skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 22 grudnia 2010




13 grudnia, poniedziałek
I znowu nie było teleranka…
Odbyliśmy 12 godzinną podróż pociągiem do Jaisalmer, docierając do miasta w samo południe. Ta noc okazał asie koszmarna. Było piekielnie zimno (założyłam na siebie wszystko co miałam w tym np. dwie pary grubych skarpetek i czapkę wełnianą) ale mam wrażenie, że od zamarznięcia uratowała mnie jedynie kupowana przy każdej okazji gorąca herbata roznoszona co jakiś czas przez obnośnych sprzedawców. Osłabienie i przeziębienie dały się mocno we znaki. Nie reagowałam nawet na naganiaczy nachalnie rekomendujących swoje miejsca noclegowe już kilka godzin przed dotarciem do celu podróży. Jaisalmer zresztą słynie z tej ostrej walki o turystów.
Jaisalmer to warowne miasto na pustyni Thar. Został założony w 1156 r przez Rawale Dźajsala, Radźputa z klanu Bhatti. Całe miasto zostało zbudowane ze złocistego piaskowca. Różne były koleje losu warowni, ale swój rozwój i przetrwanie zawdzięcza położeniu. Leży na dawnym szlaku handlowym z Indii na Zachód, do Arabii, Persji, Egiptu. To tą drogą ciągnęły kupieckie karawany, z przyprawami, herbatą, tkaninami. Miasto korzystało na swoim położeniu. Tak jak teraz korzysta na turystach.
Jak już wspomniałam w samo południe wysiadłam zmarznięta i opatulona w żar pustyni. Nie byłam w stanie nawet marudzić, nie mówiąc o podjęciu jakiegokolwiek wysiłku. Obiecałam jednak Łukaszowi, że nie będę marudziła do zmroku (by pozwolić mu cieszyć się atmosferą tego niezwykłego miasta). Dwie godziny zajęło nam kupowanie biletów na następne dni podróży (niestety zabrakło nam czasu by pojechać na północ do Bikaneru, Amistaru i dalej do Kaszmiru) i szukanie hotelu.
W hoteliku nie chcą nam pokazać pokoi („jak zobaczysz nasze pokoje, to już nigdzie nie pójdziesz, obiecuję!”), tylko zapraszają na dach, gdzie częstują kawą, herbatą. Przynoszą album z dziesiątkami zdjęć z safari (a więc niska cena to tylko przyczynek do naciągnięcia nas na safari – strasznie na to safari liczyliśmy, ale nie mamy czasu) i wielki notes z rekomendacjami (sporo także Polaków). Przysiada się właściciel i przedstawia swoją ofertę. Tłumaczymy, że chętnie, ale tylko na kilka godzin, bez noclegu, bo nie mamy czasu. Zresztą po trzech nocach w pociągach i z perspektywą czterech następnych tę jedyną „na miejscu” Łukasz obiecał mi w dobrym hotelu. A tu niespodziewanie dostajemy propozycje wyjazdu za godzinę i powrotu po 24 h. Cena do zaakceptowania dla nas „od ręki” obejmuje jeszcze pokój do naszej dyspozycji przed i po safari (z gorącym prysznicem), depozyt bagażu, safari z jeepem i wielbłądami oraz przewodnikiem (okaże się na miejscu, że tylko dla nas dwojga) i pełnym wyżywieniem, noclegiem na pustyni „pod gwiazdami” i transfer na dworzec następnego dnia wieczorem. Dla przyzwoitości targujemy cenę (oczywiście o 1/3) i ostatecznie płacimy za wszystko ok. 75 zł/os. Zapominam niemal, że mam gorączkę, katar i mocny kaszel. Łukasz idzie do ściany płaczu po pieniądze oraz leki dla mnie i po obiedzie na dachu