skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 20 kwietnia 2011

8 kwietnia, piątek
Musimy wyjechać. Mamy lot na wymarzone Filipiny. Ale w Singapurze pozostaje tyle do zobaczenia i do zrobienia! Zostawiamy u Ruth cześć bagażu i jedziemy na lotnisko. Droga do metra okazała się całkiem prosta ale to takie miłe, że tak bardzo się o nas troszczą! Niemiłosiernie zaspani docieramy na terminal budżetowy i… myślimy, ze cos nam się pomyliło. Budżetowy terminal ma mnóstwo restauracyjek, wygodne sofy dla oczkujących i gratisowe podłączenia do Internetu.

7 kwietnia, czwartek
Bardzo staraliśmy się nie zaspać tym razem, ale gdy obudziłam się koło dziewiątej, zrozumiałam, że znowu nic z tego nie wyszło. Cudowna, ciepła i uśmiechnięta mama Ruth pocieszyła mnie, że to dlatego, iż w okolicy jest tak cicho, że dobrze się tu odpoczywa. Poczułam się rozgrzeszona i z solenną obietnicą w duchu, iż dziś wrócimy wcześniej, by spędzić wieczór z naszą hościną, ruszyliśmy do Ford Center. Nie wiem jak Was, ale mnie plakat zachęcający do donoszenia na siebie nawzajem nadal bawił i przerażał jednocześnie.
Tak, jak w całej południowo – wschodniej Azji, tutaj także jedną z najważniejszych spraw jest jedzenie. Często można tu usłyszeć na powitanie, podobnie jak np. w Malezji czy w Chinach, zamiast „jak się masz?”, pytanie „czy już jadłeś?”. Singapurczycy często spotykają się przy jedzeniu, wtedy też omawiają ważne sprawy, dużo rozmawiają o jedzeniu, przy czym bardzo ważne dla nich jest to co i z kim jedzą, a miejsc do biesiadowania mają pod dostatkiem – można wybierać spośród wielu wspaniałych dań kuchni chińskiej, tajskiej, malajskiej, indyjskiej oraz przeróżnych restauracji zachodnich.


Jeździmy komunikacja publiczną. Wszystko tu jest tak łatwe i świetnie opisane/zilustrowane. Na schodach tak zwykłych jak i ruchomych można zauważyć szczegółowe instrukcje dotyczące ich bezpiecznego użycia. Strzałki na peronach kolejki MRT instruują podróżnych, gdzie mają stać w oczekiwaniu na pociąg, by umożliwić innym pasażerom jego spokojne (i bezpieczne!) opuszczenie. Miły, kobiecy głos z megafonu informuje o tym po której stronie ruchomych schodów należy stać, o nadjeżdżającym pociągu i o tym, że wysiadający pasażerowie mają pierwszeństwo. Instrukcje są przejrzyste, znakomicie umieszczone. Nie sposób ich nie zauważyć. Wszystko zorganizowane po prostu perfekcyjnie. Większość mieszkańców wyspy pokłada spore zaufanie w swoim rządzie i jest dumna ze swojego państwa, nazywając siebie samych Singapurczykami (niezbyt lubią mylenie ich z Chińczykami z Chin). Mimo, że zdają oni sobie sprawę z tego, że nie mają właściwie żadnego wpływu na decyzje podejmowane przez rząd, a także z tego, a media są tu kontrolowane i cenzurowane, w większości opowiadają się przeciwko jakimkolwiek próbom zmiany dotychczasowego porządku. Wierzą oni, że próby buntu mogą doprowadzić do chaosu i anarchii, co wydaje im się rzeczą najgorszą.

Dziś czas na znaną na całym świecie singapurską rozrywkę na wysokim poziomie. Po godzinnej jexdzie klimatyzowanym autobusem, wysiadamy w największym centrum handlowym w jakim bylam. Na godzine utykamy w sklepie National Geografic. Nic nie kupuję, bo ceny mnie powalają, ale fotografuję i oglądam ile się da. No a potem na wyspę rozrywki – Sentosa! O wyspie napiszę krótko, bo maja swoją stronę internetowa i tam wszystko jest. Na wyspę wiedzie przepiękna promenada, dlugości około kilometra z pasami transmisyjnymi jak na lotniskach (wówczas wstęp wynosi 1 dolara singapurskiego). Można też wjechać specjalna kolejką (5 dol). Jest to wyspa, na której można zrealizować chyba wszystkie dziecięce marzenia korzystając z rollcosterów, kin z filmami 4d, parkami przypominającymi oceanaria, insektaria itp. Po przeanalizowaniu naszych oczekiwań z pomocą przesympatycznej dziewczyny w centrum obsługi klienta, wybieramy wejście do UNIVERSAL STUDIO. Akurat jest promocja na płatności kartą MasterCard, do tego taniej bo zwykły dzień tygodnia a ludzi mało.
No więc inwestujemy po 100 zeta od osoby za dzień szaleństw. Uwierzcie, warto!

