skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 17 czerwca 2011

26 maja, czwartek
Myślałam, że będziemy odsypiać do południa, ale wstałam jeszcze przed Gabrysiem, który szedł do szkoły. Karen ma elastyczne godziny pracy, więc leniwie jemy śniadanie i gawędzimy o tym i owym. Pijemy kawę i jemy grzanki. Zapomniałam już jak smakuje chleb! Karen bawi nasza radość z jedzenia pieczywa z dżemem czy miodem.
Mamy dziś trochę czasu by przyjrzeć się mieszkaniu naszej hostki. Jest malutkie i bardzo słodkie. Wręcz przesłodzone. To niesłychane, ze dojrzała kobieta gustuje w laleczkach, pluszakach, różowych ozdobach. Ma swój własny styl i jest w tym rozkoszna. Podziwiamy jej kolekcje opakowań z zapałek (sama nie pali, ale zbiera pudełeczka z różnych hoteli, w których nocuje w czasie licznych podróży służbowych), pałeczek do drinków (jw. tylko, że dotyczy restauracji i barów) oraz mini flaszeczek z alkoholami. Opowiada nam zabawne historyjki związane z przewożeniem alkoholi do Hong Kongu, gdzie obowiązują zasady niemal rodem z czasów amerykańskiej prohibicji.

W zakresie zwiedzania to dzisiaj najważniejszym punktem jest wizyta w chińskiej ambasadzie. Zdobycie wizy chińskiej w Polsce jest bardzo trudne i kosztowne, trzeba okazać bilety (nie rezerwację, ale prawdziwy bilet lotniczy wylotowy z Chin – my mamy bilety z Hong Kongu bo te są o wiele tańsze, więc już chociażby z tego powodu wizy w Polsce byśmy nie dostali), rezerwację hoteli (czyli trzeba dokładnie zaplanować trasę i zapłacić za rezerwacje) no i uiścić opłatę. W Hong Kongu jeszcze do niedawna wiza dla Polaków była bezpłatna (płaciło się tylko za tryb ekspresowy), ale przepisy właśnie się znowu zmieniły i zapłaciliśmy po jakieś 75 zł. To jednak niewiele, bo wypełnianie formularzy i oczekiwanie w kolejce trwało jakieś 15 minut! Są tu przygotowane miejsca do pisania, długopisy a nawet spis chińskich miast (w formularzu należy wpisać co zamierza się odwiedzić).
W Hong Kongu łatwo tez dostać wizę do Rosji (nie wymagają ubezpieczenia w rosyjskiej firmie ubezpieczeniowej na horrendalna sumę, co wymusza konsul w Polsce – oficjalnie jest to nieobowiązkowe), ale ja już w Rosji byłam i na kilka dni jechac mi się nie chce, bo to za droga zabawa. Łukasz wymarzył sobie kolej transsyberyjską, ale na razie muszą mu wystarczyć moje opowieści i projekt przejazdu plackartnym przez Ukrainę.
Dziś po raz pierwszy znaleźliśmy się na Centralu i Hong Kong nas zachwycił. Nie mogliśmy się napatrzeć na te alejki dla pieszych na wysokości pierwszego pietra, dzięki którym można spacerować po centrum bez konieczności denerwowania się na skrzyżowaniach, schodzenia i wchodzenia po schodach. Wszędzie jest przestronnie, jasno, czysto. Wymyślono i zastosowano tu rozwiązania, które nawet nie przyszły mi do głowy. Dopiero po kilku godzinach doszłam do wniosku, ż jednak jest jeszcze szansa rozwoju dla HK. Otóż mogą jeszcze zmodernizować te alejki i zainstalować ruchome platformy dla pieszych. Uff! Jak dobrze, ze znajdzie się tu jeszcze cos do zrobienia :D Generalnie jednak moje wrażenie jest takie, że jest to miasto dla ludzi. A nie ludzie dla miasta.

