skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chauna Beach. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chauna Beach. Pokaż wszystkie posty

sobota, 5 marca 2011




13 lutego, niedziela
Wstaliśmy grubo przed świtem, by zobaczyć jak wioska rybacka budzi się do życia. Przyznaję, że to jedna z tych chwil, gdy docenia się towarzystwo w czasie podróży. Wprawdzie trudno takiego towarzysza dobudzić rano, ale za to spacerując w jego towarzystwie czuję się bezpieczna. Dzięki temu mogę zobaczyć rzeczy, miejsca i wydarzenia, których nie zobaczyłabym podróżując sama. Tak jak wioska czy targ rybny o świcie.


Tyle tam owoców, ryb i innych stworów morskich! Była nawet tanaka – zmielony proszek z kory specjalnego drzewa służący tutaj do ochrony przed słońcem.
O 10:00 czekamy grzecznie na autobus, który ma nas zawieźć do stolicy. Przyjeżdża spóźniony trzy kwadranse. Okazuje się zresztą, że to nie ten. Bo nasz był pełny i już pojechał. No a ten ma popsutą klimatyzację (przy naszych siedzeniach oczywiście nie ma okien, więc jesteśmy skazani na uprzejmość współpasażerów). Autobus wlecze się niemiłosiernie, zatrzymuje się na postoje w drogiej restauracji i jakimś sklepie ze słodyczami, na który najwyraźniej wszyscy czekali, bo jest mocno reklamowany w okolicy. Do Yangonu dojeżdżamy o zmroku. Jeszcze spacerujemy po mieście, jemy kolację i niemałym wysiłkiem drukujemy bilet lotniczy w kawiarence internetowej. Samolot mamy wcześnie rano, więc na wszelki wypadek jedziemy na lotnisko już wieczorem w celu przeczekania w Sali odpraw. Jednak ku naszemu największemu zdziwieniu jedyne lotnisko międzynarodowe w tym kraju jest zamykane na noc! No więc CO MY MAMY ZROBIĆ?! Przemiła obsługa informuje nas, że tutaj nie możemy zostać (a próbowaliśmy rozłożyć się pokotem pod bramą) a 100 metrów dalej jest hotel. Niestety cena wynosi 30 dolarów! Za kilka godzin? Odpowiedź jest szokująca: cena zawiera śniadanie i… transfer na lotnisko!
Wracamy na lotnisko, ale tam definitywnie nie chcą nas przenocować. Łukasz podejrzewa, że za włóczenie się po okolicy mogą nas aresztować (pamiętam informację z któregoś z portali, że w okolicy znajduje się więzienie i turystom nie wolno się tak po prostu włóczyć samopas). Ostatecznie wleczemy się ciemnymi ulicami nocą w poszukiwaniu taniego hotelu. Udaje nam się jednak trafić tylko do równie drogiego jak ten poprzedni. Tu jednak, dzięki zdolnościom negocjacyjnym naszej dwójki, nocujemy za 10 dolarów. Menadżerka chyba na dugo zapamięta parę biedaków z Europy (bo nie sadzę, by pamiętała gdzie dokładnie leży kraj o egzotycznej nazwie Polska).




