skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 2 września 2010

wyladowalam w Kolombo na Sri Lance
postaram sie uzupełnic bloga jak najszybciej :D
mój polski numer telefonu już działa!






18 sierpnia, środa
Rano umawiamy się z Alim, że zostaniemy u niego jeszcze jedna noc i jedziemy do indyjskiej ambasady. Złożenie dokumentów zajmuje nam kilka godzin (!), zaś uprzejma pani informuje nas, że po odpowiedź mamy się zgłosić w następnym tygodniu (za osiem dni, gdy wszystkie źródła podają, iż trwa to do trzech dni). Gdy zadzwonimy, okaże się, że termin został przesunięty o kolejnych kilka dni.
Ali zaproponował nam wspólny wyjazd w jego rodzinne strony. Z radością z tej propozycji korzystamy. Wyjazd wczesnym rankiem, a właściwie jeszcze nocą – by uniknąć stania w korkach.

19 sierpnia, czwartek
Ciemną nocą ruszamy na północ. Gdy w ciemnościach opuszczamy Teheran widzimy ludzi wybierających się w okoliczne góry czwartek to tutaj jak nasza sobota). Wyruszają bardzo wcześnie, bo później upał stanie się nie do zniesienia. Droga (stara, czasem zatarasowują ją lawiny skalne, zdarzało się nawet, że kamienie spychały autobusy w przepaść) jest niezwykle widokowa. Co jakiś czas zatrzymujemy się na herbatę, np. w lesie, który jest tutaj ewenementem i atrakcją turystyczną lub przy wodospadzie.
Jedziemy do Babool i Baboolsad. Tam witamy się z licznymi przyjaciółmi Alego. Zwiedzanie zaczynamy od wizyty w Dari Kandeh – wioska w której jest dom starszej pani Mukaranneh. Jej historię poznaliśmy już pierwszego dnia pobytu u Alego. Starsza pani, bita przez męża, przeciętna gospodyni domowa, której syn podjął studia malarskie. Gdy skończyła 80 lat, dzieci sprzedały krowę, nie wiedząc, że starsza pani była z nią silnie związana emocjonalnie. Wtedy coś w niej pękło i zaczęła malować. Musicie wiedzieć, że było to wówczas w Iranie surowo zabronione (dziś znowu mówi się o zamknięciu szkół muzycznych i innych artystycznych. Maluje więc najpierw w sławojce (by nikt tego nie widział), potem w kuchni. Nic nie potrafi jej powstrzymać. W końcu syn pokazuje jej prace swojemu profesorowi. Ten organizuje jej wystawę w najlepszej teherańskiej galerii (oddając jej swój termin!). Mukaranneh okazuje się największym odkryciem ostatnich lat. Staje się popularna, jest zapraszana na spotkania, ma wystawy w najlepszych galeriach. Kobiety z jej wioski Ida w jej ślady i także zaczynają malować. Gdy umiera, w jej domu powstaje muzeum a wioska staje się symbolem twórczości malarskiej. Często urządzane są tu biennale, warsztaty itp.

Potem z przyjacielem Alego – Hadim i jego żoną jedziemy na spotkanie z człowiekiem, który wraz z rodzina postanowił obejść świat pieszo. Swój projekt nazwał GodLifeGod i szeroko opowiada nam o swoich poglądach filozoficznych (wyłożył je w 218 tomowym dziele), jednak nie znajduje naszego zrozumienia. Dla mnie największą atrakcja było to, ze po raz pierwszy w życiu jedliśmy figi i potrzebowaliśmy instrukcji obsługi.