Najważniejsze to właśnie otworzyli dwa rollecostery, które uruchomiono dopiero teraz, choć park rozrywki działa od roku. Nawiązują do jakiegoś filmu s-f więc jeden jest „ludzki” i siedzi się normalnie a obok jest drugi „potworowy” i się wisi. Ten jest „even better”. Po zejściu z takiego „statku powietrznego” ludzie mają problemy z chodzeniem. Ale my szybko się przyzwyczajamy. Więcej, Łukasz nie mieści się w rozmiarze azjatyckim i musi siedzieć w środku lub z przodu – te wersje wybieramy i opieczętowani specjalnymi znacznikami jeździmy na pierwszej „kanapie”. Wrażenia nieporównywalnie większe! Przyspieszenia wgniatają w fotel, zjazdy w dół, szczególnie do tunelu z parą wodną, wirowanie nad miastem głowa w dół… szczególnie podoba mi się, gdy zapada zmierzch i miasto migocze tysiącami świateł.


Są jeszcze inne rollecostery – tematycznie w każdym z filmów: w Far Far Away lata się na smoczych (trochę dziecięce, ale tez fajne), w świecie starożytnego Egiptu („Uciekająca mumia”) jeździ się w ciemnościach, rozbłyskują projekcje monstrum lub przemawia szaleniec z filmu, potem wbijasz się w ścianę, cofasz się i spadasz w przepaść i tak w kółko. Mnóstwo fajnego wrzasku. Za to w „Jurasic Park” pływa się łodzią ratunkową i tez starszą dinozaury, specjalne platformy podnoszą w górę i rzucają z kilku metrów na tafle wody. Oczywiście wychodzimy kompletnie przemoczeni, bo pożałowaliśmy na płaszcze przeciwdeszczowe.


Wszystkie rzeczy należy zostawić w szyfrowanych na datę urodzin i ulubiony kolor szafkach (raz zdarzyło się że ktoś podał taki sam układ co Łukasz!) na pół godziny bezpłatnie, więc po każdym zjeździe przychodzimy zmienić szafkę. Plecaki mamy wypchane jedzeniem, bo zgodnie z tym, co mówiła Ruth wszystko tu jest masakrycznie drogie. Tylko woda do picia jest gratis w takich kranikach jak na amerykańskich filmach, więc co chwila napełniamy butelkę, bo straaaasznie tu gorąco!


Jest oczywiście studio z efektami specjalnymi Stevena Spielberga, które bawi i straszy; jest pokaz tańczących i śpiewających rocka potworów; jest kino z filmem 4d – specjalny odcinek Smreka, w którym lord Furklad jest duchem i porywa Fionę, by uśmiercić ja w wielkim wodospadzie a bohaterów ściga Smok z kamienia ziejący prawdziwym ogniem. Fotele podskakują, buchają parą a specjalne okulary oczywiście pozwalają latać razem z Osłem. Z Osłem mam zdjęcie 

Niestety przegapiliśmy pokaz „Podwodnego świata”, gdzie można dotykać morskich zwierząt. No i „Madagaskar” jest jeszcze w budowie. Ale wkrótce otwarcie, więc może następnym razem.


Wychodzimy o zmroku. Widoki zapierają dech w piersiach. To, co było piękne i eleganckie za dnia, teraz jest rozświetlone znakomicie skomponowanymi światłami. Cudownie.

Wieczór spędzamy z Ruth i jej rodziną. Jest już późno, gdy Łukasz wspomina, ż enei udalo nam się zakosztować zupy, będącej lokalna specjalnością (z kośćmi, z których wyjada się szpik). Ruth natychmiast zabiera nas na spacer i długo w noc włóczymy się po lokalnych knajpkach, alejkach i parkach. A potem oglądamy razem BBC, bo na necie (Ruth ma wi-fi) zobaczyliśmy nowe doniesienia z Japonii i cala rodzina poruszona zasiadła w salonie przed wielkim telewizorem. Zasypiając przyjmujemy propozycje mamy Ruth. Rano możemy pospać kwadrans dłużej, bo zawiezie nas na najbliższą stacje metra (wszyscy obawiają się, że moglibyśmy się zgubić, bo droga jest ponoć źle oznaczona).