skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wietnam. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wietnam. Pokaż wszystkie posty

piątek, 1 kwietnia 2011

18 marca, piątek
Wieczorem dnia poprzedniego wsiedliśmy w autobus klasy sleeper do Laosu. Naczytałam się strasznych historii o podróży takim autobusem: ludzie piszą o tym jak często się psują i są naprawiane w pustkowiu, przez kilka godzin. Albo o strasznej trasie – kręto i stromo a widoki z lekka przerażające. No i jeszcze o wymuszeniach łapówek na granicy, wprowadzonych dodatkowych „opłatach” itp. I co? Z jednej strony nie taki diabeł straszny jak go malują. W autobusie jest toaleta i w przeciwieństwie do tych europejskich działa i jest dostępna. Chociaż bywa, że śmierdzi w całym autobusie. I w drodze do niej pokotem leżą ludzie – trzeba się wspinać po relingach. Ale jest kilka telewizorów i klimatyzacja.

Ale z drugiej strony te udogodnienia są największa wada tego autobusu. Z klimatyzacji wieje tak, ze na górnych pryczach ludzie śpią pod kocami w polarach i czapkach zimowych. W telewizorkach najczęściej prezentowane są koncerty patriotyczne – te są całkiem fajne (panie w pięknych strojach, wspaniała scenografia, ładne piosenki), ale częściej filmy po wietnamsku (żenada), kabarety (oczywiście po wietnamsku, ale w porównaniu z laotańskimi to cos się tam jeszcze dzieje) albo – o zgrozo! – kiczowate teledyski wrażliwością estetyczną zbliżone do naszego disco – polo. Najgorsze jednak dzieje się wówczas, gdy wyłączają telewizory. Wówczas z głośnika – około 10 centymetrów nad moją głową – zaczyna napier…ć muzyka! Na pełny regulator! Po wietnamsku! A po wietnamsku znaczy, że im więcej drżących (czytaj; świdrujących mózg i każdą komórkę twojego ciała) „M” i „N” oraz „ejn”, „łąkczitong” i wszelkiej maści „ągąg” tym lepiej. Tego to ja już wytrzymać nie mogłam! Wyszłam z siebie, stanęłam obok i o trzeciej nad ranem poczłapałam (tzn wisząc na rękach nad głowami śpiących w przejściu ludzi) do kierowcy z prośbą, żeby przyciszył. Powiedział „ok.”, odesłał mnie na miejsce i nic nie zrobił. I tak jeszcze dwa razy. Później zrozumiałam – nie mają możliwości przełączenia tylko na kabinę kierowcy, więc muzyka musi napierd…ć na cały autobus, żeby kierowca nie zasnął. Nie zasnął. Ja zresztą też nie.


A w autobusie wbrew wcześniejszym zapewnieniom spędziliśmy czas do późnego popołudnia. Wokół lało jak z cebra, więc poza przejściem granicznym opuszczaliśmy autobus niechętnie (toaleta w środku a na jedzenie i ta nie mieliśmy miejscowej waluty – raz udało nam się kupić ryż z warzywami za dolary).
Można było próbować spać. Albo czytać. Ale wówczas szybko dopadała człowieka choroba lokomocyjna. W sam raz na podstawowe informacje. Laos należy do najsłabiej rozwiniętych i najbiedniejszych krajów Azji. Tylko mała część 6 milionowej populacji mieszka w nielicznych i niewielkich miastach, reszta żyje w prostych (ale często malowniczych) wioskach i zajmuje się głównie uprawą ryżu.
Z informacji praktycznych – ceny bardzo podskoczyły. Miał to być dla nas kraj wymarzony na odpoczynek w rustykalnej atmosferze. Niestety okazało się straszliwie drogo, komercyjnie i turystycznie. A może tylko źle się do Laosu nastawiłam po pierwszym noclegu w stolicy. Bo około północy okazało się,, że pokój jest zarobaczony. Hotelik był już zamknięty i nawet nie można było wyjść by poszukać innego noclegu (dobrze, że nie wybuchł pożar!). Prawie nie zmrużyłam oka a i tak zostałam pogryziona przez jakieś zdradzieckie k…stwo. Nawet boję się zapytać co to było i co mogło przenosić. Od tego dnia mam nowy nawyk przy wybieraniu pokoju – dokładnie oglądam poduszki.

wtorek, 29 marca 2011

17 marca, czwartek
Mieliśmy płynąć do zatoki Halong Bay na całodniową wycieczkę, ale przeziębieni rezygnujemy. Rozżalona stwierdzam, że nie ma widoków na poprawę pogody, więc decydujemy się na ewakuację. Wykupujemy bilety na wieczorny autobus do Vientien, stolicy Laosu. Płacimy też za możliwość spędzenia dnia w pokoju, zjadamy śniadanko (w cenie pokoju było do wyboru, ale to że do wyboru zobaczyłam jak już zjedliśmy wszystko, co było w zasięgu wzroku. Nikt jednak nie zwrócił nam uwagi, wobec czego mogliśmy wyjść na ulice w poszukiwaniu jedzenia dopiero w południe).
W sumie, gdyby nie deszcz, to całkiem fajne miasto. Ludzie nawet sympatyczni, tylko zdzierają z turystów jak szaleni. Wiedzą, że mogą sobie na to pozwolić, bo to stolica, tyle zabytków i taka historia…

Początki miasta wiąże się z cytedelą Co Loa powstałą ponad 200 lat p.n.e. W ciągu swojego istnienia nosiło wiele nazw: Tống Bình, Long Đỗ, Đại La, Thăng Long, Đông Quan, Đông Kinh. Najdłużej bo do końca XIX w. (chociaż z przerwami) funkcjonowała nazwa Thăng Long.
W 1010 r. n.e. cesarz Lý Thái Tổ, założyciel dynastii Lý, przeniósł stolicę państwa do Đại La i nazwał ją poetycko Thăng Long (Wzlatujący Smok). Miasto było stolicą do 1802 r., gdy ogłaszając się cesarzem, Gia Long ustanowił swoją siedzibę w rodowym Hue. Do Hanoi stolica wróciła wraz z proklamowaniem Demokratycznej Republiki Wietnamu 2 września 1945 r.
Mimo wielokrotnych zniszczeń w Hanoi wciąż istnieje wiele zabytków starej architektury, szczególnie na Starym Mieście (dzielnica Hoan Kiem). Jest tu wciąż praktykowanych wiele tradycyjnych rzemiosł, jak formowanie brązu, produkcja wyrobów z laki, grawerstwo, czy haft.
Wychodząc po jedzenie, w strugach deszczu, przyglądamy się stołecznemu ruchowi ulicznemu. Wszelkie legendy na ten temat są prawdziwe! Na skuterach, których są tu dziesiątki tysięcy, przewozi się wszystko. Czasem, ładunek kilka razy przewyższa rozmiarem motor i jego kierowcę. O rekordach ilości osób na jednym jednośladzie już nawet nie wspominam. Motocyklista ma obowiązek wkładania kasku ochronnego podczas jazdy (wtedy policja nie zatrzymuje, nawet turystów), ale co to za kaski... jak wyglądają widać na niektórych zdjęciach np. sprzed dwóch dni – sklep z kaskami wszystkich kolorów i fasonów! Widać, że bardziej stawia się tu na oryginalny wygląd niż na walory ochronne kasku.
16 marca, środa
O świcie docieramy do stolicy. Hanoi, (Há Nôi), stolica Wietnamu, w północnej części kraju, nad Rzeką Czerwoną. W aglomeracji Hanoi na obszarze niemal 600 km2 zamieszkuje 3056 tys. osób (1990). Hanoi jest stolicą (od 1975 roku) i drugim pod względem wielkości miastem Wietnamu. Posiada przepiękne stare miasto, z architekturą kolonialną naznaczoną wpływami chińskimi, z mnóstwem knajpek, restauracji, herbaciarni, sklepów i hotelików. Poza tym, wartych odwiedzenia jest kilka parków, muzea, świątynie oraz mauzoleum Ho Chi Minh'a.
Zawsze myślałam, że to gorące miasto- bo tak zazwyczaj jest. Ale nas przywitał deszcz i ziąb. Jak mówię ziąb, to mam na myśli nie taki azjatycki, tylko prawdziwy. Około 8 stopni Celsjusza, wilgotno, wietrznie. Pierwszą rzeczą po wyjściu z autobusu, jaka zrobiliśmy, było rzucenie się do luku bagażowego po ciepłe ubrania.
Do stolicy Wietnamu dotarliśmy w nastawieniu ,”walcz, atakuj, nikomu nie ufaj, nie spuszczaj z oka nawet woreczka po jedzeniu a co dopiero torby!” przygotowani na wszystko co najgorsze. Najpierw odpieramy atak napastników w postaci motorowych taksiarzy, którzy swoim nachalnym „motorbike?!” potrafią zamęczyć każdego turystę. W końcu jednak, w deszczu, wybieramy najlepszą ofertę i jedziemy taksówka do hotelu. Decyzja była słuszna, bo centrum nie tak znowu blisko, hotel świetny a taksa w cenie. Okazało się, że to nie żadni naganiacze, tylko zwyczajni, zresztą bardzo sympatyczni i profesjonalni, pracownicy hotelu. Jest poza sezonem i to pewnie ich dodatkowe obowiązki – wyszukiwać klientów. Wszyscy pracownicy otulili się w cieple ubranka, tylko tradycyjnie po azjatycku paradują w klapkach.
Po gorącej kąpieli bohatersko postanawiamy wyjść na ten ziąb i pozwiedzać Hanoi (wiet. Hà Nội) - stolicę i drugie co do wielkości, po mieście Ho Chi Minh, miastoWietnamu. Polityczne, ekonomiczne i kulturalne centrum kraju.