naszego hoteliku (ach ten wschodni wystrój! poduszki, leżące „stoliki” i widok na złote miasto) ruszamy w pustynię. O następnej godzinie wsiadamy na wielbłądy gdzieś przy drodze przez pustynię. Czekamy na instrukcję „obsługi” tych wielkich zwierząt (umiem jeździć konno i na wielbłądzie siedzę drugi raz, ale trudno to nazwać odpowiednim przygotowaniem; Łukasz zaś nie ma zupełnie doświadczenia ze zwierzętami transportowymi), a tymczasem nasz przewodnik pogwizduje na kamele, po czym one wchodzą w kłus i biegną sobie w kierunku zachodzącego słońca. Okazuje się, że ten Łukaszowi jest przywódcą stada a mój leniem kompletnym, więc po chwili mój towarzysz podróży, z okrzykiem na ustach, znika mi za horyzontem. Chwilę zajmuje mi wytłumaczenie przewodnikowi, że to może nie jest najbezpieczniejsze a pokrzykiwanie na mojego kolegę, by się zatrzymał nic ni da, bo my po prostu kompletnie nie wiemy jak to zrobić. No więc przechodzimy 30-sekundowe szkolenie (gość prezentuje dwa niemożliwe dla mnie do powtórzenia dźwięki, które mają oznaczać „biegnij” i „zatrzymaj się”) i po chwili historia się powtarza. Kopię mojego Papu po bokach, bije patykiem, przemawiam pieszczotliwie – nic z tego, biegnie tylko wtedy gdy przewodnik gwiżdże i jemu się chce biec. Facet tłumaczy, że musimy się spieszyć, by zdążyć na zachód słońca do wydmy (chyba że chcemy błąkać się po pustyni po ciemku). Więc przed dwie godziny biegniemy sobie każdy „na własną rękę”, co –nie powiem – daje duże poczucie samodzielności i frajdy z safari. Znajomość kłusu ćwiczebnego z kursu jeździeckiego bardzo mi się przydaje do przyjęcie właściwej pozycji (co przewodnik bardzo chwali; zresztą już wcześniej słyszałam w Egipcie, że siedzę jak królowa hihi).
Po dwóch godzinach biegu docieramy na wydmę, gdzie właśnie słońce chowa się za horyzontem. Pozujemy do jednego z tych zdjęć, na których nasz przewodnik obcina nam głowy, nogi i wszystko jak leci (dobrze że tylko na fotkach, ale szkoda, iż nie powiedział, że nie widzi).
Po zmroku rozkulbaczamy wielbłądy i szykujemy biwak. Rozkładamy maty i koce do spania (to będzie nasz „pokój”), przyglądamy się jak facet gotuje, przysłuchujemy jak śpiewa… Wokół nas cisza pustyni, nad nami tysiące gwiazd i nieznanych mi z Europy układach. Wspominam zachód słońca na pustyni Gobi sprzed roku. Ach, mają te pustynie w sobie coś magicznego. Tylko wtedy brakowało mi kogoś, z kim mogłabym dzielić radość chwili. Teraz radość jest bezbrzeżna…




12 grudnia, niedziela
Czy macie wyobrażenie o odległościach w Indiach? Kiedy rozmawiam z ludźmi i pytają o Polskę porównują nasz kraj do jednej prowincji tutaj. O w Indiach odległość tysiąca kilometrów to blisko. Tu trasy pociągów mają i po dwie doby. W związku z tym nie jesteśmy w stanie dotrzeć w ciągu jednej nocy do Jaisalmer. Musimy się zatrzymać w Jaipur, które początkowo nie znajdowało się na naszej trasie. Pomimo, iż polecane przez wszystkie przewodniki ostro krytykowane przez globtroterów na forach. Okazało się jednak, że nie sposób go uniknąć – i dobrze. Bo spędziliśmy tu bardzo miły dzień.
