skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 21 maja 2011

12 maja, czwartek


Budzę się o piątej rano ,taka jestem podekscytowana. Dziś idziemy z wizyta do orangutanów. Po poczytaniu relacji o trekkingach w dżungli, zdecydowałam, że chcę zobaczyć orangutany w czasie karmienia. Jest to możliwe dzięki Centrum Rehabilitacji Orangutanów "Bohorok" utworzonego przez WWF w 1973 roku. Ma ona celu odnowienie populacji tych fascynujących zwierząt głównie poprzez powtórne przystosowanie ich do życia na wolności. Obecnie na terenie parku żyje tam ponad 6 600 osobników i jeśli są chętni turyści (płacący po 2 dolary za wejście, 5 USD za aparat i 16 USD za możliwość kręcenia filmów), strażnicy parkowi przygotowują banany i mleko i idą z turystami na górę, gdzie ze specjalnej platformy karmią orangutany. Jeśli te przyjdą, bo podobnie jak ludzie, nie zawsze przychodzą.

No i o to w przygotowywaniu do życia w naturalnych warunkach przecież chodzi. Tymczasem o trekkingach przeczytałam, że są bardzo męczące (a ja po tylu miesiącach w podróży już tylu sił witalnych nie mam), że przewodnicy dokarmiają orangutany, żeby je sprowokować do podejścia – a to już idei parku narodowego kompletnie zaprzecza, no i ze czasem te dzikie bądź co bądź zwierzęta atakują, gryzą ludzi. O tym opowiedział mi już strażnik parkowy, mówiąc że jedna z mam już wiele osób pogryzła.


Tego dnia jesteśmy pierwszymi turystami, zachowujemy się cichutko i w ogóle jesteśmy bardzo przejęci. Obejrzeliśmy film edukacyjny w centrum, pokazujący jak należy się zachowywać, czego robić nie wolno (pić, jeść, krzyczeć, dotykać ani karmić orangutanów), że przebywać można w parku tylko godzinę, bo Ludzie Lasu też chcą mieć trochę prywatności. Niestety orangutany nie przyszły. Dla Łukasza było to wydarzenie rangi katastrofy narodowej. Ja niemal tego nie zauważyłam, bo poznałam właśnie trzy fantastyczne dziewczyny z Polski: Karolinę, Adę i Anię. Co mogę o nich napisać? Trzy zupełnie odjechane przyjaciółki, na co dzień profesjonalne, eleganckie asystentki, teraz zwariowane podróżniczki. Energia i śmiech, którym zarażają.
A tym to akurat warto się zarazić. Dobrze jest spotkać w podrózy trzy pokrewne dusze, bo choć towarzystwo Łukasza jest znakomite, to dziewczynie potrzeba przynajmniej od czasu do czasu towarzystwa dziewczyńskiego. Tylu zabawnych historyjek, opowiadanych przez wszystkie trzy naraz, chyba jeszcze nie słyszałam. Nieraz popłakałam się ze śmiechu. Z otwartymi ustami słuchałam opowieści o trekingu, bieganiu boso po dżungli za orangutanami, pijawkach wgryzających się w bezbronne ciała, wreszcie o sposobach jak przekonać szefa do zgody na 26 dniowy urlop. Szkoda, że ja tych sposobów nie mogę zastosować…

Z dziewczynami idę jeszcze raz do jaskini Bat Cave. Jest jeszcze fajniej niż dzień wcześniej. Okazuje się, ż Karolina jest specjalistka od jaskiń. Kiedy przychodzi burza obawiamy się, że nas w tych jaskiniach zaleje i uciekamy. Ale tych kropli wody na suficie lśniących w świetle latarek niczym perły, tych latających nietoperzy (zwłaszcza tego, który zderzył się z Karoliną twarzą w twarz), tych atakujących zewsząd kawiorów (ten, który zaatakował Anię był naprawdę groźny) oraz pająków (Ada, ja Ci wierzę, był wielkości Twojej ręki) nigdy nie zapomnę. Powodzenia w Tajlandii dziewczyny!
11 maja, środa

Rano, po wspólnym śniadaniu i porzuceniu zbędnych bagaży, Asma podwozi nas na dworzec autobusowy. W Medan są dwa dworce – jeden na krótkie dystanse, drugi na długie. W sumie to nie wiem po co. Bo i tak autobusy odjeżdżają z znanych mieszkańcom skrzyżowań. Krążymy zatem chwilę po mieście w poszukiwaniu właściwego busa. O dziwo nie ma go tam, gdzie powinien, więc jedziemy jednak na dworzec, gdzie znajdujemy duży autobus. Dziwne, ale czasem bilety na busy i autobusy są w tej same cenie, a czasem różnej.
Oczywiście o ile podadzą turyście prawdziwa cenę. I o ile w ogóle wpuszcza go do autobusu, bo czasem zmuszają do wynajęcia taksówki w myśl zasady, ze biały nie ma czasu, ale ma pieniądze do wydania. Cóż, mafie transportowe są wszędzie, nawet w tak miłych miejscach jak Sumatra. A my nie mamy pieniędzy na zbyciu. Zasiadamy w tym autobusie z pomocą Asmy, dzwonimy do Yumas, że wszystko OK (właśnie kupiliśmy miejscowy numer, więc podaję + 620821 67 890432; sieć nazywa się simPATI, co mnie urzekło). Jakoś nie przyszło nam do głowy, by zapytać kiedy ruszamy. Z poziomu ślamazarności ruchów pomocnika kierowcy wnioskuję, że za godzinę. Plus zapewne następna godzina stania na ulicy. Mam rację. Zupełnie nie zwracamy już uwagi na to czekanie. Indonezja słynie z tego, jak sami Indonezyjczycy o tym mówią, że ich czas płynie swoim własnym rytmem. Kauczukowy czas. Takie ładne określenie. Jeśli pytasz o której będzie autobus musisz doliczyć do tego plus minus dwie godziny minimum. Odpowiedz brzmi zawsze: Zaraz wyjeżdżamy.