Karen mieszka na wyspie Lantau (to ta najbardziej na zachód, na której znajduje się tez lotnisko, tylko z drugiej strony, przy przystani promowej), dlatego postanowiliśmy pozwiedzać dziś te część Hong Kongu. Największa atrakcją (w ścisłej czołówce atrakcji Hong Kongu) jest Big Budda, ale my nie mieliśmy dziś ochoty na towarzystwo tłumów turystów, dlatego pojechaliśmy po południu do Wioski Rybackiej. Tai O znajduje się na zachodnim brzegu i jedzie się tam autobusem około godziny. To urokliwe miejsce, ze starymi domami na palach i atmosferą zapyziałego miasteczka. Aż trudno uwierzyć, że to wciąż Hong Kong. Tym bardziej, że jedzie się tam przez lasy, wzgórza… tylko raz pojawia się cywilizacyjna hybryda – więzienie. Doczytałam, że na wyspie znajduje się sześć więzień.
Tai O jest bardzo popularnym miejscem wycieczek, rusza się stąd na trekkingi. Dlatego w weekendy bilety są o 70% droższe. Miasteczko ma długą historię. Nearby archaeological sites date back to the Stone Age, but permanent, and verifiable, human settlement here is only three centuries old. Stories that would be impossible to substantiate have Tai O as the base of many smuggling and piracy operations, the inlets of the river providing excellent protection from the weather and a hiding place. In early 16th century, Tai O was once occupied shortly by Portuguese during Battle of Tãmão. At nearbyFan Lau, a fort was built in 1729 to protect shipping on the Pearl River. Smuggling of guns, tobacco, drugs and people remains a documented illegal activity both into and out ofmainland China.
When the British came to Hong Kong, Tai O was known as a Tanka village. During and after the Chinese Civil War, Tai O became a primary entrypoint for illegal immigration for those escaping from the People's Republic of China. Some of these immigrants, mostly Han Chinese, stayed in Tai O, and Tai O attracted people from other Hong Kong ethnic groups, including Hoklo (Hokkien) and Hakka.
Tai O has a history of salt production. In 1940, it was recorded that the Tai Po salt marsheswere covering 70 acres (280,000 m2) and that the production has amounted to 25,000 piculs(1,512 metric tons) in 1938.[1]
Currently the fishing lifestyle is dying out. While many residents continue to fish, it barely provides a subsistence income. There is a public school on the island and most young people move away when they come of age. In 2000 a large fire broke out destroying many residences. The village is now mostly squatters huts and dilapidated stilt houses.

Dopiero po wizycie w Tai O znalazłam informację, że miejsce to jest nazywane „Wenecją Hong Kongu”. Zaskoczyło mnie to, że sprzedaje się tam wiele tradycyjnych wyrobów, np. suszone ryby, pasty z nich itp. No i pływa się by podpatrywać białe delfiny! The traditional salted fish and shrimp paste and storefronts at Tai O. For a small fee, some residents will take tourists out on their boats along the river and for short jaunts into the sea. Many tourists come to Tai O specifically to take these trips to see Chinese white dolphins. It is also a good place to see the sunset.
25 maja, środa
Przed świtem jesteśmy w Medan. Nareszcie! Nie wiem czy w te stronę zakrętów jest więcej, czy ja się czymś zatrułam, ale po podróży ledwie żyję. Z radością odbieramy smsa od Yumas, żebyśmy przyjechali jak najszybciej i położyli się na trochę spać przed lotem. Nawet szarpnęliśmy się na becaka, zamiast szukać busa. Okazało się jednak, że kierowca nie ma wydać, więc po chwili zastanowienia zapłaciłam mu dolarem amerykańskim. Jednym dolarem. Był zadowolony.
Yumas jedzie zawieść Chipę do szkoły a my korzystamy z okazji, by się zdrzemnąć. Oj, bardzo nam tego było trzeba! Potem mamy akurat tyle czasu, żeby zjeść razem pyszne śniadanie (bardziej przypomina to obiad, bo Yumas martwi się, z czeka nas daleka droga i musimy być najedzeni), porozmawiać o indonezyjskiej kuchni, zapakować się i pożegnać. To ostatnie trwa trochę, bo wymieniamy się upominkami a każdy trzeba pooglądać i się nim nacieszyć.


Sala odlotów medańskiego lotniska okazuje się całkiem przyzwoita; mają eleganckie toalety (wprawdzie z olbrzymimi karaluchami, ale zdążyłam już przywyknąć), kilka siedzeń a nawet wi-fi. Czas do odprawy wykorzystujemy surfując po necie i nadrabiając towarzyskie zaległości.
Lot do Hong Kongu jest straszliwie długi, odwykłam już od takich przelotów. Kilka razy wpadamy w turbulencje, ale widoki są przepiękne. Za naszymi plecami siedzi matka z dzieckiem, które nieustannie kopie w nasze siedzenia. Pytam więc stewardesy czy możemy się przesiąść, bo w rzędzie przed nami nikt nie siedzi. OK. To akurat rząd przy wyjściu ewakuacyjnym na skrzydło, więc jest więcej miejsca. Po kilkunastu minutach przychodzi jednak inna stewardesa i prosi, żebyśmy wrócili na swoje miejsca, bo pan siedzący równolegle z nami skarży się, że zapłacił więcej za dodatkową przestrzeń. A więc tutaj też są zawistni i złośliwi… Tłumaczę jednak o co chodzi i stewardesa uśmiecha się słodko.
Oczywiście, zostańmy sobie tutaj.
W Hong Kongu lądujemy strasznie zmęczeni i głodni. Lotnisko jest znakomicie urządzone i zorganizowane, ale ceny niestety nie pozwalają się nam cieszyć lokalnym jedzeniem. Kupujemy natomiast miejscową kartę sim i kontaktujemy się z nasza hostką Karen. Potem kupujemy kartę OCTOPUS na komunikacje publiczną i ruszamy w drogę do Karen i Gabriela. Dotarcie do jej domu zajmuje nam kilka godzin, bo potrzebujemy czasu by oswoić się z tutejszymi regułami. Kolejne godziny spędzamy na sympatycznych rozmowach i planowaniu kolejnych dni.
24 maja, wtorek
Na 6:30 zamówilismy samochód, który podwozi nas na prom.

