skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 8 kwietnia 2011


30 marca, środa


Budzimy się w Chiang Rai w doskonałych humorach, jesteśmy w Złotym Trójkącie i wybieramy się na wycieczkę skuterem. Bo w Tajlandii można wypożyczyć skuter nie zostawiając paszportu :D

I nie trzeba mieć prawa jazdy (na skutery w ogóle nie trzeba, a na motory nie obowiązuje wówczas po prostu ubezpieczenie). Są nawet takie mini skuterki dla mnie.
Ale na razie pożyczamy skuter z automatyczna skrzynia biegów i szalejemy od rana do nocy. Najpierw dzielimy się obowiązkami – Łukasz jest kierowca a ja mu przypominam, że jeździ się po lewej stronie drogi. Jestem też lusterkami i nawigacją.
Potem ruszamy na poszukiwania stacji benzynowej. Na początku kiepsko nam z tym idzie (pytani ludzie mylą chyba „gas stadion” z „bus stadion”, bo kierują nas wszyscy na dworzec autobusowy a tam nijak żadnego paliwa znaleźć nie możemy, ale po chwili wszystko wraca do normy.
Jedziemy na północ. Około 20 km od Chiang Rai znajduje się… no właśnie! Jak to nazwać?! To „coś”. Może najpierw opowiem jakie to jest i dlaczego, a potem zajmiemy się nazewnictwem. No więc jest kilka mniejszości etnicznych, w tym najsłynniejsze Plemię Karen, znane jako Długoszyje, które zamieszkuje Mianmar (Birma)i północ Tajlandii. Tradycyjnie zamieszkiwało i nadal zamieszkuje, ale mniej już tradycyjnie. Bo oto rzeczywistością jest fakt powstawania wiosek - zoo, które budowane są, a następnie zasiedlane sprowadzanymi z Mianmaru dziewczynami. Kwestią sporną jest, czy dziewczyny uciekły z Birmy, czy zostały uprowadzone. Następnie cale ich życie, ich prywatność, wystawiane są na sprzedaż (za cenę biletu). I ponownie pojawia się spór: chcą tak żyć czy są do tego zmuszane?
No bo z jednej strony dzięki tym obręczom kobiety, choć w dzisiejszym rozumieniu niekoniecznie realizujące ideał Piękna, widnieją na większości pocztówek, są najbardziej znanymi twarzami w tej części Azji a kamery i migawki aparatów fotograficznych towarzyszą im codziennie, przy każdej niemal czynności.
Wydawało się, iż dawny zwyczaj wydłużania szyi zaniknie, lecz dzięki turystom stał się… no właśnie: formą podtrzymywania tradycji, czy możliwością zarobku? Bo przecież tutejsze kobiety nie muszą ciężko pracować w polu jak ich sąsiadki, wystarczy że siedzą na progach chat i pozują do zdjęć uszczęśliwionym turystom. W Birmie ewidentnie są do tego zmuszane przez juntę wojskową. A w Tajlandii? Połowa dochodu z opłat za odwiedzenie wioski należy do nich. Co więcej, na azjatyckim rynku matrymonialnym cena panny młodej o szyi zdobionej pierścieniami znacznie wzrosła. Taka żona świadczy o zamożności mężczyzny, który ją poślubił, gdyż musiał wpłacić rodzicom swej wybranki sporą zapłatę.
Z drugiej strony choć do wiosek (jest ich już kilka) co dzień przybywają turyści, to kobiety z Birmy wciąż nie nauczyły się ani angielskiego, ani tajskiego. Są przekonane, że wrócą do siebie, do domu. Jednakże rządzona przez wojskową dyktaturę Birma to nie najlepsze miejsce do życia. Utworzono tam między innymi specjalną wioskę mniejszości narodowych, do której przymusowo przesiedlono ludzi. Trzymani pod strażą są pokazywani turystom niczym okazy w zoo. Słyszałam też, że koło jeziora Inle są trzymane pod strażą trzy kobiety. Turysta Kobiety odgrywają upokarzający spektakl, którego sensu większość turystów nie pojmuje. Dlatego, choć planowaliśmy odwiedzić kobiety w ich wiosce w Birmie, zrezygnowaliśmy. Nasz przewodnik którym pisałam, wyjaśnił nam jak to wygląda naprawdę i nie chcieliśmy wspierać junty.
A w Tajlandii? Tutaj połowa dochodu z turystyki oraz wszystko co kobiety zarobią na sprzedaży pamiątek należy do nich. Spotkałam się także z informacją, iż zdarza się, że jeśli uciekinierki nie trafią pod opiekę tajskiego rządu są porywane przez „przedsiębiorców turystycznych”, którzy następnie pokazują długoszyje kobiety niczym na średniowiecznym jarmarku. Podobno sprawą interesuje się Amnesty International. No więc ze wszystkich powyższych możliwości wybrałam zakup (nietaniego) biletu i spacer po wioskach mniejszości. Przyznaję, że nic nie kupiłam, ale tez nie byłam zbyt natarczywa w robieniu zdjęć. Najbardziej rozczuliła mnie sytuacja, gdyż dzieci w szkole (trudno to sobie wyobrazić, że w wiosce jest szkoła bez ścian i można zobaczyć lekcję) chórem zapytały mnie skąd jestem.
Odpowiadając pokazałam im ulotkę o Przemyślu (tak! Nadal dźwigam te cholerne ulotki i przy każdej odprawie na samolot obawiam się, że każą mi płacić za nadbagaż) a one z zachwytem oglądały obrazki i słuchały jak się mieszka w Europie. Nauczycielka wskazała palcem zdjęcie zakonu karmelitańskiego i zaczęła krzyczeć: ”TV, TV!”. Myslę, że mają podobny budynek w jakimś serialu. Al. dzieciaki natychmiast zaczęły się uśmiechać z zachwytem a nauczycielka jeszcze długo po moim wyjściu studiowała tę ulotkę.
W sali lekcyjnej zwróciłam uwagę na to, że kilka dziewczynek miało założone obręcze na szyje. Pierwsze mosiężne pierścienie dziewczynka otrzymuje kiedy ukończy pięć lat. Dziewczynka przez pierwszych kilka lat nosi niewielką liczbę obręczy, a gdy osiągnie 10 - 12 lat może wybrać, czy decyduje się na włożenie kolejnych kręgów, czy chce zrezygnować z tradycji. Większość się decyduje. W końcu tak samo wyglądają ich matki. Kiedy się z nimi rozmawia twierdzą, że to ich tradycja i chcą ją kultywować.