12 lutego, sobota
Chauna Beach to cudowne miejsce na czilaut. Można skoncentrować się na nicnierobieniu i słodkim nieróbstwie. Za namową naszego boya jedziemy (we trojkę na jednym skuterze częściowo nieutwardzonymi drogami i stromymi stokami)na oddalona o kilka kilometrów plażę. Jeszcze piękniejsza plaża, jeszcze mniej ludzi, jeszcze lepsze zdjęcia… Po odpoczynku do granic znudzenia spokojny powrót brzegiem w promieniach zachodzącego słońca. Mówią, że dla takich chwil warto żyć. Ja myślę, że warto podróżować. Ponosić drobne (i większe) niewygody, zwalczać przeciwności losu. I niech tam sobie złośliwcy siedzą w swoich ciasnych skorupkach i sączą jad. Niech żyją czyimś życiem, bo w ich własnym nic ciekawego się nie dzieje. Ja mam odwagę realizować swoje marzenia. W moim życiu dzieje się wiele, więc dla tych zgorzkniałych tez wrażeń wystarczy. Ale przede wszystkim piszę, by moi przyjaciele i rodzina się o mnie nie martwili, by wiedzieli co i jak robię. Cieszą mnie ich wyrazy wsparcia, opinie i historie o tym, jak moje opowieści zachęciły ich do realizowania swoich marzeń. Coraz częściej dostaję też listy od osób, których nie znam osobiście, a które czytają mojego bloga i twierdzą, że dzięki niemu znajdują w sobie siły, których istnienia się nie spodziewały. Zaskakuje mnie to, ale nie dziwi. Wszyscy mamy lepsze i gorsze chwile, wszyscy potrzebujemy podnoszenia nas na duchu. Ale zawsze musimy pamiętać, że czynienie swojego życia pięknym i szczęśliwym nie wymaga wielu pieniędzy czy „pleców”, a odwagi, pozytywnego myślenia i determinacji. Czasem nieco wsparcia i odrobiny szczęśliwych zbiegów okoliczności. Czy to zbyt wiele? Moja historia pokazuje, że to możliwe. A zatem chyba warto próbować. Powodzenia!













Piątek, 11 lutego
Jest rajsko. Cisza, spokój, przesympatyczni ludzie, fantastyczne okoliczności przyrody. Wstaję w ciemnościach, by obejrzeć wschód słońca. Słońce nie wstaje na plaży, ale nad lasem, w którym skrywa się wioska. Obserwuję ludzi spieszących we mgle do pracy i obiecuje sobie następnego dnia urządzić spacer wśród ich domów z aparatem.
Postanawiamy poeksplorować nieco okolicę. Odwiedzamy lokalny market, kilka sklepików, restauracyjek.
Ponownie próbujemy betelu, ale teraz kozacko życzymy sobie mocniejszy tytoń – taki ze skorpionem na opakowaniu. Żucie tego przez minutę barwi mi ślinę na czerwono, ale to nic. Ważniejsze jak wpływa na organizm. Gwałtownie zaczyna mi się kręcić w głowie, mam nudności i mocno bije mi serce. Robię się czerwona na całym ciele. Trochę wystraszyłam otoczenie, ale po kilku minutach sytuacja wraca do normy. Cóż, najwyraźniej to nie dla mnie. Łukasz proponuje, żebym spróbowała jeszcze raz, a on nakręci filmik. Dziękuje bardzo: NEVER AGAIN!
Będziemy zwiedzać. Mamy do wyboru dwie wyspy: rybaków i opisywana w LP White Sand. Nasz boy hotelowy stwierdził, że bardziej nam się spodoba wioska rybacka na wyspie, bo jest tam cicho, spokojnie i bardzo klimatycznie (tzn chciał to powiedzieć, ale znajomość angielskiego mu na to nie pozwalała). Miał rację. Spędziliśmy kilka godzin na wysepce, oddalonej od Chauna Beach zaledwie kilkaset metrów. Za równowartość dolara pan przewiózł nas na wyspę a potem wypatrzył nas, gdy pojawiliśmy się na plaży i natychmiast po nas przypłynął. Dostał typowo lokalny napiwek – porcje betelu, która nam została. Nie spotkaliśmy żadnych turystów (nawet lokalnych), chociaż obecność kramów z kokosami, suszonymi rybami i pamiątkami z muszelek wskazywała, że czasem się tam pojawiają. Stupa ukryta w skałach, mały mnich obserwujący przez lunetę bielejącą White Sand, umorusane dzieciaki na dzikiej plaży, dziewczyny zbierające kamienie i noszące je na głowach, rybacy reperujący sieci, wielkie kraby kryjące się w dziurach w ziemi i czarne świnie biegające samopas. Spacer po rybackiej wiosce kryjącej się przed żarem słonecznym w cieniu palm rzeczywiście wywarł na mnie niezapomniane wrażenie. Boy hotelowy miał rację. Postanowiłam korzystać z jego rad.