Absolutnie nikt tu się na to nie skarży. Jak zresztą na wiele innych rzeczy, dla Europejczyka niemożliwych do przyjęcia. My chyba już się wpasowaliśmy. Ludzie zapadają w stan pewnego odrętwienia i cierpliwie czekają na odjazd.


Oglądamy sobie miasto. Medan ma ponad dwa miliony mieszkańców, jest brzydkie, bez chodników i zorganizowane w typowo azjatycki sposób – czyli dla Europejczyka totalnie chaotyczne. Mnóstwo tu ludzi, motorów i motorów z przyczepką osobową zwanych becakami. Tego już wczoraj próbowaliśmy jadąc do klubu. Motorem, jak wszędzie w tej części świata, wozi się wszystko i wszystkich. Najbardziej klasycznie to dwójka dorosłych i dwójka dzieci. Na becaku – drużyna piłkarska: za kierowcą na motorze jedna lub dwie osoby, pod daszkiem ile się da, a tutaj da się naprawdę sporo. Nawet na schodku można przecież stać. We dwóch, albo trzech, jeśli się dobrze złapać.


No to jedziemy do Bukit Lawang. Te wrota do Parku Narodowego Gunung Leuser znajdują się jakieś 80 km na zachód od Medan. Położona nad brzegiem rwącej, górskiej rzeki Bohorok, niegdyś mała wioska, z czasem zamieniła się w tętniące życiem miasteczko turystyczne, w którym przestrzeń jest skwapliwie wypełniana różnymi hotelikami, restauracyjkami, sklepikami z pamiątkami bądź straganami z żywnością. Na dworcu autobusowym (a jakże! Kilometr od miasteczka) odbiera nas znajomy Yumas, miejscowy przedsiębiorca turystyczny Edi. Ediego wszyscy tu znają, więc dzięki temu, że zobaczyli go z nami, już nas nie nagabują na różne atrakcje. No dobrze, nie nagabują bardzo intensywnie, tylko tak „troszkę”. Wydaje się, że wszyscy tu potrafią mówić po angielsku, a przynajmniej ci, którzy mają do czynienia z turystami. Tak więc dogadać się nie jest trudno.


Szybko się kwaterujemy (uwielbiam te ceny – 5 dolarów za pokój z łazienką) i po południu idziemy jeszcze do Jaskini Nietoperzy. Szczerze mówiąc wcale mi się nie chciało, ale okazało się, że warto. Yumas postraszyła nas trochę, że to niebezpieczne miejsce, ż koniecznie trzeba mieć przewodnika, bo można się zgubić. Ale w dżungli są drogowskazy i miejscowi, którzy wskazują drogę a jaskinia jest doprawdy cudowna. Bo jak mówię o jaskini w dżungli, to mam na myśli jaskinię w dżungli. Nie jakąś klitkę, tylko sześć jaskiń połączonych ze sobą, gdzie można sobie wędrować i godzinę. Nie jakąś wypasioną, pod turystów przygotowaną, tylko taką prawdziwą, bez poręczy, bez platform, bez światła. Czyli radź sobie człowieku sam. Nie ma innych turystów, za to sa olbrzymie pająki, latające nietoperze (w końcu to BAT CAVE a tu nazwy mają swoją wartość, jak na przykład LAS TROPIKALNY albo DESZCZ), wiszące nietoperze i stalaktyty. I stalagmity. I korzenie. I kałuże, I mnóstwo pięknych formacji skalnych. A wyobraźnia działa, oj działa!