Jaipur to różowe miasto Radżasthanu (wszystkie budynki w starym mieście do dziś malowane są na różowo – łososiowy kolor odkąd tak kilkaset lat temu zarządził jakiś maharadża przed ważną kontrolą. Dziś jeżeli ktoś nie wywiąże się ze zobowiązania miasto przeprowadza remont na jego koszt). Wyczytałam, że dziś miasto słynie ze swoich bazarów: Tripolia i candpol, gdzie sprzedawane są przede wszystkim przyprawy, herbaty i sari; Bazaru Dźohari – srebrna i złota bizuteria; Cora Rasta – książki; Bapu i Nehru Bazar – ubrania, sari i buty ze skóry wielbłąda. Pomyślałam więc, że w najgorszym razie spędzę dzień na shoppingu.
Rano pojechaliśmy na stare miasto (riksza rowerową, której kierowca oszukiwał głód żując tytoń. W ogóle wynajmowanie rikszarzy rowerowych to trudny temat. Lonly Planet przekonuje, że są tak biedni iż nie należy się z nimi targować. My targowaliśmy się ostro z kierowcami wszelkich taksówek i riksz, by potem dołożyć i dwa razy tyle, jeśli uznaliśmy, że chłopak zasługuje lub potrzebuje więcej. Ale w Kalkucie zobaczyłam riksze chodzone – ciągnięte przez starszych panów. I tego było już dla mnie za dużo. Tu już zapewnienia „mnie weź, jestem szybki” nie brzmiały nawet żałośnie. To było straszne. I myślcie co chcecie – że wynajmując ich daje się im możliwość zarobkowania – ale wolałam chodzić pieszo), by zwiedzić dwa miejsca – najsłynniejszy obrazek z miasta – Pałac Wiatrów i Obserwatorium Astronomiczne. Pałac okazał się ciekawy tylko z zewnątrz – ma wysoka na pięć kondygnacji ścianę z ażurowego wzorku by muzułmańskie kobiety mogły „uczestniczyć” w życiu publicznym, obserwując ulice. Daruje sobie opisy dotyczące historii i znaczenia chust i segregacji w życiu rodzinnym i publicznym ze względu na płeć. To już przerabialiśmy w Iranie i innych krajach arabskich.
Obserwatorium widziane z góry okazało się mizerne. Przypomnieliśmy sobie zdjęcia oglądana na jakiejś wystawie w Delhi i zrezygnowaliśmy. Najciekawsze byłoby wejście na szczyt takich trójkątnych schodów, ale od kilku lat – kiedy ktoś popełnił samobójstwo rzucając się z nich w dół – są niedostępne dla zwiedzających. Reszta urządzeń astronomicznych dla nas – laików, to kupa kamieni przypominająca kiepski plac zabaw.
Następnie pojechaliśmy do Fortu Amber. Autobus miejski odjeżdża z przystanku koło Pałacu Wiatrów i dojeżdża pod bramę fortu. Przejazd kosztował 10INR/os. Wstęp do fortu kosztował 200INR/os. Tłumy indyjskich turystów, nieco białych. Do wyboru wycieczki samochodami terenowymi, na słoniu itp. Te słonie wyglądały niesamowicie. Poza tym spotkaliśmy zaklinacza węży, artystów grających na różnych dziwnych instrumentach i wielu przemiłych ludzi. Godzinami spacerowaliśmy po salach, dziedzińcach, królewskich łaźniach itd. Nadal pałac maharadży w Mysore robi na nas największe wrażenie, ale nigdzie nie odpoczęliśmy tak, jak tutaj. Po obejrzeniu obiektu, postanowiliśmy wejść jeszcze na mury, które do złudzenia przypominają Wielki Mur Chiński. Potem powędrowaliśmy jeszcze na drugi, mniejszy fort, który znajduje się na pobliskim wzgórzu. Tam obejrzeliśmy zachód słońca. Spędziliśmy tu calutki dzień! Jest to bardzo ładne miejsce i daje możliwość odpoczynku po zgiełku miasta.
Do Jajpur wróciliśmy po zmroku. Mieliśmy jeszcze dużo czasu na zakupy, Internet (ja zasnęłam w kafejce ze zmęczenia ale nikt mnie nie budził). Miasto okazało się dość czyste, sympatyczne i bezpieczne.