Zamierzamy pojechać nad Morze Kapijskie, ale zatrzymujemy się Babuoolsad, by spotkac się z przyjaciółmi Alego: sławnym rzeźbiarzem Behrouz Amiri Rad, jego synem- Kowe, bratem – Sjawasz, Kjalasz, żoną – Fati (Fateme – arabskie). Podziwiamy pracownie i fantastyczny dom z ogrodem. Zapadł zmrok więc spieszymy się na party – w sąsiednim mieście Kardikolah. Behzare, którego poznaliśmy rano, jest mścicielem dużej firmy, produkującej gaśnice. W lecie zorganizował wyjazd integracyjny dla swoich pracowników. Celem było zdobycie góry Kaczka w Turcji. Myślałam, że w Iranie imprezy są zabronione. Ale okazuje się, że krewni i przyjaciele Alego to coś w rodzaju opozycji politycznej. Trafiamy więc jako goście honorowi na regularną imprezę, z wystrojonymi kobietami, znakomitym jedzeniem, głośna muzyką i alkoholem. Jest piwo bezalkoholowe i nielegalnie pędzony bimber (obrzydliwy). Najpierw oglądamy godzinny film z wyjazdu i nie możemy się nadziwić jak ci potrafią się znakomicie bawić, śpiewać i tańczyć gdy tylko mina granicę. Behzare prosi nas, byśmy zabrali glos. Ja mówię po polsku (co wzbudza wiele radości), Tomek tłumaczy na francuski a nasza nowa koleżanka na farsi.
Żona Behzare, Sudi, przynosi nam przepyszne kebaby i jeszcze przeprasza za skromne jedzenie. To ponoć taki lokalny obyczaj. Ich córki – Awe, Awisza są tutejszymi gwiazdami. Wystrojone w sposób iście amerykański, niestety nie mówią w żadnym języku obcym.
Na nocleg zapraszają nas do swojego domu i nie sposób się wymówić. Powiem tylko, że nie spodziewałam się takiego luksusu. Na opowiedzenie o jedzeniu zaś brakuje słów w języku polskim.

20 sierpnia, piątek
To dzień wolny od pracy i wolno się go celebruje – szczególnie po imprezie. Atrakcją była wizyta z Awiszą i jej przyjaciółką u wróżki – Piszu. Zdjęć robić nie mogłam, nie rozumiałam też o czym mówią. Piszu wróżyła z kart i fusów z kawy (w filiżance i na serwetce). Dało się wyczuć, że ich rozmowie towarzyszy wiele emocji: smutek, obawy i śmiech. Ona na potwierdzenie swoich słów stuka mocno palcem w kartę, pokazuje plamy z fusów - jakby to była nauka ścisła. Uśmiecha się pocieszając dziewczęta, czasem groźnie przemawia, przekonuje, o cos pyta a wówczas one opowiadają jej całe historie. Jest jak starsza siostra, psychoterapeuta; udziela rad jak żyć, uczy.

Po obiedzie (pychota!) oglądamy irańskie piosenki w telewizji, potem Sudi uczy mnie irańskiego tańca, ale chyba nie najlepiej mi idzie. Bardzo mi się to wszystko podoba, więc podarowali nam płytę DVD zespołu Rastak.
Wieczorem odwiedzamy malarza – Ahmad Nasrolahi, zwiedzamy jego pracownię, a potem zabieramy go na imprezę u Behrouza Amiri Rad. Nieczęsto mam okazje obcować z bohemą, więc ta noc na długo zapadnie mi w pamięci.
Potrawy jakie zaserwowano to: oliwki w sosie – Zejtun (oliwki) parwade, mięso – dżahu babun, wódka Arad. Goście to przyjaciele: pani doktor – Saler, Mr Pejder, Mr Huseni i Szida oraz Behzare i Sudi. Wszyscy są artystami, więc ktoś recytuje swoje nowe wiersze, ktoś robi artystyczne zdjęcia. Muzyka jest ekstatyczna jak atmosfera tego wieczoru. Język nie stanowi bariery komunikacyjnej. Jako goście honorowi wpisujemy się gospodarzowi na ścianie (obok najsławniejszych malarzy tego kraju). Potem oczywiście śpimy u gospodarzy.