Lokalne jedzenie w lokalnej knajpce (Rita serwuje ryż w kształcie serca, bo jak mówi „my kochamy naszych klientów” a dostawa świeżych warzyw przybywa – na głowie!) i już jesteśmy szczęśliwi szczęściem błogim, bezkresnym. Jeszcze tylko film na dobranoc i spać.
10 maja, wtorek
Żegnamy Malezję. Opuszczam ją z uczuciem niedosytu. To bardzo ciekawy kraj, tak różnorodny, otwarty. Przyznaję, że po wizycie w Iranie, nieco się obawiałam panujących tu reguł. Pytałam np. Ruth jak należy się ubierać, co wypada kobiecie. Okazało się, że to kraj muzułmański, ale bardziej w wydaniu tureckim. Przypomniałam sobie jak kiedyś poproszono mnie o wyrażenie opinii na temat krajów muzułmańskich. To tak jakby ktoś zapytał co myślisz Europie. Są tak różne. Ale wszystkie, dobrze: niemal wszystkie kraje muzułmańskie, które odwiedziłam, są bardzo otwarte, tolerancyjne. A Malezja tu króluje. W Europie mamy problem jak poradzić sobie z imigrantami, wszystkie pomysły stosowane przez dziesiątki lat okazały się błędne. A tutaj wydają się nie mieć tego problemu. Może to muzułmanie wiedzą jak sobie radzić z mniejszościami. A my, którzy mamy siebie za tak mądrych i wykształconych, nie wiemy jak tę różnorodność ogarnąć. Jak zorganizować się w państwie, gdzie ludzie mówią w kilku językach. Tu każdy ma swój język a jednak jakoś się dogadują. Tu każdy ma swoją religię, a jakoś ze sobą nie walczą. Bo chyba kluczem jest, że KAŻDY MA SWOJĄ RELIGIĘ. A w Europie powszechna jest wiara w naukę, ateizm, deizm… A to oznacza, że łatwo nam przychodzi żartowanie z religii. Chrześcijanie dowcipkują sobie ze swoich wyznań, z duchownych, ze struktur kościelnych. Taka już nasza tradycja. A większość religii tego nie znosi. Mamy siebie za takich otwartych i się na ich uburzenie uburzamy jeszcze mocniej. Ale czy oglądając kabaret, w którym ktoś wyszydza nasze wartości, wszystko, co wpajano nam od dzieciństwa, gdy komik przekonuje złośliwie, że żaden Bóg nie istnieje – czy wówczas także się śmiejemy? Myślę, że większości z nas jest po prostu przykro. A przecież wychowywano nas w europejskim duchu tolerancji! Dlaczego zatem dziwimy się, że ludzie znacznie silniej niż my związani z tradycją przodków, ze światem natury, uważają za oczywiste, że w coś po prostu należy wierzyć? I że każdą religię należy szanować? Tutaj w tradycyjnych strojach wcale nie chodzą kobiety biedne. Zazwyczaj te najbardziej zakapućkane w chusty i tuniki mają w ręce laptopa a na szyi identyfikator. Dziewczęta ubierają się ślicznie, bardzo fit, i tylko chusta na głowie świadczy o tym, że są muzułmankami. Wbrew temu, czego się spodziewałam nikt nie oburza się na Chinki w króciutkich szortach, hinduski w powiewnych szatach czy turystki w strojach przedziwnych. Oczywiście nie wpuszczą cię tak do świątyni, ale to chyba normalne. U nas też nie wpuszczają w krótkich spodenkach i bluzkach bez rękawów. Tylko tutaj są na to przygotowani i z uśmiechem podadzą ci bezpłatnie wypożyczany szal. A u nas? W najlepszym wypadku babcie wyklną cię na wszystkie świętości do siódmego pokolenia. Przesadzam? Nie wydaje mi się.

No więc lecimy na Sumatrę. Jakoś nie ogarnęłam do tej pory jak wielkim krajem jest Indonezja. Czułam się rozgrzeszona, bo to przecież na końcu świata. A jednak moja ignorancja mnie przeraża. Tyle jeszcze musze się nauczyć…


Nazwa Indonezja pochodzi od dwóch greckich słów: indos (z jezyka łacińskiego) oznacza indyjski, nesos (z greki) oznacza wyspa. Jest to pasująca nazwa do archipelagu składającego się z 17 508 wysp. Taka ilość wysp i wysepek sprawia, że jest to największy kraj wyspiarski na świecie. Szacuje się, że jedynie około 6000 wysp jest zamieszkałych. Ten kraj z jego ogromną liczbą wysp i wysepek charakteryzuje się różnorodnością krajobrazu, fauny, flory i lokalnych plemion z ciągle żywymi dawnymi tradycjami. Wyspy Archipelagu Indonezyjskiego rozciągają się na obszarze ponad 5000 kilometrów wzdłuż równika i stanowią naturalny pomost między Australią i Azją Południowo-Wschodnią.

Nie sposób tego ogarnąć na raz. Gdy przeglądam oferty biur podróży, to myślę, że ci którzy się na to decydują, nie mają chyba pojęcia, że cały urlop spędzą w drodze. Jak ktoś pisze, że trzeba dwóch tygodni, by niespiesznie zwiedzić samą Sumatrę, to chyba postradał rozum. Albo ma własną awionetkę.
Wyspa Sumatra jest szóstą co do wielkości wyspą na świecie i trzecią w archipelagu indonezyjskim i mimo swojej atrakcyjności cały czas leży poza utartymi szlakami licznie odwiedzanymi przez turystów. Może jest trudno dostępna, odległa, mało znana, ale za to kryje wiele niespodzianek i jest rajem dla podróżników-odkrywców. Na Sumatrze spotkać można mieszankę etniczną, mówiącą w 52 językach, 4 krainy geograficzne: bagniste niziny wschodniego wybrzeża, ciągnący się wzdłuż całej wyspy łańcuch gór, wąski pas nadbrzeżnych równin zachodniego wybrzeża i archipelag wysp Mentawai, piękne krajobrazy, pałace dawnych sułtanów sumatrzańskich, domy kultury Bataków, grupy etnicznej zamieszkującej tę wyżynę czy w lesie deszczowym orangutany, a przy „odrobinie” szczęścia kwitnącą raflezję. No to my chcemy te orangutany. I koniecznie wulkan!