Centrum miasta zyskało swój kształt urbanistyczny na przełomie XIX i XX w. Znajdujące się tutaj dzielnice charakteryzuje niska, luźna zabudowa. W części miasta zwanej 36 starych ulic, która przylega do rynku Dong Suan, zabudowa jest bardziej zagęszczona, brak zieleni, stare i ciasne uliczki tworzą wielki labirynt.
Niestety po kilku godzinach jesteśmy tak zmarznięci, że – nie zrobiwszy żadnego zdjęcia - wracamy do hotelu z zamiarem nie wyściubiania nosa z pokoju ogrzewanego klimatyzacją (chyba nikt tu jeszcze nie używał klimy do ogrzewania!) dopóki głód nas nie wygoni.
Urządzamy sobie wieczorny maraton filmowy z doskonałymi tutejszymi przekąskami. Na szczęście lokalne wino znakomicie rozgrzewa i poprawia humory.

niedziela, 27 marca 2011

15 marca, wtorek

Jadąc z Hanoi do Hue, mija się tzw. strefę zdemilitaryzowaną czyli 17-ty równoleżnik wzdłuż którego podzielony był Wietnam. Hue znajduje się blisko strefy zdemilitaryzowanej, co niestety miało zgubny wpływ na jego niezwykłe zabytki. Większość z nich została zbombardowana przez Amerykanów. To, co się ostało jest jednak imponujące. Na zwiedzanie Hue przeznaczyliśmy jeden dzień.
Przed zabytkami ustawione są czołgi i armaty zdobyte w trakcie wojny przez żołnierzy Vietkongu. Jak głoszą napisy, maszyny zostały zdobyte „w trakcie walk z Amerykanami i Marionetkowymi Żołnierzami (Puppet Soldiers)” czyli przedstawicielami Wietnamu Południowego. Od tych czołgów właśnie zaczynamy. Kilkadziesiąt minut spędzam na fotografowaniu mojego towarzysza podróży z tymi chłopięcymi zabawkami. Mam wrażenie, że tylko po to tu przyjechaliśmy – by Łukasz pobiegał sobie po parku wozów bojowych. Gdyby były na chodzie na pewno zażyczyłby sobie przejażdżkę wokół murów miejskich :D

Chyba to już zmęczenie zwiedzaniem. Przecież historia miasta jest taka ciekawa. Pod koniec XVI w. Wietnam, nominalnie rządzony przez dynastię Lê, został podzielony między dwa rody magnackie: Trinhów i Nguyenów. Nguyenom przypadło południe Wietnamu, dawne ziemie Czamów, zajęte wówczas do przełęczy Cù Mông. W 1687 r., Nguyenowie założyli nową siedzibę, stolicę domeny, w miejscowości Phú Xuân, leżącej nad rzeką Perfumową, kilkanaście kilometrów od ujścia. W pobliżu miasta wybudowano ogromną cytadelę, na terenie której dwór Nguyenów rezydował do 1775 r. Na przełomie 1774 i 1775 r. Trinhowie wykorzystując zamieszanie spowodowane powstaniem Tajsonów niespodziewanym atakiem przekroczyli, rozdzielający domeny, mur Đồng Hới. Dwór Nguyenów w panice porzucił Phú Xuân i przeniósł się do Gia Định. Miasto znalazło się pod panowaniem Tajsonów. W początkach grudnia 1788 r. średni z braci Nguyễn Huệ ogłosił się cesarzem północy. Tymczasową stolicę swojego cesarstwa ustanowił w Phú Xuân. Panowanie Tajsonów było krótkie. 15 czerwca 1801 r. miasto zostało zdobyte przez wojska Nguyễn Ánha, który nie czekając na opanowanie Hanoi ogłosił się cesarzem, a stolicę Wietnamu przeniósł do swojego rodzinnego miasta. Pochodzenie nazwy Huế nie jest znane. Pojawiła się w dokumentach już w XVII w., a z czasem wyparła całkiem poprzednią.



Jako stolica Huế funkcjonowało do 1945 r. 2 września rząd Hồ Chí Minha proklamował republikę ze stolicą w Hanoi. Po konferencji genewskiej Huế znalazło się w bezpośredniej bliskości linii demarkacyjnej, co przyniosło fatalny skutek. W czasie wojny wietnamskiej było wielokrotnie niszczone przez obie strony. Tragiczny skutek miała ofensywa Tet w 1968 r. Miasto zostało zdobyte przez komunistyczną Wietnamską Armię Ludową i Wietkong 31 stycznia 1968 r. Następnie w ciągu 24 dni okupacji specjalne grupy Vietcongu dokonały masowych aresztowań i egzekucji ludzi uznanych za wrogów komunizmu: południowowietnamskich urzędników, policjantów, nauczycieli, intelektualistów. Zabito także wielu duchownych i kilku cudzoziemców. Łącznie komuniści zamordowali w Hue 3 000-4 500 osób (liczbę zaginionych oszacowano na 5000). Masowe groby ofiar tej masakry zaczęto odkrywać kilka miesięcy później. Do 26 lutego 1968 r. miasto zostało odbite przez siły USA i ARW odbite, lecz w wyniku ciężkich walk i bombardowań było kompletnie zniszczone. Komuniści zajęli Hue ostatecznie w marcu 1975 r. podczas ostatecznej ofensywy na Południowy Wietnam.

Po wojnie miasto odbudowano restaurując również cytadelę i zakazane purpurowe miasto, w czym spory udział miał zespół polskich konserwatorów kierowany przez Kazimierza Kwiatkowskiego. Jego największą atrakcją jest Cesarska Cytadela, dawna siedziba władców Hue, duży kompleks budynków z pałacem cesarskim, zakazanym miastem, murami, bramami, świątyniami, sklepami, muzami i galeriami.



