skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Perhentian Island. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Perhentian Island. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 maja 2011

6 maja, piątek

Ze wszystkich nurkowisk w okolicy najbardziej podobało nam się na P. Postanawiamy tam zatem popłynąć jeszcze raz. Wymeldowujemy się z hotelu, ale przesympatyczny właściciel proponuje, żebyśmy zostawili plecaki. Bardzo nam to pasuje, bo chcemy jeszcze wrócić na neta a potem stąd bliżej na przystań (z drugiej plaży trzeba wziąć taksówkę za kilka złotych).



Po południu Łukasz siedzi u Indyjczyka na necie (to się nazywa uzależnienie), a ja próbuję uniknąć poparzeń słonecznych nie rezygnując z piasku i wody. Ludzie wokół mają ciekawe pomysły. Jakaś para gra sobie w plażowego ping-ponga. A obok chłopak czyta w wodzie książkę. Nad powierzchnię wystaje mu tylko głowa i ręka z rzeczoną książką. Wieczorem mam okazje z nim porozmawiać – chwali się, że to pierwsza książka, jaką czyta w życiu. Jest z Norwegii.
Był w Polsce, bo akurat trafił na tanie bilety, i zdziwił się, że mamy plaże i… tanie piwo! Podróżuje sam, ale jest tak roztrzepany, że zostawił na ławce przy mnie bardzo drogi aparat fotograficzny (nota bene próbując wsiąść do nie swojego autobusu) i gdy zwracam mu uwagę, że cos zostawił śmieje się, że tak stracił już aparat w Indiach.
Jeżeli coś mnie jeszcze dziwi w podróży, to ludzie tacy jak on. I ta druga dziewczyna, ale o niej to nawet nie mam siły pisać.


Wieczór spędzamy objadając się w miasteczku pysznym malajskim jedzeniem w lokalnych, czyli rozsądnych, cenach. Restauracje na wyspie są niestety bardzo drogie, ale jedzenie tutejsze jest tak pyszne, że trzeba mieć naprawdę bardzo dużo samozaparcia, żeby zmusić się do zupek chińskich.
Noc ponownie spędzamy komfortowym autobusie do Kuala Lumpur. Rozkładane, szerokie siedzenia pozwalają się wyspać. Nawet Łukasz nie może narzekać na brak przestrzeni. Tylko ta klimatyzacja zamrożona w pozycji „minus sto”… Wożę ze sobą, poza koszulą, dwie bluzki z długim rękawem, specjalnie do klimatyzowanych autobusów. I grube skarpety. I oczywiście saronga. A Łukasz ma nawet grubą, zimowa czapkę i mi pożycza swój kapelusz.
5 maja, czwartek

To znowu dzień nurkowy. Tak tu pięknie! Nie znajduje słów by opisać bogactwo zycia podwodnego, które dane mi było oglądać. Muszę jednak wspomnieć, że w czasie pierwszego nurkowania, na T3, trafiliśmy w bardzo silny prąd. Miejsce jest przepiękne, skalne wąwozy, wąskie przejścia, piękne ryby, nawet na płaszczkę trafiłam. Ale agresywne trigerfishe to już nie bardzo. Gdy nasz przewodnik podawał mi na dnie ciężarek, bo byłam niedociążona, zaatakowała go i ugryzła w nogę. Co więcej, silny prąd zaczął nas spychać na pełne morze. Okazało się, że powietrza, wskutek walczenia z tą siłą, wystarczyło nam tylko na 37 minut. Do tego wynurzenie było awaryjne, z bojką wokół której pływaliśmy i z wzywaniem łodzi.

4 maja, środa

Błogie nicnierobienie na rajskiej wyspie Perhentian Kecil. Trudno jednak ująć w słowa miękkość piasku, przyjemność zanurzania się w cieplej, krystalicznie przejrzystej wodzie, widoki na góry i skały czy przyjemny „chłód” (tak, 25 stopni i cień to tutaj już chłód) dżungli. Zmieniliśmy bowiem nocleg na „miejsce indyjskie”, gdzie „dżungla spotyka się z morzem”. Jest tu znacznie chłodniej, spokojniej a w barze woda mineralna w butelce podawana jest z lodem w szklankach(w tej samej cenie co butelka w sklepach) a wifi jest gratis (na plażach po 10-15 zł za godzinę). Pokoik za 15 dolarów to tutaj bardzo tanio, ale właściciel zapowiada, że w przyszłym tygodniu zaczyna się sezon (w pierwszym hotelu wciskali nam, że sezon zaczął się kilka dni temu) i cena podskoczy trzykrotnie. Uff! Dobrze, że nas już tu nie będzie.