Na klimat i pogodę Indonezji mają wpływ dwie tropikalne pory roku. Klimat monsunowy zmienia się średnio co sześć miesięcy. Wilgotność i temperatury zmieniają się zgodnie z porami roku lecz wpływ na nie mają również takie czynniki jak pora dnia, wysokość nad poziomem morza i odległość od morza. Dwie pory roku – sucha (od kwietnia do października) i deszczowa sprawiają, że rozwija się bujna roślinność tropikalna. Średnie temperatury to: 28°C - wybrzeża, 26°C – tereny położone z dala od wody i góry, 23°C wyżej położone obszary górskie. Średnia względna wilgotność powietrza zawiera się między 70 i 90%. Średnie opady od 1000 mm we wschodniej Jawie do ponad 4000 mm w górach.

Gdy rano podchodzimy do lądowania w Medan jestem oczarowana. Właśnie tak wyobrażałam sobie dżunglę! Na początek jednak lądujemy w dżungli miejskiej, czwartym co do wielkości mieście Indonezji. Wiza na lotnisku nadal kosztuje 25 dolarów (niektóre biura podróży zdzierają z klientów 35 USD plus opłaty lotniskowe). Z nas próbują zedrzeć przy wymianie, ale jesteśmy przygotowani. Wymieniamy tylko kilka banknotów, które zostały nam z KL i dokładnie wiemy ile chcemy za nie dostać. Gdy panie orientują się z kim mają do czynienia – natychmiast tracą nami zainteresowanie. Nie są nami zainteresowani także celnicy, którzy znikają, zanim podejdziemy do odprawy. Przy okazji muszę wykorzystać sytuację, żeby popastwić się nad Łukaszem i zaznaczyć, że zapomniał, iż mamy dodatkowy bagaż i chciał wyjść zostawiając go na lotnisku. Tak przywykliśmy do podróżowania z małym plecaczkiem, że ten drugi, z pamiątkami i nieco zbędnymi drobiazgami, nie zaprząta naszej pamięci.


Taksówką jedziemy do Yumas, Asmy i Chipy – rodziny, z którą jesteśmy umówieni. Bardzo chcieliśmy zacząć poznawanie tego kraju od spotkania z tradycyjną, muzułmańską rodziną. I znaleźliśmy takich ludzi, chętnych do poznania nas, dzięki CS. Jesteśmy bardzo szczęśliwi mogąc spędzić z nimi ten pierwszy dzień. Wprawdzie najpierw musimy trochę odespać, bo tutejsze temperatury nie sprzyjają aktywności po nieprzespanej nocy, ale i tak tego dnia czerpiemy garściami, korzystając z ich serdeczności. Przede wszystkim uczestniczymy w przygotowywaniu posiłków. Wspólnie zasiadamy do stołu i rozmawiamy bez końca. Jedziemy z Yumas i jej synem do Klubu Angielskiego, gdzie uczestniczymy w zajęciach, prowadzonych przez Amerykankę. To miejsce, gdzie spotykają się ludzie, chcący poza kursem szkolnym, uczyć się języka angielskiego. Panuje tu bardzo sympatyczna atmosfera. Poznajemy wiele osób, bo każdy chce z nami porozmawiać. Nawet nauczycielka gramatyki angielskiej z tutejszego uniwersytetu rozmawia ze mną długo pytając o mnóstwo różnych rzeczy – bo mój akcent jest dla niej bardzo interesujący.
Wieczorem jeździmy z „nasza rodzinką” po mieście. W Medan niewiele jest do zobaczenia, a już na pewno do zwiedzania, ale oni bardzo chcą nam pokazać swoje miasto. Centrum jest ładnie oświetlone a ich opowieści napełniają życiem te parki, ulice. Rozmawialiśmy wcześniej o urokach duriana, więc jeździmy szukając specjalnego sklepu, w którym sprzedają naleśniki z duriana. Yumas jest „cała szczęśliwa” (to powiedzenie w tej chwili najbardziej do niej pasuje), gdy udaje jej się to miejsce znaleźć. „Dom duriana” oferuje wszystko, co z duriana zrobić się da. Niestety po naleśnikach nie mamy już miejsca ani sił na cokolwiek innego. Durian rzeczywiście jest bardzo, ale to bardzo kaloryczny. Kupujemy więc jeszcze drożdżówki z durianem do domu,


Wieczór spędzamy rozmawiając o ich i naszej kulturze, o tradycjach, o tym jak się tutaj żyje. Asma pracuje w wielkiej korporacji, która przeniosła go tu tymczasowo z Jawy. Nie wydaja się być zadowoleni z tego, jakby zesłano ich na prowincję. I chociaż Yumas pracuje jako wykładowca na uniwersytecie a Chipa jest jednym z najlepszych uczniów w szkole, to nadal to miasto jest dla nich „not enough busy”. Bardzo ciekawi ludzie Wiele wiedzą o swoim kraju, w wielu miejscach byli, w wielu mają znajomych. Idziemy spać bardzo późno –dobrze, że odsypialiśmy przed południem.
9 maja, poniedziałek

Przed lotem do Indonezji dużo czasu spędzamy na necie. Nie wiemy jak będzie na Sumatrze, więc chcemy nadrobić trochę zaległości.