Cesarz Gia Long wzniósł w Hue Zakazane Miasto, które miało pełnić rolę jego prywatnej rezydencji. Było one otoczone wysokim murem obronnym oraz fosą. W środku natomiast znajdował się wspaniały ogród. Do miasta wchodziło się przez bramę, która była dwupiętrowym pawilonem. Następnie znajdował się Pałac Najwyższej Harmonii z salą tronową, w której władcy przyjmowali oficjalnych gości. W mieście znajdowały się także liczne pałace możnowładców i świątynie.
My zwiedzaliśmy miasto na rowerowej rikszy, bo za duszno było by chodzić po tym olbrzymim obszarze. Riksza zajebiaszcza – wygląda jak jedno duże siedzenie, a naprawdę SA dwa; jedno wyżej a drugie niżej. Czyli jedna osoba siada a miedzy jej nogami następna. Ale widziałam całe grupy podróżujące w tej sposób – dwie, a nawet trzy osoby.
Klimat miasteczka cudowny, taki kolonialny trochę. A z rikszy robi się fajnie zdjęcia.



Podobno równie interesujące są położone tuż pod miastem grobowce cesarzy (koniec XIX wieku), które są doskonałym przykładem wietnamskiej architektury buddyjskiej. Jednak tam już nie dotarliśmy. W mieście znajduje się też conajmniej kilka wartych odwiedzenia, efektownych pagód. Szczególnie Chua Thien Mu z 25 metrowym, 3 tonowym dwonem stojącym na grzbiecie marmurowego żółwia.

Odwiedziliśmy tez szkołę, w której uczył się Hồ Chí Minh.



Ale my pakujemy się do wieczornego autobusu – tym razem jedziemy do Ha Noi, stolicy Wietnamu.
14 marca, poniedziałek

Hoi An jest małym miastem, ale za to bardzo urokliwym. Przy wąskich uliczkach stoją zabytkowe kamienice, lekko nadgryzione przez ząb czasu, ale przez to ciekawsze. W prawie każde kamienicy mieści się sklepik z pamiątkami, kafejka, restauracja lub galeria sztuki.

Mimo tłumów turystów, w najstarszej części miasteczka jest w miarę spokojnie, zwłaszcza w porze obiadu. A szczególnie wczesnym rankiem – te właśnie porę wybieram na spacer, by zrobić zdjęcia na lokalnym markecie (typowo portowym z rybami i przeróżnistymi owocami morza) oraz zjeść śniadanko i wypić kawę na nabrzeżu w lokalnej knajpce – fotka obok. Wieczorem warto przejść się wzdłuż rzeki. Kamienice stojące na nabrzeżu, rozświetlone kolorowymi lampionami wyglądają przepięknie. Zresztą uroda i wyjątkowy klimat starego miasta Hoi An zostały uhonorowane wpisem na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Żałuję, że nie mogłam być tu dłużej. Samo miasteczko jest urocze i bardzo senne jak na standardy Indochińskie. Cisza i setki różnych warsztatów gdzie bez skrępowania można podglądać pracę rzemieślników. Chcę tu jeszcze wrócić i mam nadzieję, że dalej będzie to cicha oaza - akurat na wypoczynek. Że nie zadepczą go turyści.
Jednocześnie Hoi An to miasto z oszałamiającym targiem. Jest tam wszystko: owoce, warzywa, ryby i niewiadomo co jeszcze. Tylko robić zdjęcia. Szczególnie interesujące miejsca do robienia zdjęć nad wodą.


Po spacerze idziemy przymierzać garnitury. Tu wszystko w porządku. To profesjonaliści w każdym calu. Polecam więc sklep Chic. Dziewczyna zaawansowanej ciąży rozmawia z nami jak z przyjaciółmi i ciekawie wypytuje o nasz kraj. Wszystkie najmniejsze niedoróbki poprawia zgodnie z naszymi życzeniami. Po godzinie przychodzimy na ostatnia przymiarkę i wszystko jest jak oczekiwaliśmy. A nawet lepiej!


Niestety moje kozaki to porażka. Z dostawa spóźniają się prawie godzinę (musimy już iść na autobus!), w końcu przywożą, ale buty wyglądają strasznie kiepsko i tandetnie, źle leżą, psuje się zamek, gdy nie mogą ich dopiąć a najgorsze, że maja dziurę! Żądam zwrotu pieniędzy, ale z góry wiem, że niczego nie osiągnę. Straszę więc trochę, że narobię kłopotów i odchodzę nic nie wskórawszy. Dobrze, że zadatek był stosunkowo niewielki. Chcieli więcej, ale nie miałam przy sobie pieniędzy.

Mimo wszystko zapamiętam Hoi An jako magiczne miejsce. Jest to jedno z najpiękniejszych miejsc w Wietnamie i na świecie. Czas się tutaj zatrzymał 100 lat temu. Kamieniczki chińskich i japońskich kupców oddają klimat tamtych czasów. Podobno warto popłynąć łodzią do pobliskiej wioski i wziąć udział z tubylcami w pożegnaniu starego roku. Podobno też Hoi An jest najczęściej odwiedzanym miejscem w całych Indochinach.

sobota, 26 marca 2011

13 marca, niedziela
O świcie przyjeżdżamy do Hoi An, które jest jednym z najpiękniejszych wietnamskich miasteczek i wielką atrakcją turystyczną. Historyczne stare miasto jest plątaniną uliczek z mnóstwem pięknej, chińskiej architektury. Na każdym rogu można tu znaleźć małe restauracje, herbaciarnie, świątynie, galerie, warsztaty rzemieślnicze, pracownie artystów, a także sklepy dla turystów. Miasto jest ważnym centrum kulturalnym, liczni artyści sprzedają tu swoje obrazy, rzeźby, czy inne rękodzieło.



Gdy już myślałam, że nic mnie nie zaskoczy… - tak powinnam zacząć swoja opowieść o poszukiwaniu noclegu. Myślałam, że już się „wyrobiliśmy”, „wycwaniliśmy” i głupie wpadki nam się już nie zdarzą. O świcie w obcym mieście – żaden problem! Mamy mapy w przewodniku LP, koniec języka z przewodnika i zadni naganiacze nie są nam potrzebni!!! :P A jednak! Po dwóch godzinach plątania się po tych uliczkach wśród zamkniętych jeszcze hotelików (kilka klas pieniężnych za wysoko) i sklepików, wróciliśmy w miejsce, gdzie wysiedliśmy z autobusu. Ten sam naganiacz co wcześniej zaprowadził nas do hotelu, z którego jednak zrezygnowaliśmy. Ale w okolicy była ta właściwa uliczka tanimi noclegami. Łukasz znalazł nawet taki z basenem! Na przyszłość trzeba rozważniej przeganiać naganiaczy. Z drugiej strony spacer po miasteczku zanim ktokolwiek z turystów się tu pojawi – bezcenne! W 1999 r. miasto zostało wpisane do rejestru zabytków światowego dziedzictwa UNESCO. Dobrze że znalazłam w tym dobre strony. Uff!


Hội An to dawny port morski znany jako Faifo, położony ok. 30 km na południe od Đà Nẵng.
Port został założony prawdopodobnie pod koniec I tysiąclecia p.n.e. przez żeglarzy austronezyjskich zasiedlających wówczas wschodnie wybrzeża Indochin i z czasem stał się największym portem kontrolujących tę część morskiego szlaku jedwabnego. Port jest położony w ujściu rzeki Thu Bồn i był ściśle związany ze Świętymi Ziemiami Amarawati − ośrodkami państwowości Czamów, położonymi w górze rzeki. Po zajęciu Amarawati przezWietnamczyków port odgrywał nadal główną rolę w życiu gospodarczym kraju, aż do czasów kolonialnych, kiedy ustąpił pierwszeństwa Đà Nẵng.



