skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 2 kwietnia 2011

21 marca, poniedziałek
Pierwszy Dzień Wiosny


No więc wysp na Mekongu jest podobno aż 4 tysiące. Trzy największe: Don Khong, Don Det i Don Khon posiadają dobrą infrastrukturę, a na pierwszej z nich jeżdżą nawet minibusy i jest ona zarazem centrum administracyjnym tego regionu. Don Det (na tej mieszkamy) to wyspa.

Jedna z wielu w krainie zwanej Si Phan Don (Cztery Tysiace Wysp).
Kraina ta leży tuz przy granicy z Kambodżą. W tym miejscu Mekong rozszerza się na kilkanaście kilometrów, tworząc prawdziwa mozaikę wysp i kanałów. Niektóre wyspy są zamieszkane, inne zupełnie niedostępne. Miejsce to jest prawdziwym cudem natury i oczywiście dużą atrakcja turystyczna.


Większość turystów wybiera jednak te większe wyspy, blisko centrum z dobrymi hotelami i barami, bo przyjeżdżają tu chętnie, by poimprezować. Z nami płynęła pani w wieku drugim hipisowskim, która zdziwiła się, że w ogóle są jeszcze inne wyspy. Nie wiedziała zatem dokąd płynie i gdzie ma wysiąść. Usłyszała różne nazwy i zapytała „a co to za różnica?” bez komentarza. Na takim towarzystwie nam nie zależało


My upatrzyliśmy sobie jedna z najmniejszych zamieszkanych wysp - Don Det. Jej największą zaleta jest to, ze raczej nie trafiają tam zorganizowane wycieczki. Tylko przejeżdżają minibusy do wodospadu i do delfinów słodkowodnych. Poza nimi wokół tylko miejscowi. Spokojny, wręcz nudny, rytm życia. To najprawdopodobniej najbardziej zrelaksowane miejsce na ziemi, gdzie życie płynie w tempie nurtu Mekongu (czyli baaardzo wooolno). Klimat, jak pisałam wczoraj, jest po prostu sielankowy….




Po dniu nicnierobienia przemagamy się, gdyż budzą się w nas potrzeby poznawcze. Udajemy się na spacer do wodospadu tzw. perły Mekongu. To jeden z największych wodospadów w południowo-wschodniej Azji. Przechodzimy prezz mostek, pod którym mały próg wodny. Łukasz pyta, czy to to. Myślę sobie, że na Tanwi mamy kilkadziesiąt takich „szumów” i wyglądają znacznie bardziej malowniczo. Ale na szczęście to jeszcze nie to :D Wodospad, a właściwie ich kompleks, jest kilkadziesiąt metrów dalej. Jest duży, położony pomiędzy skałami. Prąd wody jest naprawdę mocny. Mimo, iż lokalni bardzo śmiecą, to jakoś udaje im się zadbać o wodospad. Jest nawet przy nim piaszczysta plaża, gdzie spędzamy sporo czasu na kolejnym nicnierobieniu. Zaledwie Kika osób szwęda się w okolicy. Jest tak cicho i spokojnie, że prawie tam zasypiam. Teraz jest pora sucha w Kambodży więc nie było dużo wody, ale wodospad i tak jest uroczy.



Standardowym programem wycieczek do wodospadu jest szukanie z łodzi delfinów słodkowodnych. Nasi nowi znajomi spróbowali i potwierdzili nasze wiadomości. Jeśli ktoś myśli, że skaczą one z radosnym uśmiechem ponad łódkami i żonglują piłeczką na swoim nosie, to się bardzo zawiedzie. Tak nie jest. Delfiny te są bardzo leniwe i zaobserwować można właściwie tylko ich grzbiety, lub jeśli ktoś ma więcej szczęścia, połowę szarego ciała. Wynurzają się tylko po to, żeby nabrać powietrza i śmiesznie przy tym „puffają”. Ci co byli, twierdzą, że warto w ogóle się tam fatygować. My nie żałujemy, że spędziliśmy ten czas w hamakach.
20 marca, niedziela
Rano wysiadam w Pakse na południu Laosu. Wysiadam w miejscu nieczęsto odwiedzanym przez turystów. To znaczy jest ich tu wielu, ale to tylko maleńki procent tych przyjeżdżających do Laosu. Ważniejsze jednak, że wysiadam z autobusu… jakiego istnienia nie przewidywałam w najśmielszych fantazjach futurystycznych. Nie był aż tak drogi, by cena sugerowała istnienie takiego cuda. Fotki pokazują cos niecoś. Nie tylko odespałam ostatnie dwie noce, ale też spokojnie i wygodnie obejrzałam film na lapku. Największym zaskoczeniem było jednak to, że dostaliśmy miejscówkę na samym końcu autobusu, nie w dwójce tylko w „loży szyderców” – kanapie na pięć osób. Okazało się, że obok nas w ostatniej chwili rozłożyła się jeszcze tylko jedna parka. Ale zaraz! Ja znam tych ludzi! Polacy, których spotkaliśmy dziś przy świątyniach. Monika i Michał okazali się znakomitymi kompanami podróży. I nie tylko. Świetnie rozkminili sobie pomysły na urlopy, na zwiedzanie Azji. Znaleźliśmy wspólne tematy, zgadaliśmy się w kwestii wspólnych planów, więc postanowiliśmy wspólnie spędzić kilka następnych dni.