Popołudnie przeznaczamy na zwiedzanie. Miasto słynie z drapaczy chmur, są tu drugi co do wysokości budynek na świecie - wspaniałe wieże Petronas Towers o wysokości 452 m, jak również piąty na tej liście wieżowiec Menara Kuala Lumpur. Myśleliśmy o wejściu na Petronas Towers albo Wieżę Telewizyjną (Menara), ale na pierwsze jest tylko 160 biletów dziennie i trzeba czekać od piątej rano a na druga wjazd jest bardzo drogi. Wybieramy zatem kilka atrakcji i na nich się koncentrujemy. Zaczynamy od zabytkowego meczetu Jamek. Tuz przy stacji metra o tej samej nazwie, z której zazwyczaj startujemy. Niestety musimy poczekać kilka godzin na wejście, bo właśnie jest czas modlitw i jako niemuzułmanie nie możemy wejść. Podoba mi się otwartość i uśmiech z jakim nas witają, tłumaczą kiedy możemy wrócić. I to, że choć jestem w krótkiej sukience bez pleców, nie mam problemów, bo przygotowali na takie okazje specjalne chusty i płaszcze.

Idziemy zatem na Plac Wolności, po malajsku - Kuala Lumpur Dataran Merdeka. Znajduje się w sercu Kuala Lumpur, jest ze względów historycznych szczególnie ważny dla wszystkich Malezyjczyków. To tutaj 31 sierpnia 1957 r. spuszczono z masztu flagę brytyjską i wciągnięto na jej miejsce flagę Malezji. Obecnie stoi w tym miejscu najwyższy na świecie (mierzący 100 metrów) maszt flagowy . Pod placem zlokalizowany jest podziemny kompleks restauracyjno-rozrywkowy Plaza Putra. Znajduje się tu między innymi Putra Indoor Golf Center - jedyny w mieście salon gier z komputerowymi symulatorami gry w golfa Par-T Golf. Tam nie schodzimy. Natomiast plac sam w sobie nie robi wrażenia. Wielkie boisko i tyle. Le jest dobrym miejscem do fotografowania, stojącego vis a vis, gmachu Sułtana Abdula Samada.
Pałac wyróżnia się elementami architektonicznymi w stylu mauretańskim, błyszczącymi miedzianymi kopułami oraz wysoką na 130 metrów wieżą zegarową. Piękne! Budynek zaprojektowany został przez architektów Normana i Bidwella. Ukończono go w 1897 r. po dwóch latach budowy. Przez długi czas stanowił siedzibę administracji brytyjskiej, później mieściło się tutaj kilka różnych instytucji rządowych. Od kilku lat budynek przystosowany jest do potrzeb malajskiego wymiaru sprawiedliwości oraz Muzeum Tekstyliów.
Skręcamy w lewo, mijamy uliczki będące kolorową mieszanką nowoczesności i historii, i oto już jesteśmy na Targu Centralnym - Central Market. 50 lat temu był to największy targ miasta. Obecnie pełni funkcję centrum kulturalnego z szeroką ofertą artystyczną, jest centrum handlu wyrobami rękodzielniczymi, od lokalnej sztuki poprzez antyki aż po modne wzornictwo użytkowe. Wiele tu pięknych przedmiotów, wszystkie maja tylko jedną wadę – są horrendalnie drogie. Indonezyjskie maski są kilkudziesięciokrotnie droższe niż w Indonezji.
Targ oferuje ogromny wybór pamiątek z podróży. Można tu kupić przedmioty chyba z całej Azji.

Wracamy obejrzeć meczet Jamek. Znajduje się w centrum miasta, przy ulicy Tun Perak, niedaleko Dataran Merdeka - Placu Niepodległości, dokładnie w miejscu, w którym osiedlili się pierwsi mieszkańcy. To tu zbiegają się rzeki Gombak i Klang. Tę okolicę uważa się za miejsce narodzin Kuala Lumpur. Meczet, zwany przez Malezyjczyków "Masjid Jamek" jest niewielki, ale uroczy. Stanowi prawdziwą ozdobę miasta. Zaprojektował go zafascynowany architekturą i sztuką orientu brytyjski architekt Arthur Benison Hubbard. Mnie urzeka to, jak został wkomponowany w nowoczesna architekturę z drapaczami chmur i bankami ze szkła i metalu. Nocą jest przepięknie oświetlony. W środku panuje senna atmosfera. Niektórzy sobie przysypiają w cieniu. Taka oaza spokoju w środku wielkiego miasta.