21 sierpnia, sobota
Sobota w Iranie to jak u nas poniedziałek. Weekend się skończył, ale Ali nie spieszy się do pracy. Zostajemy więc jeszcze nad morzem. Zachwyciłam się Morzem Kaspijskim w Azerbejdżanie, ale tutaj to zupełnie co innego. Plaże jakieś małe, brudne i kamieniste. Pogoda – wilgotno, chłodnawo i słońca nie widać. A najgorsze – kraj islamski i obowiązuje segregacja płciowa. Z trudem znajdujemy plaże dla kobiet, bo ja się oczywiście uparłam, że kapać się będę. Próbowałam nagrać filmik z tej plaży, ale tylko zdenerwowałam obsługę, wiec po prostu wam opowiem (dały się ubłagać na zdjęcie, ale tak, żeby żadnej kobiety widać nie było). No wiec zorganizowane jest to tak, że kawałek plaży wchodzący kilka metrów w morze odgrodzony został czymś, co przypomina namiot cyrkowy, tyle, że zdezelowany i bez dachu. W środku przestrzeń około 40 metrów, z czego połowę, czyli środek zajmuje kłębiący się tłum kobiet: w czadorach, w dżinsach i koszulkach, w bikini i toples. Kobiety mogą siedzieć na piasku, a nawet wchodzić do wody do głębokości… bioder! Gdy przyjdzie większa fala, to zdarza się, że są całe mokre. Po prostu niesamowite. Nigdy nie mają okazji pływać (w dużych miastach są baseny dla kobiet). Miejsce jest po prostu okropne, ale dziewczęta i tak są szczęśliwe, że mogą korzystać z morza. Powtarzają, że dobrze, że nie żyją w Afganistanie.
Trudności miałam nie tylko z kąpielą, ale także z kupieniem napoju. Wszyscy po kryjomu piją na plaży, ale w sklepie nikt sprzedać nie chce. Jedziemy więc na drzemkę i przekąski u rodziny Alego – siostry: Zchrozouli, gdzie poznajemy ojca (90 lat), który nadal jeździ na rowerze! Obiadowe danie to wywar z gotowanego mięsa i ziemniaków
Wracając do Teheranu mijamy najwyższą górę Iranu: Damalwan. Nad drogą dostrzegam jakies dziwne nawisy betonowe – to odprowadzacze wody z góry.
Zatrzymujemy się na zakup dań do domu: kasz (makaron, fasola, zioła) w różnych wersjach.