Nie wiadomo skąd wziął się zwyczaj zakładania obręczy. Tu powtórzę za kilkoma artykułami w Internecie, że zdaniem jednych pochodzi on z czasów, gdy wokół wiosek kręciły się tygrysy atakujące swe ofiary najczęściej od razu za szyje. Grube metalowe obręcze miały uchronić przed kłami drapieżnika. Według innych podań pierścienie miały zapewnić małżonkowi dochowanie wiary przez żonę. W przypadku zdrady zdejmowano je z szyi, która pod ciężarem głowy ulegała złamaniu. Do dziś gdy dla potrzeb naukowców któraś z kobiet Padaung musi zdjąć obręcze, naraża ją to na śmiertelne niebezpieczeństwo skręcenia karku. Przez wiele lat o ich szyjach krążyły najbardziej fantastyczne legendy, niektóre z nich wręcz mówiły, iż kobiety z tego plemienia mają więcej kręgów szyjnych. Dopiero w ostatnich latach wykonano zdjęcia rentgenowskie, które wyjaśniły tą zagadkę. Nienaturalnie wydłużone szyje kobiety zawdzięczają nie tyle wydłużeniu kręgów szyjnych, co opuszczeniu pod ciężarem metalu kości obojczyka i żeber.


Czytając o Długoszyich znalazłam tez stwierdzenie, że mężczyźni przechodzą przez wioskę praktycznie niezauważani przez turystów. To prawda! Niemal ich nie zauważyłam i tylko przypadkiem znaleźli się na moich zdjęciach! Ostatecznie nie ma w nich nic niezwykłego. No, może tylko longyi - długi kawał materiału noszony zamiast spodni. Jednak w porównaniu z szyjami ich kobiet nie robi to wrażenia.

Zostawiamy pięć plemion przy ich sprawach i jedziemy dalej na północ. Jesteśmy na terenie Złotego Trójkąta. Złoty Trójkąt, obejmujący obszar około 200 000 km, znajduje się na terytorium trzech państw: Birmy, Laosu i Tajlandii. Region ten związany jest z handlem opium i heroiną (stąd przymiotnik "złoty"). Odmianę maku, z którego produkuje się opium zaczęto uprawiać na wspomnianym terenie w XIX wieku. Wtedy to m.in. na teren północnego Laosu sprowadziły się plemiona górskie z południowych Chin, gdzie narkotyk ten był ważnym artykułem handlowym. Produkcja opium w Laosie była kiedyś legalna i wspierana przez władze i różne tajne służby. Obecnie posiadanie i spożywanie opium jest karalne.
Całkowite wykorzenienie produkcji opium utrudnia brak środków finansowych, infrastruktury oraz warunki terenowe. Gęste lasy, rwące potoki górskie i niedostępne góry utrudniają to zadanie. Choć według wszelkich danych region ten nadal stanowi ważne źródło uprawy maku, to rządy Laosu i Tajlandii od wielu lat dokładają wszelkich starań, by plemiona górskie zamieszkujące te tereny uprawiały inne rośliny przynoszące dochód np. kawę czy herbatę. Dzięki tej polityce tereny uprawy maku z roku na rok się zmniejszają. Obecnie prym w regionie w handlu opium dzierży Mianma (Birma).
Złoty Trójkąt to nazwa, która niewiele mówi o konkretnych zabytkach, bardziej jest nazwą dla przestrzeni, atmosfery… jest to miejsce gdzie spotykają się trzy państwa – Laos, Tajlandia i Birma. Jako się rzekło słynęły one z produkcji i rozprowadzania opium na skalę światową. Do niedawna nawet turyści mogli spróbować opium, była to jedna z tutejszych atrakcji. Oficjalnie jest to już zabronione i nielegalne. Za posiadanie i przemycanie opium lub narkotyków jego pochodnych grożą wysokie kary, łącznie z karą śmierci.
Przy granicy z Birmą i Laosem znajdują się dwa muzea opowiadające opiumową historię. Zdecydowanie warte odwiedzenia jest „Hall of Opium” ( w „House of Opium” podobno nie znajduje się nic wyjątkowego, jest ono tańsze, ale mniejsze a wystawy są uboższe, za to jest nieco bliżej i świetnie oznakowane). Jest to jedno z niewielu miejsc w Azji, które wywarło na mnie takie wrażenie! Profesjonalne wystawy, dobrze dobrana muzyka i światła, projekcje, filmy…. Do tego dochodzą audiowizualizacje i ciekawe eksponaty. Niestety nie wolno robić zdjęć.
Muzeum powstało z inicjatywy króla (a właściwie jego matki), aby przedstawić ludziom historię opium nie tylko w Azji, ale na całym świecie oraz skutki zażywania narkotyków. Nastrój panujący w muzeum skłania do refleksji i przemyśleń. Na końcu jest nawet specjalna sala do refleksji. Zwiedzenie całego zajęło mi około dwóch godzin.