skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 23 grudnia 2010








14 grudnia, wtorek
Budzimy się o wschodzie słońca. Obserwujemy to zjawisko z naszego legowiska. Potem dostajemy śniadanie „do łóżka”. Ach, jak przyjemnie! Już wiem dlaczego tak te chwile chwalono w opisach, które czytałam poprzedniego dnia. Robi się ciepło, słonecznie a radość wypełnia każdą cząsteczkę mojego wyspanego i zregenerowanego ciała.
Po śniadaniu kulbaczymy wielbłądy i robimy sobie sesje foto. To znaczy ja biegam z aparatem po pustyni próbując dogonić Łukasza na wielbłądzie a potem on pstryka mi kilka fotek.
Ruszamy w trasę. Początkowo jedziemy wśród wiatraków, które wypełniają tu pustynnie po horyzont. Odnosimy wrażenie, że nikt tu nie bywa, ale mam świadomość, że to tylko złudzenie. Rano minęła nas karawana japończyków, prowadzonych na sznurkach stępa. Wyglądali na straszliwie znudzonych. Coraz bardziej doceniamy atrakcyjność naszego safari (tylko my i przewodnik, jadący samodzielnie i czasem nawet galopujący, z dala od cywilizacji, sklepów z pamiątkami i stert śmieci).
Zgodnie z naszymi oczekiwaniami odwiedzamy dwie wioski. Ludzie reagują początkowo jakby pierwszy raz widzieli turystów (ale potem pojawia się „łan pinczer ten rupis”). Kobiety zasłaniają twarze, ramiona maja całe w bransoletach, dzieci są widowiskowo obdarte i brudne, zwierzęta piją przy wodopoju. My też. Wszystko jest tak, jak nawet nie śmieliśmy sobie wyobrazić. Po kilku godzinach zatrzymujemy się na lunch. Straaaasznie zgłodniałam. Te proste dania pustynne smakują mi jak wykwintne posiłki. Potem jedziemy do drogi, gdzie czeka na nas jeep i około 16tej (po fotos fotitos złotego miasta z perspektywy pustyni) wracamy do Jaisalmer.

Leżący na wzgórzu nad miastem Fort przyciąga uwagę. Wznosi się nad pustynią niczym strażnik strzegący drogi. Budzi respekt, swoimi warownymi murami i szczery zachwyt zabudową wewnątrz nich. Cudownie zachowane havli, bogato zdobione budynki z piaskowca, a przede wszystkim pałac maharadży, na którego ścianie, tuż przy wejściu znajdują się odciski dłoni siedmiu żon władcy (zgodnie z tradycja rzuciły się w ogień by uratować honor męża), to natychmiast przyciągające uwagę rzeczy po przekroczeniu murów. Gdy idziemy wijącą się pod górę drogą, szukając schronienia przed słońcem w cieniu murów, mijamy kobiety o egzotycznej urodzie i urokliwych strojach, sprzedawców pamiątek i tłumy turystów. Tuż za bramą, po prawej stronie, znajduje się wejście do pałacu maharadży. Obok drzwi siedem odcisków dłoni siedmiu żon maharadży, które po jego śmierci zostały spalone na stosie razem z nim, przypomina o panujących kiedyś w Indiach rytuałach. Cały plac tuż za wejściem wypełniony jest restauracjami, straganami. Sklepy, sklepiki, hotele, restauracje. Gdzieniegdzie wyłaniająca się zza rogu świątynia. Przechadzające się krowy, które blokują przejście. Razem to tworzy niesamowitą plątaninę i sprawia, że przechadzka staje się przygodą.
Piękne to miasto i chciałoby się tu zostać na kilka dni, ale może właśnie lepiej, że pozostawi w nas takie uczucie niedosytu… A my znowu do pociągu. Tym razem dostaliśmy miejsca przy drzwiach, Wiemy już jak zimno tam jest, więc odnajdujemy konduktora i prosimy o zmianę koi tłumacząc, że jestem chora (ach, jak widowiskowo ja kaszlę!). Nocą wracamy część trasy, by poznać trzecie z wyjątkowych kolorowych miast Radżasthanu – niebieski Jodhpur.