17 sierpnia, wtorek
Rano budzę się w Teheranie. Pobyt w Iranie trzeba zacząć od ubiegania się o następną wizę. W ambasadzie pakistańskiej, jak się niestety spodziewaliśmy, kategorycznie odmawiają nam wizy. Pozostaje więc ubiegać się o indyjską i poszukać jakiegoś fajnego sposobu na dostanie się do tego kraju. Łatwo powiedzieć. Ambasada indyjska to przecież kawałek Indii w Iranie- chaos więc straszny. Po prostu nie miałam pojęcia, że coś takiego może funkcjonować. Po kilku godzinach udaje nam się ustalić listę dokumentów niezbędnych do aplikowania o wizę (niewiele miała wspólnego z oficjalnymi danymi). Popołudnie spędzamy więc kompletując te dokumenty: w najbliższej agencji turystycznej rezerwujemy bilety na loty do i z Indii (nie zamierzamy ich kupować, zresztą i tak nie mamy prawa wracać przez Iran) a następnie przez kilka godzin szukamy polskiej ambasady (pracownicy nie wiedza jak tam dojechać komunikacją publiczną, a gdy już to ustalają wymowa nazw irańskich stacji jest… niepoprawna). Ostatecznie docieramy do ambasady przed 16-tą, gdy pracownicy szykują się do wyjścia. Muszę jednak przyznać, że polska ambasada to bardzo miłe i sympatyczne miejsce. Porozmawialiśmy sobie z pracownikami, zgromadziliśmy trochę informacji i uzyskaliśmy dokument potwierdzający naszą tożsamość. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że niedawny pracownik tejże ambasady wydał w ubiegłym roku pierwszy polskojęzyczny przewodnik po Iranie – całkiem niezły.
Po wielu godzinach bieganiny kontaktujemy się z naszym couchservingowym gospodarzem – Alim. Piszę te słowa po dwóch tygodniach – wiem już zatem, że ten człowiek okazał się Dobrym Duchem naszej Drogi w Iranie. Ali, podpisujący się nickiem Ali Baba, wie wszystko i zna wszystkich. Na wszystkie pytania „kto?” odpowiedź brzmi: ja lub: moi sąsiedzi, na pytanie: „gdzie?” – u mnie w sklepie, koło mojego sklepu, koło mojego domu. A zatem Ali Baba i jego czterdziestu przyjaciół – artystów malarzy, rzeźbiarzy, fotografów i poetów napełnili treścią nasz pobyt w Iranie. Zaczęło się od mieszkania Alego. Tak mieszka prawdziwy podróżnik – pamiątki z różnych części świata, wszystko piękne i użyteczne. Galeria obrazów kilku ciekawych malarzy, makatka z inspirującymi cytatami i zdjęciami, piękne świece, dobra muzyka (wyboru której nie potrafię nawet ogarnąć – kilkaset albumów z różnych części świata i różnych gatunków muzycznych).
16 sierpnia, poniedziałek
Rankiem lądujemy w Tabrizie. Przemiły kierowca chciał nas zawieźć Az do Teheranu – ma tam dotrzeć, ale nie wiadomo kiedy. Żegnamy się jednak, gdyż podróż z nim trwa za długo. On prawie się popłakał z żalu, my – odetchnęliśmy z ulgą. Czas zarzucić hitchhiking na jakis czas :D.
Na dworcu kolejowym przechodzimy gehennę zakupu biletów do stolicy. Wprawdzie dziewczę w informacji (chyba dziewczę, bo po twarzy niewiele można powiedzieć, a nic więcej nie widać) mówi po angielsku, ale tanich biletów na dziś nie ma. Po długich poszukiwaniach i przekonywaniach w końcu się jednak znajdują. Tanie są naprawdę tanie: kuszetka na 782 km w pierwszej klasie, z podziałem na przedziały dla kobiet i mężczyzn: 5 dolarów.
Ale pociąg będzie dopiero wieczorem. Ruszamy więc ‘na miasto”. Z nieśmiałością przyglądam się pierwszemu w moim życiu muzułmańskiemu miastu w tak ortodoksyjnym wydaniu. Jeszcze nie wiem, że po tygodniu będę się śmiała z moich obaw, cytując pewnego pana, że „przecież Iran to nie Afganistan”. No właśnie, wszystko to kwestia punktu odniesienia.
Po kilku chwilach podjeżdża do nas na rowerze przemiły chłopak – Ossein. Rozmawiamy sobie przyjemnie po angielsku i oczywiście zostajemy zaproszeni na wspólne zwiedzanie miasta. Ale najpierw posiłek u niego w domu i spotkanie z rodziną. Jak cudownie! Słynna irańska gościnność, otwartość tych ludzi pozwala mi się trochę oswoić z nową sytuacją. Przekonuje się, że w domu mogę czuć się swobodnie (to oznacza, że mogę zdjąć chustę, ale nie mogę wyprostować nóg, bo to wyraz braku szacunku wobec starszych). Po raz pierwszy kosztuję przepysznych irańskich potraw, potem zwiedzamy miasto (Błękitny Meczet, stare miasto). Kupujemy irańska kartę, bo mój orange tu nie działa. Wracamy na obiad – feeria smaków, zapachów i kolorów. A potem – jedziemy na rowerach (sic!) zobaczyć stary bazar. Czytałam, że najpiękniejszy w Iranie. Jeśli uważaliście, że jeżdżę po Przemyślu jak wariat to nie widzieliście co się dzieje w Iranie!!! Tego nie sposób opisać. Może spróbuję później. Teraz skupi się na tym, że wszyscy przyglądali mi się bardzo… dziwnie. Było w tym zdziwienie, niedowierzanie. Zapytałam Hosseina dlaczego tak na mnie patrzą – i tylko na mnie – przecież mam chustę na głowie, drugą do kolan zawiązana na spodniach. Okazało się, że prawdopodobnie jestem pierwszą kobietą na rowerze, jaką zobaczyli w swoim życiu. Wprawdzie pożyczyłam rower od siostry naszego przewodnika, ale ona jeździe tylko z bratem i tylko w nocy – wtedy jest bezpiecznie. Od opowieści o tym co tutaj kobiecie wolno a czego nie wolno włos się jeży na głowie. Chyba jednak dobrze, że na pierwszy rzut oka widać, iż jestem turystką. Później dowiem się, że policja obyczajowa, o której Hossein nam opowiedział, to dziś już rzadkość i że od kilku miesięcy zasady są znacznie łagodniejsze. Niemniej jednak szoku wystarczyło mi na kilka dni: kobieta musi przestrzegać zasad hidżabu, nie wolno jej podróżować ani spacerować w towarzystwie obcego mężczyzny (czyli nie – brata, ojca, męża). Przyłapana na choćby rozmowie z mężczyzną podlega brutalnym represjom. „Zdradzony” mąż może nawet zapłacić za jej zabicie. Na szczęście spotykane w Iranie kobiety opowiadały, że mężowie zazwyczaj potwierdzają ich zeznania. Natomiast kontrole dokumentów podróżnych (czy aby rzeczywiście jesteście rodzeństwem?) widziałam na własne oczy.
Wieczorem wcale nie chcemy wyjeżdżać. Z trudem przychodzi nam pożegnać nowych przyjaciół. Zaczynam rozumieć co oznacza otwartość Irańczyków. W pociągu dowiaduję się, że potrafią być nawet zbyt otwarci. Gdy częstujemy się nawzajem ciastkami czy owocami – OK.; gdy opowiadamy o swoich rodzinach i pokazujemy zdjęcia – OK.; ale gdy nowo poznana dziewczyna wylewa z siebie żale, że przez ten system jest nadal dziewicą i lituje się nad nią poznany na czacie żołnierz amerykański – to dla mnie za dużo. Przy okazji odkrywam, że język irański jest bardzo nosowy i przy dłuższych przemowach tonem płaczliwym bywa męczący. Na szczęście można podłączyć laptopa i uzupełnić dziennik. Szkoda, że nie wypada zapuścić jakiegoś filmu…
15 sierpnia, niedziela
Rankiem docieramy do Dogubezaid, niemal u stóp Araratu. Widoki przepiękne, ludzie uprzejmi, ale my jak najszybciej chcemy dotrzeć do granicy. Jak najszybciej, a przy okazji za darmo, bo po wyjściu z toalety stwierdziliśmy organoleptycznie, że właśnie wydaliśmy ostatnie pieniądze. Jakieś 30 km to pikuś, a nawet Pan Pikuś, bo do granicy jeździ mnóstwo tureckich ciężarówek. Nie tylko dowożą nas do granicy, ale też (inni) na herbatę, śniadanie, pouczają co do zasad hidżabu (chusta na głowie, bez makijażu, luźna długa tunika i spodnie – w ciemnych kolorach, zakryte stopy), skutkiem czego wyglądam jak przebieraniec poobwiązywana do granic. A na granicy skwar nie do wytrzymania! Jej przekroczenie to dla mnie pierwsze wyzwanie. Żar leje się z nieba, toalety pozamykane a strażnicy gdzieś się pochowali i trzeba ich sobie znaleźć. Tylko Homeini i Khamenei spoglądają z bilbordów. Przez najbliższe dni będą tak na nas patrzeć – niczym Wielki Brat z najgorszych koszmarów. Uzbrojeni po zęby żołnierze z uprzejmym „wellcome to Iran” prowadzą nas do informacji turystycznej. Islamska republika Iranu bardzo dba o wizerunek, wic informacje turystyczne są wszędzie – co nie oznacza, że łatwo się w nich czegokolwiek praktycznego dowiedzieć.
Pierwsze kroki w Iranie okazują się nie takie trudne. Uzbrojeni w wiedzę polskich podróżników radzimy sobie z odnalezieniem jedzenia (choć to ramadan), kafejki internetowej (umawiamy się z couchem z Teheranu) i autobusami. Taksówki jednak przerastają nasze możliwości negocjacyjne. Po pierwsze ceny nie są podawane w obowiązującej walucie – rialach, lecz przedrewolucyjnych tomanach (jedno zero mniej), które oczywiście funkcjonują jedynie i wyłącznie w świadomości Irańczyków, nie będąc żadnym oficjalnym środkiem płatniczym. Co więcej, w kraju, gdzie litr paliwa kosztuje 10 centów (powyżej 3 litrów dziennie – 40 centów) ceny powalają. Domyślając się, ze to tylko oferta dla westmanów przy granicy – postanawiamy spróbować autostopu. Po raz kolejny zatrzymuje się pierwszy turecki TIR. Chcieliśmy dojechać tylko do najbliższej miejscowości, ale zabieramy się aż do Tabrizu (niemal 300 km). Po drodze oczywiście zostajemy zaproszeni na obiad, poznajemy jego licznych przyjaciół mieszkających i pracujących przy trasie przejazdu. Oczywiście on mówi w swoim języku a my staramy się cokolwiek zrozumieć. Wieczorem okazuje się, że policja zrobiła blokadę i nie przepuszcza Tirów, więc zostajemy na nocleg w jakiejś Pipidówce Niżnej (przed snem oglądamy razem w szczelnie zasłoniętej kabinie – rozrywka jest w tym kraju zabroniona – horror z tureckim dubbingiem. Fascynujący!
14 sierpnia, sobota
Ten dzień nie obfitował w wydarzenia warte opisania, gdyż dopiero wieczorem wyruszyliśmy autobusem do granicy irańskiej. Opowiem więc o toaletach i sztuce negocjacji w Turcji.

