem pytałam jeszcze kilku osób i ktoś powiedział mi, że to zarządzenie samego prezydenta (myślałam, ze tu rządzi premier, ale mniejsza z tym), który ogłosił że to najpiękniejsze miejsce Sri Lanki al. Turyści musza być chronieni w sposób szczególny. Czyżby własny rząd traktował ich jak obywateli drugiej kategorii? Rozmawiać i pokazywać okolicę mogą tylko licencjonowani przewodnicy. Ci rybacy żyją tu OBOK bogatych białych turystów i właściwie nie maja z nimi kontaktu. Choćby mój gesthause. To chyba najtańsze miejsce w okolicy. Sami Srilańczycy. I lokalna knajpa. Ceny co najmniej o połowę niższe niż gdzie indziej. Gdy wchodzę do środka – zachwyt! Ale tez jakaś powściągliwość z ich strony. Tylko mała dziewczynka nie ma obiekcji, wyciąga rączki i zaczyna ze mną tańczyć. Urok chwili. Czuję się jak wtedy, gdy miałam pięć lat i tańczyłam stojąc tacie na butach. To jest właśnie ten moment gdy cieszymy się życiem jak dzieci. Tylko ja pamiętam, że na maleństwo trzeba uważać, żeby się nie przewróciło. Ale czy to tę chwilę szaleństwa dyskredytuje?
Fale. Ocean to jest jednak ocean i już. Idziesz sobie taka plażą jak z tandetnego obrazka, piasek mięciutki, fale zaledwie smyrają twoje stopy. Uśmiechasz się do mijanego przystojniaka i nagle… fala niemal powala cię na miejscu. Bo tu fale nadchodzą niezapowiedzianie. Przed chwila stałaś w wodzie po kolana, a w ciągu kilku sekund masz jej po pachy albo i wyżej. Potężna siła, której przeciwstawić się niepodobna. Jeśli udało ci się ustać na nogach – wzbudzasz uśmiech na twarzach miejscowych. Ale to jeszcze nie koniec. Woda wraca. Wraca mniej widowiskowo. Ale to, że sięga ci kostek nie odbiera jej siły. Zaskakujące. Jaki to żywioł!
Słońce. Czy ja właśnie nie mówiłam o żywiołach? Jaka to moc! Nawet gdy go nie widzisz, gdy wydaje ci się, że skryło się za chmurami (chmur właściwie nie ma, ale czasem jest tak jakby pochmurno i wilgotno), to ono tam jest. I cały czas operuje. Skąd to wiem? Bo turyści dzielą się tu na dwie kategorie – białych od kremów z filtrem ochronnym i czerwonych, spieczonych na raka. Dziewczyny można też sklasyfikować na te roznegliżowane i te stosujące się do miejscowych konwenansów – czyli w jakichś tunikach lub długich koszulkach. Ja spaceruję w tunice, stosuję filtry, więc zaczerwienienia mam umiarkowane. Na te w bikini czekają miejscowi i oglądają – jak w kinie! Ja się z nich śmiałam, że jak w kinie – a oni się ze mną ochoczo zgodzili. Sporo tu muzułman i chyba ich wpływowi kobiety „zawdzięczają” tradycyjne podejście do stroju w miejscu publicznym.
Zapadł zmrok.