W latach dziewięćdziesiątych władze miasta postanowiły pozbyć się starych, zagrzybionych budynków w centrum i w ich miejsce wybudować bloki mieszkalne. Projektowi sprzeciwił się Kazimierz Kwiatkowski kierujący pracami konserwatorskimi w pobliskim Mỹ Sơn. Za namową Kwiatkowskiego centrum odrestaurowano i przystosowano do ruchu turystycznego. Nasz rodak jest więc w Hoi An bohaterem, mimo, że w Polsce prawie nikt o nim nie słyszał. Wystawiono mu nawet pomnik.Pięknie pisali o tym polscy podróżnicy na LosHavieros.
Obecnie Hội An jest jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Indochinach. Wg przewodnika „Lonely Planet” jest to jednocześnie jedno z najbardziej urokliwych i przyjaznych turystom miejsc w regionie. Cóż, uroku nie można mu odmówić. To jedyne miejsce gdzie można upić się za dolara;) i to najlepszym fresh beer w Wietnamie;) jedyne 4000 a czasem nawet 3 000 wietnamskich dongów, czyli 50-60 groszy! Jest wyśmienite!!!



Na ospałym podziwianiu uroków miasteczka, jego kulinariów i świeżego piwa strawiliśmy cały dzień. A wieczorem wpadliśmy na pomysł, żeby uszyć sobie garnitury. No i ja kozaki. Wszystko na miarę. Dlaczego? Jako jeden z najważniejszych portów na dawnym szlaku jedwabnym, Hoi An cieszył się wielką popularnością wśród kupców chińskich, japońskich a nawet europejskich, którzy osiedlali się tu na stałe. Tradycja handlu jedwabiem istnieje do dziś. Przy każdej uliczce mieści się mnóstwo zakładów krawieckich, gdzie można zamówić sobie ubranie szyte na miarę. Gotowy produkt odbiera się już następnego dnia. Mimo dużego wyboru materiałów, modeli i kolorów oraz przystępnych cen, nie zdecydowaliśmy się na taki zakup. Jedwabna suknia balowa raczej nie figuruje na mojej liście niezbędnych rzeczy, a poza tym miejsca w plecaku brak.


Hoi An jest miastem krawców, których sklepy i warsztaty znajdują się na każdej uliczce. Za niewielką kwotę można zlecić uszycie na miarę dowolnego stroju wskazanego w katalogu mody. Realizacja zamówienia trwa maksymalnie kilka godzin.
Zatem zleciłam uszycie kozaków za 30 dolarów (zadatek 10) i wytargowaliśmy garnitury z kaszmiru – dwuczęściowy za 100, z kamizelką mojego pomysłu dla mnie – 120 dolarów. Po zapłaceniu zadatku w wysokości 100 dolarów o 22:00 wieczorem, nie mogliśmy spać, bo denerwowaliśmy się co z tego wyjdzie. Na 13:00 następnego dnia mieliśmy już bilety do Hue.


12 marca, sobota


Znowu mam poranne problemy ze zdrowiem. Wie c znurkowania rezygnujemy. Zresztą poczytałam trochę i przekonałam się, że warunki są tu średnie. Woda zimna a widoczność kiepska. Za te same pieniądze na Filipinach zanurkujemy dwa razy i to w lepszych warunkach. Spędzamy więc dzień jak wczoraj.

Na leniuchowaniu i opalaniu spędzamy resztę dnia. Słoneczko nas tak mocno wykończyło że wieczorem zmuszamy się na spacerek po plaży. Warto było bo nocą miasteczko jest jeszcze piękniejsze.

A najsympatyczniejsza jest kolacja. Wkręciliśmy sobie, że chcemy skosztować krokodyla. W kilku, nawet eleganckich restauracjach, pokręcili głowami z niemałym zaskoczeniem. Gdy już chcieliśmy zrezygnować i weszliśmy do świecącej pustkami przemiłej restauracji (obsługiwało nas, i tylko nas, bo innych gości nie było, chyba z dziesięć osób) i okazało się, że jest i krokodyl, i struś, i cudowne shake’y i… Wydaliśmy po dwa dolary na danie a pan specjalnie dla nas grillował nam elegancko mięska na naszym stoliku i nakładał szczypcami na talerzyki. Mięsko z krokodyla było gumowate, z strusia pyszniutki… Przyznam, że żegnałam to miasto z żalem. Posiedziałabym tam jeszcze.
1 marca, piątek

Nha Trang okazuje się bardzo przyjemna i sympatyczną miejscowością, z czyściutkimi – wbrew opiniom na forach – plażami i nie wygórowanymi cenami. Mieliśmy na dziś zarezerwowane nurkowania, ale ja się jakoś kiepsko czuję, a nie chcę powtarzać sytuacji z pozostaniem na łodzi, więc rezygnujemy. Z odwołaniem nie ma problemu, chętnie przepisują rezerwacje na dzień następny, proponują pomoc w dotarciu do lekarza gdyby trzeba było.


Po kilku godzinach czuje się jednak na tyle dobrze, że spacerujemy małymi uliczkami, przyglądamy się drobnomiasteczkowemu życiu a nawet plażujemy. Fale są niesamowite, mają po kilka metrów, wiatr duje jak w Kieleckiem a frajda z zabawy w wodzie jak w dzieciństwie.

Zwróćcie uwagę jak wyglądają hotele – każdy ma jeden pion, czasem po wiele pięter. Są niesamowicie kolorowe, mają własne ściany i Internet bezprzewodowy. Zabawne.
10 marca, czwartek
Urodziny Łukasza


Nocnym autobusem przyjechaliśmy z Sajgonu do Nha Trang - miasto w południowym Wietnamie, przy ujściu rzeki Sông Cài do Morza Południowochińskiego. Około 300 tys. mieszkańców. Dopiero kilka dni później obejrze film FULL METAL JACKET (uzbrojony p zęby) o wojnie w Wietnamie i te wszystkie nazwy miejscowości nabiorą dla mnie zupełnie nowego, emocjonalnego znaczenia. Nha Trang jest średniej wielkości miastem i popularnym resortem plażowym. Jest tu dużo hoteli, jeszcze więcej barów i restauracji, a piaszczysta plaża jest dość przyzwoita. W okolicy znajduje się kilka interesujących miejsc do nurkowania i snorkelingu.


O świcie jesteśmy zatem w mieście, znajdujemy hotelik (W pierwszym szeregu od plaży hotele typu Sheraton, czy Hilton, dwie przecznice dalej hoteliki na każdą kieszeń) i na ósma rano zapisujemy się na wycieczkę. Ludzie na forach piszą, że bardzo warto popływać po wyspach za 5 dolarów. Cytuję: Warto wydać kilka dolarów na całodzienną wycieczkę statkiem z postojem na okolicznych wysepkach. Nie liczcie na to, że pływając z maską i rurką zobaczycie rafę koralową. Trzeba wykupić nurkowanie w kombinezonie, z profesjonalnym sprzętem i asystą instruktora. Zdecydowanie nie polecam wizyty w oceanarium - ot wielki betonowy okręt z kilkoma akwariami w środku. No to płyniemy! Wstęp na wyspy i do atrakcji jest płatny dodatkowo, ale nas to nie zdążyło zmartwić, bo się… rozpadało! Nie chce się więc opuszczać łodzi, bo wieje, zacina z ukosa i w ogóle ludzie narzekają. Wtedy kapitan przynosi Australijkom, siedzącym obok, wino owocowe. Humory od razu się poprawiają. Atrakcje w postaci pływających farm, łodzi kokosowych, snurkowania czy pływającego baru (czyli wszyscy wskakują dowody i pływając w dętkach piją to, co polewa barman – tez w wodzie) schodzą na dalszy plan. Impreza jest świetna. Zabawa zorganizowana na cześć solenizanta przez pelna fantazji i pomysłów załogę – niezapomniana.

piątek, 25 marca 2011

9 marca, środa


Na dziś wykupiliśmy sobie całodzienną wycieczkę po Delcie Mekongu za… 8 dolarów od osoby! Rzeczywiście w Wietnamie nie opłaca się podróżowanie na własna rękę. Za motory do muzeum wczoraj zapłaciliśmy równowartość 6 dolarów;/
Wcześnie rano zanosimy nasze bagaże do biura podróży i wsiadamy w luksusowego busika. Była tez wersja z płynięciem na miejsce (lub z powrotem) łodzią za dodatkowa opłata 14 dolarów. Ale wydaje mi się, że 3 typy łodzi, które mamy w programie to wystarczająca atrakcja.