Toalety, z których korzystam od kilku tygodni są oczywiście typu azjatyckiego, czyli tzw. „na Małysza”. Obecnie potrafię wskazać wiele ich pozytywów i właściwie tylko pozytywy. A zatem:
1. w publicznej toalecie nie trzeba się na nic wspinać („żeby dostać”), co, szczególnie przy moim niskim wzroście, jest sporym ułatwieniem;
2. nie ma problemu jak z tego skorzystać (w „naszych” niektórzy włażą z butami na deskę, co wydaje się pozostawiać poczucie wstydu za tak niehigieniczne zachowanie);
3. w większości nie ma papieru toaletowego, co wymusza korzystanie z wody (doprowadzanej wężykiem, czasem z możliwością wyboru: ciepła, zimna), dzięki czemu toalety się nie zatykają i prawie zawsze są czyste (chociaż papier toaletowy tradycyjnie wyrzucamy do kosza na śmieci);
4. konieczność podmywania się za każdym razem jest gwarantem zachowania higieny, co w tutejszych warunkach klimatycznych jest bardzo ważne (szczegóły na privacie, jeśli ktoś potrzebuje wyjaśnień);
5. konstrukcja kabiny pozwala na odświeżenie się – po prostu wzięcie prysznica; szybko i to kilka razy dziennie;
6. wszystkie toalety w Iranie są gratisowe, co nie wpływa na stan ich czystości.