O mogę napisaco tych rajskich wyspach, których wspomnienie przywołuje błogi uśmiech na mojej twarzy… Nazwa „perhentian” znaczy „punkt zatrzymania się”, czyli port. Pod taką nazwą wyspy występują jeszcze w dokumentach z XIX wieku. Są tu zarówno komfortowe resorty, jak i budżetowe hoteliki czy shaletty. Co dziwne, nazwa guest house nie oznacza, że będzie taniej niż w resorcie. Przy czym w czasie malezyjskich świąt, wakacji itp. ceny sa kilkukrotnie wyższe. Jest to bowiem ulubione miejsce wypoczynkowe Malezyjczyków, a ci óredo biednych nie należą. Zresztą nam je polecił (szczególnie nurkowania) Dany – Łukaszowy host sprzed dwóch lat.


Tak naprawdę są dwie wyspy. Perhentian Kecil jest tą bardziej “the budget traveller and the backpacker scene”, szczególnie wzdłuż Long B., gdzie wylądowaliśmy przez przypadek dwa dni temu. Piętnaście minut spaceru przez dżunglę i jesteśmy na Coral Bay (Teluk Aur), która jest mniejsza, cichsza i jeszcze tańsza. Aha, są to plaże publiczne. Bo resorty mają plaże prywatne. Oglądaliśmy takie z łodzi. Cóż, wściekłabym się gdybym płaciła takie pieniądze a plaża byłaby rodem z portu wojennego, do tego ogrodzona drutem kolczastym.
Druga wyspa Perhentian Besar jest większa i bardziej ekskluzywna. Przewodnik LP i Internet podają, że wyspy łączy most, za przejazd którym pobierana jest opłata 10 zł, ale ja mostu nie widziałam. Natomiast taksówek wodnych rzeczywiście jest mnóstwo. Tyle, że drogie. Jak i transport na ląd (70 zł w obie strony).

środa, 18 maja 2011

3 maja, wtorek



Raniutko zbieramy wszystkie swoje graty, przedzieramy się przez wzgórze porośnięte dżunglą (niby niewysokie, ale spróbujcie wędrować pod górę z plecakiem przy wilgotności bliskiej 100 %!) i szukamy noclegu na następną noc. W upatrzonych wczoraj miejscówkach jest pełno, więc zostawiamy bagaże w TURTLE BAY DIVING i płyniemy nurkować.

Szkołę wybraliśmy wczoraj po wizycie w kilku innych. Mnie spodobała się nazwa  Bardzo profesjonalni. Anita, z która na początku rozmawialiśmy, odpowiadała rzetelnie i uczciwie na wszystkie nasze pytania. Sprzęt mają w porządku. Pozwolili nam nurkować tam, gdzie chcieliśmy (tym razem odrobiłam zadanie domowe i nurkowiska miałam opisane w notesie; Anita śmiała się, że znam warunki lepiej niż ona). Atmosfera w szkole jest doprawdy niesamowita. Dopiero po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że w szkole pracuje 5 dive masterów i 6 instruktorów. Ale zupełnie nie widać tych tłumów. Są znakomicie zorganizowani, sympatyczni i poświęcają nurkom dużo czasu oraz uwagi. Po nurkowaniu zasiadają z nami przy kawie czy herbatce, pokazują na zdjęciach wszystkie napotkane stworzenia, analizują warunki i omawiają zaistniałe sytuacje oraz pomagają uzupełnić książki nurkowań.
Spędzamy w ich bazie godziny, rozmawiając z ludźmi o nurkowiskach tutaj i na całym świecie, o sprzęcie, po prostu gadając. Spotykamy też Magdę – dive masterkę z Kanady, której rodzice są Polakami. Nasz rozmowa po polsku wywołuje małe zamieszanie, bo nikt tutaj nie tylko nie rozumie co to za język, ale nie ma pojęcia o pochodzeniu „Maggi”.

Jeśli chodzi o organizację nurkowań to znowu wszystko inaczej i trzeba się uczyć, przede wszystkim wspinaczki do łodzi po nurkowaniu bez drabinki. Łodzie są małe a odległości na nurkowiska niewielkie. Jednak pierwszego dnia wykupiliśmy nurkowania dalekie i zdziwiło nas, że wszyscy wypływają w kombinezonach. Każdy dostaje przygotowany sprzęt, ale sam sobie go sprawdza, zanosi na łódź a potem czyści i rozkłada. Oczywiście można liczyć na pomoc.
Urzekło mnie, ze nikogo nie niecierpliwi nieskończona ilość przymiarek, których dokonujemy za pierwszym razem czy prośba o inny typ a to płetw, a to jacketu. Nie dziwi też obciążenie o jakie prosimy – bo zabieramy go sporo w porównaniu z innymi nurkami. Po kilku dniach wiem już, że BCD w rozmiarze XS jest dla mnie za małe, ale nie dlatego że się w niego nie mieszczę, tylko ma dla mnie za małe komory powietrzne i mam kłopot z wyregulowaniem pływalności w prądach. Nabieram rozeznania w płetwach i ich sile napędowej – o jej znaczeniu w silnym prądzie przekonam się już niedługo.