Jedziemy sobie zatem a przewodnik opowiada. Opowiada rewelacyjnie, ma poczucie humoru i ogromne doświadczenie (pracuje jako guide już ponad 5 lat i zaskakuje nas żartami na temat zadawanych przez turystów pytań). Tłumaczy nam jakie są teorie wyjaśniające zupełnie odmienny akcent ludzi z Delty Mekongu od pozostałych, mieszkających niejednokrotnie tuż obok. Opowiada nam o trzech kolorach Mekongu: brązowym (zabarwiony mułem), czarnym (w Sajgonie, zabrudzony) i zielonym (od glonów). Zabawia nas opowieściami i przekonaniach Wietnamczyków, np. o tym, że nie należy sobie brać żony z Delty. A to dlatego, że są strasznymi brudaskami (o zyciu całej rodziny na jednej łodzi już pisałam w Kambodży, więc nie będę się powtarzała, bo łatwo sobie wyobrazić co się dzieje, gdy kuchnia i toaleta znajdują się w tym samym miejscu). Wyjaśnia nam też, dlaczego wszyscy tu za nami krzyczą „one dolar” – bo jest krócej niż „21 000 wietnamskich dongów”, więc i turystom wydaje się że to mniej. Tu ma rację. Najzabawniejsza była jednak historia o tym jak Wietnamczycy jeszcze niedawno postrzegali białych ludzi. Gdy nasz przewodnik był małym chłopcem do jego wioski zajechało dwóch białych. Wszyscy myśleli, że to jacyś bogowie. Nie spotkali wcześniej ani białych, ani grubych, więc biegali za nimi i krzyczeli „happy Budda” bo to jedyne wyobrażenie – skojarzenie jakie im przychodziło do głowy. Na koniec dzieli się jeszcze z nami radami jak rozmawiać z policją (która nie zna zbyt dobrze angielskiego): mówić szybko, mocno gestykulować rękami i mieć kask. Wtedy rezygnują.

Wycieczka oczywiście jest tak tania, bo zatrzymujemy się w miejscach sponsorujących nas – bo większość turystów cos tam kupuje. Ale o hotelach i restauracjach na trasie nie będę pisała.

Dojeżdżamy do Delty Mekongu. Info z neta:
Mekong, Me Nam Khong, Me Nam Kong, Me Kong, Lancang-ciang, Dza-cz'u, najdłuższa rzeka na Półwyspie Indochińskim. Płynie przez Chiny,Laos, Kambodżę i Wietnam. Długość 4500 km, powierzchnia dorzecza 810 tys. km2. Źródła w górach Tangla. Przepływa przez Równinę Kambodżańską, uchodzi deltą (o powierzchni 70 tys. km2) do Morza Południowochińskiego.

Główne dopływy: Mun, Tonlé Sap, Sekhong.

Większe miasta: Luang Prabang, Vientiane, Phnom Penh.

Dolina Mekong jest znana jako ośrodek uprawy ryżu. Wykorzystywana do żeglugi w dolnym biegu.
Mekong (chiń.: 瀾滄江, Láncāng Jiāng, taj.: Me Nam Khong, tybet.: Dza-cza, Me Kong, Me Nam Kong, wiet.: Mê Kông) – najdłuższa rzeka na Półwyspie Indochińskim (4. w Azji, 9. na świecie).
Przepływa przez Chiny (ma źródła w górach Tangla na Wyżynie Tybetańskiej), Laos,Kambodżę oraz Wietnam. Uchodzi do Morza Południowochińskiego szeroką deltą o powierzchni 55 tys. km². Częściowo wyznacza granicę Laosu z Tajlandią oraz Birmą.
Powierzchnia dorzecza Mekongu wynosi ok. 810 tys. km², a długość 4500 km. Główne dopływy to: Mun, Nam Ou, Sekhong i Tonle Sap. W górnym biegu znajduje się wielewodospadów i progów skalnych. Większe miasta leżące nad rzeką to: Wientian,Savannakhet, Phnom Penh i Luang Prabang. Za Phnom Penh rzeka rozgałęzia się na Mekong i Bassac, a następnie, już na terenie Wietnamu, Mekong dzieli się na sześć odnóg, a Bassac na trzy, tworząc deltę Mekongu o powierzchni 55 000 km². Łączna długość szlaków wodnych na obszarze delty wynosi ok. 3 200 km.
Średni przepływ wody przy ujściu wynosi ok. 12-15 tys. m³/s, ale może wzrosnąć do blisko 30 tys. m³/s w sierpniu. Wahania poziomu wód w dolnym odcinku mogą wynosić nawet 12 m. Dolina Mekongu na Równinie Kambodżańskiej pokryta jest plantacjami ryżu. Rzeka ta niesie cenny muł, wzbogacający glebę. Pozwala to rolnikom na tych terenach uzyskiwać rocznie aż trzy zbiory ryżu, stanowiącego tu podstawę wyżywienia.
Dolny bieg Mekongu jest najważniejszym szlakiem komunikacyjnym w Indochinach, a statki morskie dopływają do Phnom Penh, stolicy Kambodży.
Rzeka ta jest siedliskiem około 1 200 gatunków ryb. Niektóre z nich, jak również krewetki są hodowane. W wodach Mekongu żyje także pewien zagrożony gatunek z rodziny sumowatych:Pangaz (Pangasianodon gigas); ryby te mogą osiągać prawie trzy metry. W roku 2005 rybacy złowili okaz o wadze 293. kg. Żyje tu również delfin krótkogłowy (Orcaella brevirostris), ssak zagrożony wymarciem, badacze przypuszczają, że w rzece zostało niespełna 100 osobników. A od pewnej popularnej tutaj ryby z rodziny karpiowatych pochodzi nazwa kambodżańskiej jednostki monetarnej, riela. Rocznie poławia się do 1,3 milionów ton ryb.