Czas zatroszczyć się o bilety na lotnisko. Jako zdeklarowana przeciwniczka taksówek podejmuję wyznanie znalezienia komunikacji publicznej. Bez trudu znajduję info o kolejce miejskiej na terminale lotnicze, ale cena podana na stronie internetowej poraża – 35 zl w jedną stronę. A droga ma zająć 28 minut! Na mapie miasta jest informacja o autobusach miejskich, ale podróż jest trzy razy dłuższa. Na dworcu centralnym jest jednak informacja turystyczna, gdzie przesympatyczna pani podaje konkretne namiary: z podziemia jeżdżą autobusy po 8 i 9 zł! Kupujemy bilety na ostatni kurs. Przyznaję, jesteśmy bardzo z siebie zadowoleni.

Jedziemy na obiad. Z kolejki naziemnej podziwiamy miasto. Największe wrażenie robi Malajski Meczet Narodowy. Znajduje się tuz obok. Posiada charakterystyczny pofałdowany dach, dzięki czemu jest punktem orientacyjnym w śródmieściu.


A teraz bufet. Zgodnie z naszą tradycją upatrzyliśmy sobie w mieście kilka bufetów i teraz idziemy ucztować. Na nasze legitymacje studenckie (ciiii! Mam ITICa jako studentka Uniwersytetu w Tokio) za 22 zł od osoby przez dwie godziny jemy i pijemy bez umiaru. Tym razem nie jest to jednak zwyczajny bufet. Ten japoński „shabu one” oferuje ekskluzywne owoce morza, ryby w kilku rodzajach – wszystko prosto z parującego lodu. Gotujemy sobie różne różności, dojadamy gotowymi potrawami. Samych muszli gotujemy z siedem rodzajów. Do tego kraby – pyszniutkie! Niektórych nazw nie potrafimy rozszyfrować, ale i tak są pyszne. Do tego napoje – najlepsza zielona herbata z miodem jaką w życiu piłam! Oczywiście „słodkości” lokalne, czyli różne puddingi z owoców, brązowy cukier i żelki. Wraz ze świeżymi owocami najlepiej smakują z lodami. Wśród wielu smaków wyróżnia się miętowy i oczywiście durianowy.


Zasiedzieliśmy się troszkę. Chciałoby się jeszcze pospacerowac po rozświetlonym mieście, gdzie pani w czadorze sprzedaje na ulicy kradzione chyba zegarki, ale nie ma już na to czasu. Biegiem na metro, po nasze plecaki z hotelu i na Dworzec Centralny, gdzie wsiadamy do już odjeżdżającego autobusu. Noc spędzimy na lotnisku.

Międzynarodowe lotnisko położone jest około 50 km na południe od Kuala Lumpur. Jest to największe lotnisko Malezji i jedno z największych w Azji. Stanowi bazę linii lotniczych Malaysia Airlines oraz AirAsia. W 2008 roku lotnisko zostało wybrane za najlepsze lotnisko w klasie portów lotniczych obsługujących 15-25 milionów pasażerów rocznie.

Lotnisko posiada dwa terminale pasażerskie: Główny terminal, terminal satelitarny. Dodatkowo dostępny jest specjalny terminal dla tanich linii lotniczych (LCCT) - to dla nas! Pomiędzy głównym terminalem i terminalem LCCT kursuje autobus lotniskowy (koszt 1,50 RM=1,5zł). Pomiędzy terminalem satelitarnym i głównym terminalem kursuje co 3-5 minut specjalny pociąg. Podróż trwa 2 minuty. Mnóstwo tutaj miejsc takich jak kawiarnie, restauracje, bary, wiele sklepów, apteki, kantory wymiany walut, poczta, bank, bankomaty, wypożyczalnie samochodów, kaplica, meczet. Istnieje możliwość skorzystania z kliniki, pomieszczeń konferencyjnych, bezpłatnego bezprzewodowego Internetu (teoretycznie jest ograniczony do dwóch godzin, ale Łukasz pasł się na necie cała noc), pokoi dla VIP-ów, specjalnych poczekalni, centrum fittnes. Oczywiście w łazienkach są prysznice. Dostępne są także udogodnienia dla osób niepełnosprawnych i dla matek z dziećmi (w tym sala zabaw dla dzieci), a także pomieszczenia dla palących. Bo w tej części Azji jest to nałóg tak silny, ze nawet na lotniskach sa pomieszczenia dla palących.



Punkty informacji lotniskowej znajdują się we wszystkich budynkach terminali. Dostępnych jest także wiele komputerów, umieszczonych we wszystkich terminalach, dzięki którym można uzyskać informacje o lotnisku, komunikacji, najważniejszych miejscach w Malezji. Czyli bez problemy się odprawiamy, choć wcześniej nie wydrukowaliśmy biletów. Okazuje się, że na i-phona stworzono specjalna aplikację, Wysyłasz smsa i dostajesz kod kreskowy, który w takim punkcie skanujesz prosto z telefonu i już jesteś odprawiony! Rewelacja! Szkoda, że nie mam i-phona. Jeszcze!
Lotnisko obsługuje między innymi linie lotnicze: Malaysia Airlines, AirAsia, Air China, Air India, Cathay Pacific, EgyptAir, Emirates, Japan Airlines, KLM, Lufthansa, Qatar Airways.