Zatrzymujemy się w Iboh po dodatkowych turystów, co daje mi możliwość zrobienia pięknych zdjęć wschodu słońca.
W taksówce rozmawiam z chłopakiem z Niemiec. Studiuje cos tam związanego z Azją Południowo – Wschodnią i jego specjalizacja sa Filipiny oraz Indonezja. Spedza tu co najmniej polowe roku. Przyjechał tu na konferencję, która dziś zaczyna się w Banda Aceh. Opowiada mi trochę ciekawostek o zyciu tutaj.

Prom. My wybieramy ten wolny, czyli tani, bo i tak musimy czekac do 16 na autobus a jakoś nie mamy dzis ochoty na zwiedzanie. Wybór okazal się strzałem w dziesiątkę. Na górnympokładzie robimy za lokalną atrakcję turystyczną. Kilkadziesiąt osób fotografuje się z nami, rozmawia. Dyskutujemy z biegaczem o fotografii, z ortodoksyjnym muzułmaninem o religiach świata (o zgrozo! Uświadamia mi różnice między protestantyzmem a katolicyzmem l jakich nie miałam pojęcia; natomiast o prawosławiu właściwie wie tylko, że istnieje). Żegnamy się zachęcając go do korzystania z internetu, gdzie może znaleźć różne opinie. Pyta jak odnaleźć te prawdziwe. Zdziwieni patrzymy na niego (poczułam się jak w szkole) i z uśmiechem mówimy, że przecież ma własny rozum. Rozpromienia się na te słowa i przyznaje, że no tak, rzeczywiście.
Spokojnie spacerujemy po Banda Aceh. Zupełnie wyjątkowe miejsce. W Boże Narodzenie 2004 r. tsunami zniszczyło region Banda Aceh, zabijając 168 tysięcy ludzi. Ale hekatomba, przeżywana do dziś, okazała się też początkiem czegoś nowego: po niej rząd Indonezji usiadł do rozmów z separatystami.
Miasto jest nowe, odbudowane – choć jeszcze gdzieniegdzie wyburza się ruiny lub stawia nowe budynki na zaoranych pozostałościach. Wygląda to zupełnie niesamowicie i na mnie robi wielkie wrażenie.

Można wynająć taksówkę (becaka), by obwiózł po miejscach pamięci związanych z 26 grudnia 2004 r. Najpierw zobaczylimy w centrum miasta, które wtedy zostało zmiecione dosłownie w całości. Miasta, którego szczątki zaorano i w zasadzie budowano je od nowa. Wokół trawnika na boisku piłkarskim, co parę metrów stoi obelisk w postaci ściętej łódki z flagą kraju, który po tragedii okazał Aceh pomoc. Na jednej z łódek widnieje flaga polska - bliźniaczo podobna do indonezyjskiej, tylko odwrócona (pamiętam jaka zaskoczona była Yumas, gdy jej to pokazałam). A pod nią napis po polsku: „Dziękuję, pokój”.
Na skraju boiska, pośród kilkudziesięciu tablic z liczbami odzwierciedlającymi katastrofę, jest i taka z napisem: „167 tysięcy zabitych i zaginionych”. To ogromna strata dla narodu – bo za taki uważają się Acehańczycy – który liczy zaledwie cztery miliony ludzi. Prawie w każdej rodzinie ktoś kogoś stracił. Turyści na wyspie opowiadają sobie historie zasłyszane od miejscowych i włos się jeży na głowie.
Jest też dom, na którego dachu do dziś stoi wbity kuter rybacki. Wtedy uratował 59 ludzi. Pozostawiono go, aby nie zapomnieć. W centrum Banda znajduje się też bardzo sławny wielki statek handlowy, który fala zniosła kilometr od portu. Przygnębiające wrażenie.