Wycieczka jednodniowa obejmowała takie miejsca sponsorowane jak pszczela pasieka, produkcja cukierków z kokosów czy wina z wężami w środku. Ale przy okazji można było tych rzeczy za darmo popróbować (jakoś nikt się nie kwapił by kupować), popływać różnymi łodziami, przyjrzeć się mieszkańcom z bliska, zjeść lokalny obiad, pojeździć na rowerze po wiosce. Najbardziej podobała mi się jednak możliwość pobawienia się z wielkim pytonem. OKAZAŁ SIĘ NEIZWYKLE SILNY!!! Tak więc po kilku chwilach oplótł mnie „przyjaźnie” i jakoś odechciało mi się dalszego z nim zaprzyjaźniania…
8 marca, wtorek
Wcześnie rano wyjeżdżamy do Wietnamu. Takie to łatwe! Oczywiście z hotelu mamy transport (zawsze w cenie biletu) na dworzec autobusowy, gdzie wsiadamy w luksusowy autobus. Jeszcze wydajemy ostatnie kambodżańskie pieniądze na wodę i bagietki (ach te francuskie bagietki! Aż podrapałam sobie podniebienie, takie chrupiące – jeszcze nie wiem, że w Wietnamie i Laosie też będzie ich mnóstwo, w każdym miejscu w wielu nowych smakach). Wietnam pełen jest egzotycznych potraw – a każdy region ma własne smakołyki. Kuchnia wietnamska jest bardzo prosta, ale zarazem smaczna i niesamowicie lekkostrawna. Widoczne są wpływy kulinarne południowych Chin – szczególnie Kantonu oraz Kambodży i Francji. Najlepsze potrawy można zjeść tylko w lokalnych miejscach, z których większość nie figuruje w żadnym przewodniku. Dyskusje na temat wyższości kuchni z różnych regionów Wietnamu należą do tradycyjnych tematów poruszanych w każdej knajpie.
Do Sajgonu przyjeżdżamy wczesnym popołudniem. Nigdy nie zapomnę jak Agnieszka napisała mi na gg – „to teraz zrozumiesz znaczenie słowa SAJGON – „przechlapane”. No więc nastawiłam się, że będzie naciągactwo, złodziejstwo i w ogóle wszystko, co najgorsze. A tu miłe zaskoczenie! Oczywiście co chwila ktoś naprasza się z tuktukiem albo bajkiem (motorem), pierwsze ceny towarów i usług są znacznie zawyżone, ale jest spokojnie (jak na azjatyckie warunki). Miało być bardzo drogo, ale hotel z wi-fi za 10 dolców znajduje się sam. I to w jakiej dzielnicy! Ludzie żyją tu jak w komunie, znaczy w wielkiej zbiorowości. Bo mają na parterze otwarte na ulice salony, gdzie spędzają całe dnie oglądając TV, bawiąc się z dziećmi itp. nie ma drzwi ani okien, po prostu brak ściany. Czasem małe płotki, żeby dzieci nie wybiegły. I tak od świtu do nocy. A na wąskich uliczkach (na szerokość motoru, al. piesi się już wtedy nie mieszczą) straganiki z jedzeniem, piciem… Są smażone na wiele rodzajów ryby, ślimaki i inne takie.


Ho Chi Minh (wymowa: ho ci min; wiet. Thành Phố Hồ Chí Minh), dawniej Sajgon (wietn. Sài Gòn) to fascynujące miasto na południu Wietnamu na zachodnim brzegu rzeki Sajgon, 6,65 mlnmieszkańców. Do 1976 Ho Chi Minh nosiło nazwę Sajgon, a w latach 1954-1975 było stolicą Republiki Wietnamu. Miasto otrzymało swoją nazwę od polityka Hồ Chí Minha.


Ho Chi Minh jest zespołem miejskim funkcjonującym na tym samym poziomie organizacyjnym, jak wietnamskie prowincje, ma więc strukturę polityczną prowincji, z Radą Ludową i Komitetem Ludowym.
Miasto jest podzielone na 22 dzielnice. 5 z nich to dzielnice wiejskie (Nha Be, Can Gio, Hoc Mon, Cu Chi i Binh Chanh), obejmujące tereny rolne wokół miasta, włączone w oficjalne granice miasta. Tylko 5 dzielnic miejskich ma nazwy (Tan Binh, Binh Thanh, Phu Nhuan, Thu Duc i Go Vap), pozostałe są numerowane od 1 do 12.
Ludność Ho Chi Minh i okolic jest szacowana na ok. 9 mln (2009), co czyni je najludniejszym miastem w kraju i najludniejszą prowincją. Etnicznie dominują Wietnamczycy, na drugim miejscu są tzw. Chińczycy zamorscy (Hoa).
W 1679 r. w małej rybackiej osadzie, w bagnistej kambodżańskiej prowincji Prey Nokorpozwolono osiedlić się uchodźcom chińskim, zwolennikom upadłej w 1644 r. dynastii Ming. W drugiej połowie XVII w. prowincja stopniowo została przejęta przez władający południem Wietnamu ród Nguyễn i zasiedlona przez osadników wietnamskich. W 1698 r. przywódca rodu Nguyễn, Nguyen Phuc Chu, utworzył dwie prowincje: Tran Bien i Phien Tran, oraz ustanowił wicekróla dla tego obszaru. Miasto, nazwane po wietnamsku Gia Định, szybko stało się ważnym centrum gospodarczym.
W okresie kolonialnym Francuzi uczynili miasto stolicą swoich indochińskich kolonii i zmienili nazwę na Sajgon (wiet. Sài Gòn). Nazwa miasta, używana wcześniej nieoficjalnie, pochodzi prawdopodobnie z języka chińskiego. Okres panowania Francuzów miał duży wpływ na dzisiejszy wygląd miasta.
W okresie I wojny indochińskiej Sajgon zostaje stolicą wspieranego przez Francuzów cesarza Bảo Đạia. Po przegranej w 1954 roku wojnie Francuzi wycofali się z Wietnamu, cesarstwo upadło, a Sajgon został stolicą Republiki Wietnamu (Południowego), utworzonej na mocy postanowień układu pokojowego w Genewie.
Po II wojnie indochińskiej miasto przeszło w 1975 roku pod kontrolę Wietnamu Północnego. W 1976 roku, już w ramach Socjalistycznej Republiki Wietnamu, nazwa została zmieniona na Miasto Ho Chi Minha, aczkolwiek do dzisiaj jego mieszkańcy używają nieformalnie nazwy Sajgon. Formalnie nazwę Sajgon nosi Dzielnica nr 1.
Ho Chi Minh jest zamieszkany przez liczną mniejszość chińską, a dzielnica Chợ Lớn jest potocznie określana mianem Chinatown.

Tyle na dziś historii z wikipedii :D Trzeba ruszyć na zwiedzanie. Niewiele tu miejsc do obejrzenia. Ale już sam klimat miasta jest wart „przeżycia” (dosłownie!). W Wietnamie poruszanie się po mieście jest… inaczej zorganizowane. Na stronie KONIEC ŚWIATA znalazłam takie to instrukcje.
Należy się trzymać następujących zasad:
1) Przechodzisz przez ulicę pełną rozpędzonych motorów? Idź powoli ale zdecydowanie do przodu, uważnie obserwuj nadjeżdżających kierowców i wykorzystuj luki, ale nigdy się nie cofaj i pamiętaj, że kierowców obowiązuje niepisana zasada, że wymijają cię ZA twoimi plecami, a nie przed tobą.
2) Wynająłeś motor z kierowcą? Niezależnie od tego, co widzisz, zawieś ocenę sytuacji według zachodnich kryteriów, trzymaj się mocno, nie wykonuj gwałtownych ruchów, nie krzycz i zaufaj Wietnamczykowi przed tobą. Po pierwsze nie pozostaje ci nic innego, po drugie – w 90% to bardzo dobrzy i doświadczeni kierowcy.
3) Wynająłeś skuter i sam pędzisz przez ulice Hanoi? Jeśli umiesz jeździć na motorze – wyłącz europejskie przyzwyczajenia, daj się ponieść nurtowi ulicy, ale bądź bardzo czujny. Jeśli pierwszy raz siedzisz na dwóch kółkach – daj się ponieść nurtowi ulicy… i upewnij się, że masz kask i wykupione ubezpieczenie zdrowotne.
4) Nigdy nie panikuj.
Zabawne? Ależ wcale nie!
My postanowiliśmy pojechać do Muzeum Zbrodni Wojennych (niegdyś: Amerykańskich) motorem. Znaleźliśmy bez trudu chętnych, ale cena była wysoka. Zaproponowaliśmy więc, że pojedziemy na jednym motorze. Kierowcy wpadli w panikę. Jak to?! Pan jest za duży! No więc uparliśmy się, że damy radę i w końcu jeden wariat się zgodził. Łukasz dostał kask – bo ważne, żeby miał pierwszy i ostatni, a ja siadłam w środku na zakładkę. Jazda była istnym szaleństwem. Nie potrafię słowami opisać tego PRZEŻYCIA – w dosłownym znaczeniu. W drodze powrotnej nie udało nam się już nikogo na to namówić i wracaliśmy dwoma bajkami, których kierowcy porozumiewali się między sobą i z innymi użytkownikami drogi klaksonami. Jeździli po chodnikach, zjeżdżali z krawężnikach wysokości kilkudziesięciu centymetrów, jeździli pod prąd, śmigali między autobusami i innymi kolosami, poganiali zbyt opieszałych według nich motocyklistów…