Na lotnisku w Kuala Lumpur znajdują się dwa główne parkingi mogące pomieścić w sumie prawie 11,5 tysiąca samochodów. Parking krótkoterminowy jest kryty, składa się z czterech siedmiopiętrowych bloków (A, B, C, D). Jedna godzina postoju to koszt 3,50 RM, 1 dzień postoju to koszt 43 RM. Parking długoterminowy - pierwsze trzy dni postoju kosztują 129 RM – i jest to minimalny czas na jaki trzeba zostawić samochód, ale już następne dni postoju to tylko 15 RM.
Oficjalna strona internetowa lotniska www.klia.com.my
8 maja, niedziela

I niech mi już nikt nie mówi, że podróże (góry, lasy, dżungla) albo aktywności (nurkowanie czy skoki ze spadochronem) są niebezpieczne! 90% wypadków wydarza się w domu! Poślizgnęłam się pod prysznicem i się poobijałam. Mam wiele szczęścia, że nie złamałam ręki, którą się podparłam. Że jej nie zwichnęłam. Ale stłuczenie też bardzo boli. Podróżowanie z fizjoterapeutą ma jednak te zalety, że w przypadku urazów ortopedycznych jest się pod specjalistyczną opieką. Cóż z tego, skoro najważniejszym jej przejawem było powtarzane ”nic ci nie jest”. Prawda, ale boli.
Pomarudzić trochę – to moje prawo. Wszystko zajmuje teraz więcej czasu – pakowanie się, ubieranie. Prawy nadgarstek spuchł i boli przy próbie chwycenia czegokolwiek. Kciuk buntuje się przy próbie używania go w jakikolwiek sposób. Nosze tę moją rękę jak przyszytą. Przyglądam się jej jak nie swojej i zastanawiam się jak to jest przy większych urazach. Jak trudno oswoić swoją psychikę z takimi sytuacjami, zmusić do zaakceptowania własnych ułomności. Bolesne wyobrażenia.


Mimo wszystko spacerujemy po mieście. Malaka do XIV w. była prężnie rozwijającym się portem o dużym znaczeniu politycznym i ekonomicznym. To tutaj handlowano między Indusami, Malajami, Arabami, Tajami, Khmerami i Chińczykami. Upadek Malaki rozpoczął się, gdy dotarli tu Portugalczycy, którzy zaatakowali i przejęli miasto w 1511r. Port ufortyfikowano i próbowano utrzymać jego kupiecki potencjał - bezskutecznie. Od tego czasu (przechodząc z rąk do rąk) Malakka podupadała. Dzieła dokończyli Brytyjczycy w XIX i XXw.


Znakomicie wybraliśmy czas przyjazdu do miasta – dziś niedziela, więc trafiamy na niedzielny targ staroci. Ja i tak najbardziej lubię nasze, przemyskie (mój tata organizuje najlepsze giełdy staroci!), ale Łukasza i wolami nie można odciągnąć. Ratuje nas chińska restauracja, bo już czas najwyższy na jedzenie.


W downtown wszędzie napotykamy na rowerowe riksze, paskudnie i masowo poozdabiane plastikowymi kwiatami. Słynne są ze swoich ozdób w stylu rustykalno-tandetnym oraz głośnej muzyki. Klient wsiada a kierowca włącza jakiś przebój – i tak jadą przez miasto. Nie wiem jak można to wytrzymać kilka minut, a już właściciele godni są podziwu, no chyba że już dawno ogłuchli.


Po południu wracamy do KL. W Melace autobusy wyjeżdżają z Melaka Sentral, czyli skrzyżowania dworca autobusowego z centrum handlowym. Ponoć wmawia się turystom, że transport publiczny jest tu kiepski i dlatego taksówkarze zdzierają z przyjezdnych.
My jedziemy – jak wczoraj – autobusem publicznym. Tym razem za 1,50 zł, bo ulice są jednokierunkowe, więc w cenie mamy godzinny objazd po całym mieście. Po trzech kwadransach mijamy nasz hotel i jedziemy już prosto na dworzec autobusowy 


Podróżowanie w Azji jest bardzo proste. Także teraz. Szybciutko klimatyzowany autobus za małe pieniądze do KL a tam przesiadka na metro i do centrum. Mieliśmy się zatrzymać u Danego, ale ten nadal jest zajęty przeprowadzką. Jedziemy więc do znanego nam hoteliku, gdzie dostajemy ten sam pokój.


