skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 23 marca 2011




3 marca, czwartek

Dzień przeznaczony na odpoczynek, shopping i szkołę gotowania. A okazało się, że plany trzeba zmieniać – albo same się zmieniają. I wcale nie znaczy to, że jest gorzej. Nie udało nam się porządnie odespać dnia poprzedniego, bo jeszcze byliśmy na nocnym markecie, na drinku, na rybkach… i tak jakoś zeszło w przyjemnej atmosferze a na 6:30 umówiliśmy się z naszym tuktukarzem. Zaproponował nam wycieczkę do wioski na jeziorze z prawdziwym pływającym targiem. Ponieważ w Tajlandii wszystkie te floating market okazują się być reliktem utrzymywanym sztucznie dla potrzeb turystów, czuliśmy wielka potrzebę zobaczenia czegoś autentycznego. Wypytałam więc drivera a on uczciwie podał odległości, ceny i opisał, że część lodzi to prawdziwe małe markety dla potrzeb mieszkańców, ale część to już z pamiątkami dla turystów. Ta odpowiedź mnie przekonała. Wydała mi się do gruntu uczciwa – jak nasz kierowca. No więc o 6:30 wsiedliśmy do tuktuka i pojechaliśmy 20 kilometrów do stacji łodzi motorowych. Nie ma o niej w LP a jest to spora atrakcja. Wiele guesthousów organizuje tam wycieczki – po 20 dolarów od osoby! My zapłaciliśmy mniej na własna rękę. Łodzie okazały się droższe, niż się spodziewaliśmy, ale nasz kierowca pomógł nam w negocjacjach. Chwile po siódmej sunęliśmy już płytką brązową rzeką w kierunku równie brązowego jeziora Tonle Sap. To, co zobaczyliśmy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Prawdziwa, wielka wioska na jeziorze! Ze szkołą, kościołem, posterunkiem policji i warsztatem (ale nie samochodowym, tylko łodzie naprawiają tzn wyciągają tam do reperacji silniki, więc wygląda jak nasze warsztaciki samochodowe). Nawet, jak w reklamie cocacoli, mają boisko do koszykówki. Wszystko na drewnianych platformach, pływające na wodzie. Łodzie mieszkalne. Z ogródkami. Z psami. Jedna mała łódka służy za cały dom (z kuchnią i łazienką) dla całych, często wielopokoleniowych, rodzin. A woda wokół brązowa i gęsta. Czasami zielona – myślałam, że to jakieś wodorosty, ale okazało się, że to wielkie plamy ropy unoszą się wszędzie w okolicy. A ludzie tam żyją i nikt nie ogłasza stanu klęski żywiołowej.



Pływaliśmy tam około godziny. Młody chłopak próbował nam opowiadać o zyciu rybaków, o ciężkim losie sierot, by wyciągnąć trochę dodatkowych pieniędzy. Wszyscy tutaj są tak strasznie biedni! Serce pęka, że nie możemy zmienić ich życia na dostatniejsze. Najlepsze, co możemy zrobić to zapłacić tym, którzy uczciwie pracują. Bo mogliby w jedna noc „zarobić” sto razy tyle na przemycie narkotyków, ludzi czy nierządzie. Dlatego trzeba szanować i doceniać tych, którzy uczciwie pracują. Tak tez robimy. Nie znaczy to, że się nie targujemy. Targujemy się, a jakże! Ale z uśmiechem. I w granicach rozsądku.
Gdy wracamy po godzinie, mijamy mnóstwo łodzi z turystami, płynących na jezioro. Dobrze, że byliśmy przed tymi tłumami. To dla nich te wszystkie plastykowe atrakcji w postaci farmy ryb czy farmy krokodyli – żenujące obrazki gadów pływających w ciasnej drewnianej klatko-skrzynce wśród mnóstwa śmieci. I mała dziewczynka owinięta pytonem krzycząca do turystów „one dolar!”.




W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze przy farmie lotusów. Pola usiane białymi kwiatami po horyzont wyglądają przepięknie. Czasem wśród nich jakaś chatka, czasem ludzie już ruszyli do pracy. Wycinają białe lilie, bo to najchętniej ofiarowywany tu kwiat. Ofiarowywany bóstwom w świątyniach, nie kobietom :D Chwilę później napotykamy już turystów. Ciągną na jezioro dziesiątkami, zatrzymując się we wskazanych przez touroperatorów miejscach, także na zrobienie zdjęć kwiatowej farmie.





Mieliśmy dziś wziąć udział w zajęciach szkoły gotowania, ale odwołujemy plany, by porządnie odpocząć. W południe opuszczamy hotel i ruszamy na polowanie. Polujemy na pamiątki i prezenty. W trakcie naszych wcześniejszych wizyt na markecie nocnym i lokalnym namierzyliśmy kilka rzeczy, nie tylko pięknych czy ciekawych, ale do tego oszołamiająco tanich. Kupujemy niemal bez opamiętania koszulki, sukienki, zegarki i torbę podróżną na te drobiazgi. Bo mamy ze sobą tylko małe plecaczki i cały ten dobytek nie ma szans się w nich zmieścić.

Potem chwila relaksu. Wybieramy profesjonalne centrum i fundujemy sobie (dobrze powiedziane hihi – pięć dolarów za osobę) godzinny masaż tajski. Bardzo podoba mi się zarówno organizacja (kilkanaście małych salek z materacami, klimatyzacją, gdzie dostajemy swoje piżamki) jak i sam masaż (mnie masuje dziewczyna, Łukasza chłopak). Spodziewałam się, że to cale naciąganie będzie bolesne, ale okazało się całkiem przyjemne. Mój kolega oczywiści narzeka na brak profesjonalizmu w kwestii nieznajomości zagadnień medycznych, al. nikt nie oczekuje, że to profesjonaliści. To przeszkoleni młodzi ludzie, z ogromnym doświadczeniem. Nie radzą sobie najlepiej z miejscami chorymi, ale swoją pracę wykonują rzetelnie i z uśmiechem. Po godzinie schodzimy na dół, gdzie przy stoliku siedzi „mama San” zarządzająca tym miejscem. Pijemy pyszną herbatkę i płacimy.


Wieczorem mamy autobus do nadmorskiej miejscowości – 11 godzin jazdy. Reklamowany jako pierwszy mądry sposób podróżowania po Kambodży. Busik miał po nas podjechać między 19:00 a 19:30, ale gdy przychodzimy do hotelu o 19:02 okazuje się, ż juz był. Na szczęście agencja w której kupowaliśmy bilety jest tuż obok, więc Łukasz załatwia tam, że przyjadą jeszcze raz. Po chwili podjeżdża tuk tuk, który zawozi nas… na sąsiednią uliczkę! Tam czeka sleeper. To autobus z kilkudziesięcioma miejscami do leżenia. Pierwszy raz widzę takie cudo (ponoć w Indiach są, ale ja nie miałam przyjemności), więc jestem jedna z wielu osób robiących zdjęcia. Przez następne tygodnie przekonam się, że tego typu autobusy funkcjonują w całym regionie, ale inne są w każdym kraju. Najbardziej podobają mi się laotańskie, ale są też najdroższe.