Muzeum Zbrodni Wojennych to miejsce służące ukazaniu okrucieństw wojny, z jasnym i wyraźnym oskarżeniem Amerykanów. Kilka ekspozycji ze zdjęciami amerykańskich reporterów wojennych, okraszonych ich opowieściami jak zrobili te fotografię. Na mnie największe wrażenie zrobiła opowieść o dwóch chłopcach, gdy jeden, nieco starszy, próbował osłonić młodszego braciszka, więc kula przeszyła ich obu. A zaraz obok opowieść o chłopcach, którzy żyli jeszcze gdy reporter do nich podszedł. Trudno pojąć okrucieństwo takiej wojny. Są też dokumenty z tamtych czasów, plakaty propagandowe, sala telewizyjna z filmem - niemożliwy do zrozumienia narrator, są ekspozycje uzbrojenia, tablice z zestawieniem wydatków i wyposażenia wojsk amerykańskich w kolejnych wojnach oraz park maszynowy na zewnątrz. Tu oczywiście wszyscy radośnie się fotografują z samolotami, działkami samobieżnymi i tego typu atrakcjami.


Zanim pójdę spać jeszcze jedna uwaga – nie da się zapomnieć, że to kraj komunistyczny. Nie widać tego w zachowaniu ludzi czy gdy się targujesz o ceny, ale wszędzie znajdują się propagandowe bilbordy i plakaty. Coś jakby pod wspólnym hasłem „cały naród buduje swoją stolicę”. Oczywiście na czerwonym tle, zawsze na największych skrzyżowaniach i w towarzystwie Hồ Chí Minh’a (ur. 19 maja 1890 w prowincji Nghe An, zm. 2 września 1969 w Hanoi) − pseudonim polityczny Nguyễn Sinh Cunga, znanego również jako Nguyễn Tất Thành iNguyễn Ái Quốc − wietnamski polityk komunistyczny, założyciel i przywódca politycznyKomunistycznej Partii Indochin, premier (1954) i prezydent (1954-1969) Demokratycznej Republiki Wietnamu.
Hồ Chí Minh urodził się prawdopodobnie w roku 1890, w prowincji Nghệ An, w rodziniekonfucjańskiego "uczonego" Nguyễn Sinh Sắca. Początkowo otrzymał imię Sinh Cung, które, gdy miał 10 lat, zmieniono mu zgodnie z miejscowym obyczajem na Tất Thành. Po ukończeniu szkoły otrzymał uprawnienia nauczycielskie pozwalające mu pójść śladami ojca. Jednak powiązania jego rodziny z ruchem Đông Kinh Nghĩa Thục sprawiły, że Hồ Chí Minh wcześnie zetknął się z działaczami narodowo-wyzwoleńczymi, co skierowało go w innym kierunku. W 1911 r. zamustrował na statek jako Van Ba, pomocnik kucharza i wyruszył w podróż do Francji, a potem do Stanów Zjednoczonych i Anglii.
W owym czasie nie prowadził dziennika i nie sporządzał notatek, nie jest więc jasne dlaczego udał się do Europy nie zaś do Japonii, wówczas ostoi azjatyckiego nacjonalizmu. Może nie chciał wiązać się z Japończykami, już wtedy nastawionymi bardzo ekspansjonistycznie. Znacznie później mawiał, że obawia się zaskoczenia podczas "przeganiania tygrysa spod drzwi frontowych, podczas gdy wilki zachodzą od tyłu." Najbardziej prawdopodobne jest to, że chciał nauczyć się od Zachodu jak Zachód pokonać. Trzy lata spędził na morzu zwiedzając cały świat. W 1913 r. przybył do Stanów Zjednoczonych. Po roku popłynął doLondynu gdzie pracował jako pomocnik kucharza. Prawdopodobnie wrócił wtedy do nazwiska Nguyễn Tất Thành. Uczył się angielskiego i poznawał poglądy socjalistów, irlandzkich separatystów i różnego pochodzenia nacjonalistów. W 1917 r. podobno wrócił do Francji, data ta jednak nie jest niczym udokumentowana. Wg oficjalnych danych władz francuskich do Francji przybył dopiero w 1919 r. jako Nguyễn Ái Quốc (Nguyen Patriota)

.
W Paryżu wstąpił do SFIO − francuskiej partii socjalistycznej. 19 czerwca 1919 r. napisał petycję do uczestników konferencji wersalskiejnawołująca do uznania praw narodu wietnamskiego do wolności i samostanowienia. Po zapoznaniu się z leninowskimi Tezami w kwestii narodowej i kolonialnej doszedł do wniosku, że komuniści mogą mu pomóc w wyzwoleniu Wietnamu. W grudniu 1920 r. wziął udział w kongresie SFIO w Tours, gdzie po rozłamie został jednym z założycieli Francuskiej Partii Komunistycznej.
W 1921 wystawił w jednym z klubów swój monodram "Bambusowy Tygrys", w którym portretował skorumpowaną wietnamską marionetkę,cesarza Khai Dinha. Podobno był to spektakl "w stylu Arystofanesa, nie pozbawiony werwy i wartości scenicznych"[2]. Pisywał artykuły do gazet, nawet recenzje filmowe (w magazynie "Cinegraph", pod pseudonimem Guy N'Qua). W 1921 r. utworzył Związek Międzykolonialny i zaczął wydawać czasopismo La Paria. Poznał wielu ówczesnych, wpływowych działaczy i stał się popularny. Latem 1923 r. wyjechał po kryjomu do Berlina, a następnie do ZSRR. 27 stycznia 1924 r., tydzień po śmierci Lenina, moskiewska Prawda opublikowała jego artykuł: "Lenin i kolonie". Latem 1924 r. wziął udział w V kongresie Kominternu, gdzie wybrano go na członka Biura Dalekowschodniego i wysłano doKantonu, gdzie miał pomóc w organizacji ruchu komunistycznego. W Kantonie Nguyễn Ái Quốc założył Stowarzyszenie Wietnamskiej Młodzieży Rewolucyjnej, które wkrótce zdominowało wietnamski ruch rewolucyjny.
Po przejęciu władzy w Chinach przez Czang Kaj-szeka Nguyễn Ái Quốc wrócił do ZSRR. Przez kilka miesięcy podróżował, biorąc udział w różnych zjazdach i kongresach. Na jesieni przyjechał do Syjamu, gdzie założył czasopismo Amity przeznaczone dla wietnamskich emigrantów. Do ogarniętego niepokojem kraju wrócić nie mógł. 10 października 1929 r. Sąd Cesarski na sesji w Vinh (prowincja Nghe An), uznał go winnym zamieszek i w procesie zaocznym skazał na karę śmierci. W czasie jego nieobecności wśród działaczy partyjnych doszło do rozłamu w wyniku którego utworzono kilka różnych organizacji i partii komunistycznych. Na początku 1930 r. przyjechał do Hongkongu, gdzie zorganizował spotkanie przywódców wietnamskich organizacji komunistycznych. W wyniku tej konferencji powołano Komunistyczną Partię Wietnamu (Đảng Cộng sản Việt Nam), którą w październiku tegoż roku przemianowano na Komunistyczną Partię Indochin (Đảng Cộng sản Đông Dương).
6 czerwca 1931 r. władze brytyjskie aresztowały Nguyễn Ái Quốca. Do ekstradycji jednak nie doszło. Rozgłoszona fałszywa wiadomość o jego śmierci odwróciła od niego uwagę władz francuskich i za cichym przyzwoleniem brytyjczyków w styczniu 1933 r. udało mu się uciec do Chin. Wiosną 1934 dotarł do ZSRR. Okres pobytu w Moskwie jest bardzo słabo udokumentowany, jeśli nie liczyć jego własnych wspomnień wydanych w 1963 r. Wiadomo jednak, że nie ominęły go stalinowskie czystki i, że w latach 1934-38 był politycznie nieaktywny. Pod koniec 1938 roku powrócił do Chin.