Wieczór (mimo, że umówiliśmy się z Danym, ale ten podobno zasnął i nie przyjechał) spędziliśmy w chińskiej dzielnicy. Miasto jest pięknie oświetlone. I nawet w „rogu jedzeniowym”, czyli punkcie z tanim jedzeniem mają wi-fi.
7 maja, sobota
Zjechaliśmy z wysp, bo umówiliśmy się z Danym na weekend. Ale okazało się, że kupił nowy dom i się przeprowadza. No więc jedziemy od razu do Malaki.
Malakę założyli Hindusi, potem przejęli ją Chińczycy, potem wyznawcy islamu i na końcu jeszcze po kolei portugalscy żeglarze, Holendrzy i Brytyjczycy. Malaka jest zlepkiem tych wszystkich kultur i społeczności do dnia dzisiejszego. Zupełnie niesamowita mieszanka, gdzie w chińskiej restauracji obsługują muzułmanie, hindusi, Chińczycy…


W centrum miasta na wzgórzu stoją ruiny kościoła Sw. Pawła, ze wzgórza rozpościera się wspaniała panorama na Ocean Indyjski, olbrzymią replikę łodzi Magellana, rzekę i miasto. Głównym punktem miasta jest wieża zegarowa obok miniaturowego parku z fontanną i niewielkim kościołem.

Dalej za rzeką leży hinduska dzielnica z domami w ciemnoczerwonym kolorze, jeszcze dalej najstarsza część miasta- Chinatown. Tutaj znajdują się najtańsze hotele. Ale w weekend ceny sa zazwyczaj wyższe. Ulice tej dzielnicy mają 600-700 lat, są wąskie i niewielkie- ale maja swój niepowtarzalny urok i klimat. Lampiony, malowane smoki, latawce, przydomowe ołtarzyki, niewielkie mieszkania na piętrze...
Świątynie buddyjskie, pagody, meczety- kadzidełka, stukania dzwonków, monotonne zawodzenie mnicha buddyjskiego i nawoływanie imama. I wszystko obok siebie od wieków w zgodzie i symbiozie. Malakka to miasto wielu religii, wielu narodów i nacji.


W sobotę miasto pełne jest turystów. Jest głośno i elegancko. Zakładam więc najlepszą kieckę, buty na obcasie i ruszamy na zwiedzanie. Melaka objęta jest ochroną UNESCO i słynie z pozostawionego przez holenderskich kolonistów ratusza i kościoła, oraz ze wspaniale zachowanego Chinatown, z najstarsza w Malezji chińską świątynią. Budowle holenderskie, mimo swej wartości historycznej, nie robią już na nas wrażenia. Postanawiamy zobaczyć nabrzeże – przesympatyczne i statek Magellana. Przypadkiem trafiamy do Muzeum Służb Celnych. Ekspozycja jest niesamowita. Pokazuje nie tylko mundury, sprzęt i historię służb, ale także skonfiskowane na przestrzeni wielu lat towary – z opisem, dlaczego ich przewóz był nielegalny.
Są tu więc wyprawione zwierzęta, ich rogi i skóry – to oczywiste. Są kawałki rafy, muszle itp. – to wiemy: wywóz jest nielegalny. Są motory itp., za które nie zapłacono cła, albo właściciel nie miał wszystkich dokumentów. Podziwiamy przepiękne noże i broń białą – oczywiście są to przedmioty niebezpieczne. Są też butelki z alkoholem – niektóre piękne, ozdobne albo olbrzymie. Rozumiem, Krak muzułmański, alkohol jest zabroniony. Ale są też przepiękne etniczne rzeźby, owinięte półprzeźroczystymi chustami – okazuje się, że uznano je za obsceniczne! A obok wiszą obrania: T-shirty pamiątkowe, kostiumy z nadrukami – skonfiskowano je, bo z Malezji nie można wywozić niczego, co ma na sobie frazy ze świętego Koranu. Bardzo ciekawe muzeum.


Potem idziemy zobaczyć statek Magellana. Tak jak krzyż Magellana w Cebu City – lipa! Rekonstrukcja. Ale fotki fajne można zrobić. Zwiedza się ekspozycję boso.


Obok jest muzeum czyjegoś imienia, prezentujące zbiory o tematyce marynistycznej, podwodnego świata, łodzi itp. Także w kształcie wnętrza łodzi.


Wypatrzyliśmy także „okręt wojenny”. To już następne muzeum, po drugiej stronie ulicy. Poświęcone służbom mundurowym – wojsku i policji. Pospiesznie zwiedzamy ekspozycję wewnątrz – mundury (także te w wersjach dla różnych religii, z toczkami, z chustami, turbanami) z kilku epok, odznaczenia, pamiątki, dyplomy, zdjęcia. Moja uwagę przykuwa oldscoolowy sprzęt nurkowy.
Teraz park maszynowy na zewnątrz. Wspinamy się na różne konstrukcje, fotografujemy się z działkami, na pokładzie łodzi patrolowej. Zgadnijcie kto marudzi, że nie można zejść do maszynowni.


Co tydzień w piątek i sobotę w Chinatown organizowany jest nocny market. Sprzedawcy rozstawiają swoje kramy, na których można kupić chyba wszystko, w szczególności mnóstwo bardzo nieprzydatnych do niczego przedmiotów. Spacerujemy wśród straganów do późna w nocy, kosztując różnych tradycyjnych specjałów. Chińskie pyszności w postaci małych „pierożków” wszystkich smaków, desery lodowe, ziemniaczane chipsy na patyku…