Laos jest krajem bardzo górzystym, znaczną część jego powierzchni zajmuje dzika roślinność, w tym dziewicza dżungla. Kraj przecina sieć rzek, głównie Mekong i jego dorzecze. W Laosie nie ma może atrakcji na miarę Angkoru , ale parę miejsc na pewno zasługuje na uwagę. Największą atrakcją Laosu jest jego dzika i nieprzeciętnie piękna przyroda, dlatego postanowiliśmy zacząć od kilku dni słodkiego lenistwa w hamaku w "krainie 4 tysięcy wysp" na południu. Hamaki kupiliśmy sobie jeszcze w Kambodży a pogoda wydawała się pewniejsza na południu – północ jakąś taka zimna ostatnio. Spotkani Polacy opowiadali o swoich trzech dniach pobytu w Luang Prabang – w deszczu i zimnie. Chcieliśmy tego uniknąć. No i ta ich podróż na południe. Pokazywali zdjęcia autobusu, który zakopał się w błocie po gwałtownych opadach i utknął na 10 godzin w pustkowiu.


A zatem lenistwo na wysepkach Mekongu. Miejscówka znana jest jako 4 tysiące wysp, ale tak naprawdę to trzy wyspy „właściwe” i trzy tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem (na oko) mniejszych lub większych kamoli wystających z wody, niektóre porośnięte drzewami.
Mówi się także, że to sto wysp w porze deszczowej i tych kilka tysięcy w porze suchej, gdy poziom wody w Mekongu znacznie opada. Rzeka w najgłębszym miejscu ma około 50 m. głębokości i żyją tu rzadkie delfiny słodkowodne. Brzmi zachęcająco, ale z delfinami to lipa. My jednak wiemy po co jedziemy – delektować się rustykalna atmosferą.



Łodzią motorową docieramy na wyspę, szukamy jakiejś chatki nad Mekongiem i dziwimy się tym niespodziewanie wysokim cenom. Już miało mi się przestać podobać, gdy chłopaki stanęli na wysokości zadania i znaleźli świetne bungalowy w jeszcze lepszej cenie. Tuz przy świątyni, kilometr od sławnych wodospadów. Cisza, spokój, lokalna knajpka i właścicielka z która nie można się dogadać. Po prostu cudownie!
Zawieszamy nasze hamaki, zalegamy z zimnymi napojami i zapominamy o bożym świecie na resztę dnia. Nasza aktywność ruchowa w ciągu dnia ogranicza się do wyciągania ręki z hamaka w celu wprawienia go w ruch. Gapimy się na rzekę, obserwujemy rybaków, którzy wypływają na połów.


Przyglądamy się dzieciakom chłapiącym się w wodzie, ludziom na moście łączącym nasza wyspę z sąsiednią. Gdy nam się to nudzi, odwracamy głowę, zmieniamy kilka slow a naszymi sąsiadami, czyli Monika i Michałem. A nie, przepraszam. Poszliśmy jeszcze cos zjeść. A że Laotańczycy to wyjątkowo leniwy naród (zasłużył sobie na opinię najbardziej leniwego wśród kolonii francuskich, a konkurencja była przecież niezwykle silna w tej części kuli ziemskiej), to na nic innego czasu nam już nie starcza :D tak, wpasowywanie się w klimat znakomicie nam wychodzi hihihihi