skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

niedziela, 2 stycznia 2011



24 grudnia, piątek
Wigilia. Dzień ten chciałam i planowałam spędzić w sposób tradycyjny. Jednak okazało się, że przygotowanie tradycyjnych potraw tutaj jest – dla turysty przynajmniej – niemożliwe. Przy odrobinie dobrej woli i odpowiedniej interpretacji można by jednak uznać ten dzień za tradycyjny.
Rano postanowiliśmy zrobić coś z naszymi wizami – pojechaliśmy do Urzędu Imigracyjnego. Na ich stronie internetowej była opisana możliwość zmiany wizy na podwójnego wjazdu. Na miejscu okazało się, że zajmują się tylko imigracją zarobkową. Potrzebny nam urząd znajduje się gdzieś zupełnie indziej. Przypomniało mi się co czytałam o tajskich urzędach. Ponoć dziesięć lat temu burmistrz Bangkoku wystosował list do swoich urzędników, w którym rzucił klątwę na tych, którzy biorą łapówki. Ciekawa forma walki z korupcją. Uznaliśmy, że jeżdżenie taksówkami po mieście i opłaty za wizę za drogo nas wyjdą. Po prostu zmienimy plany, zostaniemy tu dłużej a potem będziemy korzystali z możliwości wyrobienia bezpłatnych wiz na 15 dni na każdej granicy przy wjeździe do Tajlandii.
Poszliśmy na śniadanie. Wzdłuż całej ulicy rozstawione były stragany z lokalnym jedzeniem. Ale dziś obowiązuje post, więc wybraliśmy owoce. Owoce morza. Za talerz wszelkiego rodzaju krewetek, ośmiorniczek itd. z makaronem smażonym (nazywa się to PAD THAI i nauczę się to przyrządzać!) zapłaciliśmy po 4,50 zł. Niesamowite! Tutaj owoce morza kosztują tyle co zwykle mięsko czy warzywka takie jak kapusta, marchewka… Dla mnie raj! Owoce morza i zwyczajne owoce jemy przez cały dzień – z grilla, w sosie, smażone, na surowo – smaki się mieszają w specyficzny azjatycki sposób. Niestety od kilku dni źle się czuję. Może to te lody, albo indyjskie leki…
Zobaczyliśmy szpital i postanowiłam się przebadać. Jednak gdy weszłam do środka zatkało mnie. Takiej sterylnej czystości, ekskluzywu i elegancji jeszcze w szpitalu –nawet na żadnym filmie – nie widziałam. Kafejki, obsługa wzywająca po nazwisku po odbiór leków a następnie pomagająca tym starszym i zmęczonym, fotele z białej skóry dla oczekujących, toalety z kwiatami, Klimą, świeczkami zapachowymi… No tak, wizyty okazały się drogawe. Od razu lepiej się poczułam hehe. Ale Łukasz kilka razy powtarzał, że w takim szpitalu to chciałby pracować.
Wyłowiłam anglikański kościół. Atmosfera w środku jak u nas w czasie przygotowań do pasterki. Tylko kościół ma wiatraki, wystrój bardzo nowoczesny a starsze panie z chórku są skąpo odziane. A skwerku przed kościołem szkółka niedzielna. Maluchy przygotowują szopkę. Po angielsku życzą mi merry christmas and happy new year, żeby Bóg mnie błogosławił itd… Urocze spotkanie :D
Wigilię spędzamy w japońskiej restauracji – tradycyjnie 12 postnych dań – surowe ryby. Zarezerwowaliśmy stolik dwa dni wcześniej. Miejsce jest oblegane. Nie tylko znakomita obsługa (wszystko podają niemalże natychmiast), doskonałe jedzenie ale też oferta, z jaką się jeszcze nie spotkałam: bufet za 45 zł. To znaczy, że przez dwie godziny można jeść ile wlezie za te cenę (nie jest wliczony alkohol i desery), ale jeśli coś zostanie, to trzeba za to dodatkowo zapłacić. Tak się składa, ze oboje uwielbiamy kuchnie japońską, więc uwierzcie mi – jeszcze po żadnej wigilii nie byłam tak objedzona jak w tym roku.
A co do choinki i prezentów… cóż choinkę zamieniliśmy na największy bazar Tajlandii następnego dnia, uznając że w ten sposób więcej się zmieści. A w wigilię dostałam chińskie pałeczki zakończone maleńkimi łyżka i widelcem. Prezent tyle tradycyjny, co cała wigilia 