W przerwie między nurkowaniami instalujemy się w bungalowie (tutaj wszyscy używają nazwy shalett, która nas niesamowicie bawi) dosłownie dwa metry od szkoły. Warunki bardzo proste, ale mamy chatkę pod palmą, na granicy dżungli i plaży z przepięknym widokiem na morze. Siedząc na werandzie staram się uzupełniać pamiętnik, ale widoki co chwila odrywają mnie od tego zajęcia. Szczególnie widowiskowy jest zachód słońca. A nocą, gdy już zapadnie zmrok, plaża oświetlona jest setką świec. Mikroskopijne stoliczki rozstawione na plaży kuszą…
2 maja, poniedziałek

Wczesnym rankiem dojeżdżamy do Kuala Besut.
I tak jak na Cebu nazwa Maya funkcjonuje w backpakerskiej świadomości jedynie jako miejsce przeprawy na Malapascua, tak Kuala Besut to dla nas tylko i wyłącznie przystań szybkich łodzi na Perhentian Islands. Natomiast te szybkie łodzie owiane są legendą. I słusznie. Wsiadasz na taką dużą, zadaszoną motorówkę i dostajesz do założenia kamizelkę ratunkową. Rozglądasz się wokół, morze spokojne, słoneczko - żadnych zagrożeń, więc zastanawiasz się po co ci ona. Popełniłeś błąd w ocenie sytuacji. Nie spojrzałeś w oczy kapitanowi.
Ale już to, że kamizelka jest mokra, powinno dać ci do myślenia. Najlepsze co możesz w tej chwili zrobić to bagaże, chronione czymś nieprzemakalnym, ustawić na środku, zdjąć nadmiar ubrań i schować je głęboko a na siebie założyć kamizelkę, zapiąć ją szczelnie i mocno się czegoś chwycić.
Droga na wyspę zajmuje nam 45 minut dając mi wiele radości. Piękne widoki, prędkość, słońce… ach! Od razu dodam, że z powrotem płynęliśmy tylko 30 minut, więc łatwo się domyślić, że tym razem był to raczej lot ponad wodą niż płyniecie. Szalony chłopak prowadził tak, że odbijaliśmy się od co większych fal, a rozbryzgi przelatywały przez kilkumetrową łódź na drugą stronę.
Oczywiście zeszliśmy na ląd kompletnie mokrzy. Ale uciecha z tej przejażdżki na długo pozostanie dla mnie niezatartym wrażeniem. Chichrałam się z uciechy tak (nie zważając na naszych muzułmańskich konserwatywnych towarzyszy podróży, którym strach wyokrąglił oczy do wielkości pięciozłotówki), że Łukasz mruczał tylko z niezadowoleniem „Przestań się tak śmiać, bo ci twarz pęknie”.

Na wyspie zainstalowaliśmy się w nieprzyzwoicie drogim domku z wszystkimi wygodami. Od razu wyprałam i rozwiesiłam wszystkie nasze rzeczy, zarządziłam odnowę biologiczną z powrotem do cywilizowanego wizerunku, co zajęło nam kilka godzin. A potem poszliśmy zwiedzać wyspę, szukać odpowiedniego noclegu i szkoły nurkowej.
Przebojem tego dnia były jaszczury. Fotografowaliśmy je w zapamiętaniu, nie myśląc nawet o tym czy kąsają. Na szczęście okazały się niegroźne. Nie jedzą ludzi i – o dziwo – ludzie nie jedzą ich mięsa. Przynajmniej oficjalnie.

Po rekonesansie okazało się, że przypadkowo (nie mieliśmy żadnego planu) wysiedliśmy w najlepszym dla nas miejscu – na mniejszej, tańszej wyspie, na jednej z dwóch połączonych ze sobą ścieżkami przez dżunglę najpiękniejszych plaż z największą ilością domków i szkół nurkowych. Pływając przez następne dni na nurkowania wokół obu wysp uznaliśmy zgodnie, że nasze plaże podobają się nam najbardziej.