W drugiej połowie 1940 roku, po krótkich walkach, francuski rząd Vichy podpisał z Japonią traktat, na mocy którego Japończycy gwarantowali suwerenność i integralność kolonii francuskich w Indochinach, a w zamian otrzymywali pełną swobodę działań militarnych. Zachęcona tym projapońska, nacjonalistyczna Liga Odrodzenia Narodowego Wietnamu zorganizowała powstanie skierowane przeciwko władzom kolonialnym. Komuniści początkowo poparli powstanie, organizując własne oddziały partyzanckie, ale po klęsce powstańców wKochinchinie uznali wystąpienia za przedwczesne i wycofali się.
28 stycznia 1941 roku Nguyễn Ái Quốc wrócił do Wietnamu, gdzie w górach prowincji Cao Bằng, w jaskini Pác Bó zaczął organizować Ligę Walki o Niepodległość Wietnamu, zbrojną organizację zwaną w skrócie Việt Minh. Z tą organizacją miał się kojarzyć kolejny pseudonim przywódcy: Hồ Chí Minh (pol. 'Ten Który Oświeca', 'Ten, który Niesie światło').
W sierpniu 1942 r., przekradając się do Chin, Nguyễn Ái Quốc został aresztowany przez lokalne władze prowincji Guandxi i przetrzymywany w różnych więzieniach do 10 września 1943 r., po czym osadzony w areszcie domowym. W więzieniu spędza czas na pisaniu wierszy.
W sierpniu 1945 r., już jako Hồ Chí Minh, został szefem Tymczasowego Rządu Rewolucyjnego Wietnamu, a 2 września na wiecu w Hanoi proklamował niepodleglość. Pokonferencji genewskiej i podziale kraju został prezydentem DRW. Zmarł 2 wrzesnia 1969 r. na atak serca w swoim domu w Hanoi.

niedziela, 13 marca 2011


25 lutego, piątek
Jesteśmy znowu w Bangkoku. Autobus zatrzymuje się na dworcu południowym, choć obiecywali centrum. Ale już przywykłam. Znalezienie właściwego autobusu komunikacji miejskiej przed świtem nie jest już problemem. W dzielnicy turystycznej jesteśmy przed otwarciem czegokolwiek. I co? I w naszym ulubionym hoteliku maja dokładnie jeden pokój i dokładnie w naszym standardzie. Zostawiamy więc bagaże, sprawdzamy co trzeba na necie i jedziemy do ambasady Wietnamu. Odebranie wizy bez zastrzeżeń. Ale kończą nam się zdjęcia do wiz a tu akurat otworzyli punkt z niezłymi cenami. Płacimy więc za 16 fotek i czekamy. Przychodzi facet a aparatem słabszym od mojego, karze usiąść na tle białej ściany. Dziwne, ale niczego nie ustawia. Przecież to mają być takie zdjęcia jak do paszportu, z białym tłem i duża twarzą. Nie pyta czy nam pasują, tylko drukuje. Prosimy, żeby pokazał i… o nie! Tło jest szaro-bure, twarz mała i na każdym kolejnym zdjęciu jesteśmy coraz bardziej z boku. Tłumaczymy dlaczego te zdjęcia są nie do przyjęcia a on się wścieka – zapłaćcie za ta połowę i sobie idźcie! Nie, no tego się nie spodziewałam! Zapomniałam, że ambasada to nie kawałek Tajlandii, w której generalnie jest uczciwie. Straciłam czujność! No więc zaczyna się tłumaczenie, negocjowanie. Mnie już nerwy puszczając, więc Łukasz każe mi usiąść i sam rozmawia z urzędnikami. Sytuacja przybiera niespodziewany obrót. Krzyczą na nas, że to zdjęcia tylko do wizy wietnamskiej i tu je akceptują. Ale na sowa, ze w takim razie po co komu 16 zdjęć milkną. I wtedy przychodzi konsul (czy jakiś jego zastępca), pyta o paszporty. Łukasz mówi, tak mam paszport.
- Daj!
- Mam, nie dam.
- Wiza?
- Mam.
Milczenie.
No to ładnie się narobiło. Spiszą nasze dane (maja zdjęcia z aplikacji), nie wpuszczą do Wietnamu. Mają takie parszywe prawo nie wpuścić bez podania powodu. Zaskoczeni odbieramy nasze pieniądze i w kiepskich nastrojach wychodzimy na ulicę.
A może trzeba było wziąć te fotki dla świętego spokoju? No trudno, już za późno.
Dla poprawy humorów odwiedzamy najbliższy bazar – jedzenie, słodycze, kawa i jakieś drobne zakupy zdecydowanie poprawiają nam nastroje.



No to jedziemy do głównej atrakcji dzisiejszego dnia. Muzeum Patologii i Chorób. Właściwie jest to sześć połączonych muzeów, zajmujących całe piętro nowoczesnego szpitala. Niestety nie można w środku robić zdjęć. A byłoby co fotografować!!! Jest wystawa pokazująca jakimi pasożytami można się zarazić w jakim jedzeniu –i zdjęcia oraz modele, pokazujące skutki. Są tez olbrzymie, podświetlone powiększenia różnych bakterii i pasożytów– wyglądają okropnie! Moja „ulubiona” lambria prezentuje się interesująco, ale nie mam ochoty na więcej spotkań bliższego stopnia. Wystarczy mi oglądanie jej w muzeum. Jest wystawa poświęcona skutkom tsunami, jest kardiologiczna z komorą, w której można było kiedyś zmierzyć ciśnienie. I z wypreparowanymi sercami. No i jest olbrzymia część – kilka sal – z wypreparowanymi narządami ofiar wypadków, morderstw, zawałów itp. wraz z dokładnymi opisami. Były to chyba dowody w różnych sprawach. Niektóre są bardzo stare i już mętne, inne nowiutkie, jeszcze bez opisów. Towarzyszą im często zdjęcia z miejsca zbrodni, z wizji lokalnych. Dalej znajdują się zdeformowane płody ludzkie, np. zrośnięte główkami. Najczęściej maleństwa z pierwszego trymestru, ale jest też dziecko z ósmego miesiąca – ofiara wypadku. Dokonano aborcji by matka przeżyła. Są też dzieci, które nie przeżyły pierwszych tygodni. Z ogonkami. Z jednym tylko okiem. Z wodogłowiem. Niektóre wydają się być ilustracjami greckich mitów o cyklopach, czy opowieści o wampirach.
Resztę dnia spędzamy na niespiesznych spacerach wzdłuż rzeki, kupowaniu biletów, planowaniu dalszej podróży. I na objadaniu się lokalnymi smakołykami. Moje ukochane „zupki wszystkich smaków”! i desery, o których nie wiadomo czym do końca są…