A teraz o sztuce negocjacji. My na pograniczu wschodnim znamy te różne sztuczki, więc niełatwo nas okantować. Jednak Turcy są mistrzami wciskania kitu. Wiele osób się już o tym przekonało. Zatem jak wyglądało nasze kupowanie biletu na ostatni autobus w Turcji. Zaczęliśmy od wizyty w kilku biurach sprzedających bilety autobusowe. W centrum miasta ceny wydały nam się wysokie – około 55 lirów czyli 110 zł. Uznaliśmy, że warto wynegocjować do 40 lirów, ale terminal (dworzec autobusowy) wydał nam się odpowiedniejszym miejscem do targów. Na miejscu odnaleźliśmy dwie agencje sprzedające bilety w wybranym przez nas kierunku. Po miłej rozmowie pierwsza zaproponowała cenę 45, druga 40 lirów „dla studentów”. Nadchodzi więc moment zakupu. Legitymacji studenckiej nikt nie żąda, za to natychmiast dostaję propozycje wspólnego spędzenia nocy. Jakoś ramadan wcale im nie przeszkadza (nie tylko powinni powstrzymywać się od jedzenia i picia, ale także używek i seksu). Co więcej, każą nam zapłacić po 60 lirów od osoby. Robię więc małą awanturę („Ależ jest ramadan, ludzie są zmęczeni i nie wiedzą co mówią. Cena to 60 lirów.) i udaję, że odchodzę. Cena natychmiast wraca do wcześniej ustalonej. A zatem: targując się z Turkami musisz wiedzieć czego oczekiwać (mieć rozeznanie w cenach, spodziewać się, że naciągają cię na jakieś 30%), twardo trzymać się swojego, być niezłym aktorem i mieć poczucie humoru.