skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 20 września 2011

Piątek, 10 czerwca

O godz. 16tej dnia poprzedniego wsiadłam do pociągu, by po 20tu godzinach wysiąść w Kunmingu. Pisałam już o tym, że jazda pociągiem w Chinach to przeżycie samo w sobie. Na dworcu kolejowym podróżnych nie wpuszcza się bezpośrednio na peron. Po kontroli bagażu (skanowanie jak na lotniskach) pasażerowie zasiadają w poczekalni, nawet kilkanaście godzin przed odjazdem pociągu, skąd dopiero kilkanaście minut przed odjazdem wchodzą przez specjalne bramki z chińskimi znaczkami na właściwy peron. W poczekalni panują pogmatwane zasady, bo – jak pisałam – należy jak najszybciej dotrzeć do właściwego wagonu, bo walka rozgrywa się o niebiletowane miejsca oraz przestrzeń na bagaże na półce.
No więc noc w hardsleeperze z Guilin (miasta w prowincji Guangxi) do Kunming (stolica prowincji Yunnan). Wkrótce przekonam się, ze to trasa krótka a pociąg zdecydowanie góruje komfortem i przystępnością cenową nad autobusem. W pociągu Chińczycy nieustannie jedzą, palacze oczywiście palą. Resztki spożywanych w dużej ilości pokarmów lądują na podłodze, a ich opakowania - za oknem. Wkrótce podłoga wagonu usłana jest śmieciami. Jednorazowe przejście sprzątacza tylko na krótko poprawia sytuację.
Popołudnie i noc w pociągu do Kunming, do stolicy prowincji Yunan (Junnan to tradycyjna polska nazwa (egzonim) zalecana przez Komisję Standaryzacji Nazw Geograficznych; w polskiej literaturze powszechnie stosowana jest również forma chińska (endonim) w zlatynizowanym zapisie pinyin - Yunnan. (pinyin: Yúnnán) - górska prowincja w południowo-zachodniej części ChRL.
Jej nazwę można przetłumaczyć jako "Na Południe od Chmur"). Ach jak się cieszę! Teraz już będzie pięknie, kolorowo i będzie działał telefon. Tak sobie obiecuję. A Łukaszowi obiecuję, że będzie ciepło, wygodnie i malowniczo. Bo jedziemy w góry, a on tych gór nie lubi. No to wyszukuje informacje jak to łatwo się tam przemieszczać, że plenery na zdjęcia są cudne nawet z drogi i że wcale nie zmarznie. Yunnan, prowincja na południowym zachodzie Chin, graniczy z jednej strony z Tybetem (podnóże krainy lodowców i ośnieżonych pięciotysięczników), z drugiej - z Birmą i Laosem (parno i wilgotno).
Ponieważ udało nam się dostać bilety na nocny pociąg do Dali, spędzamy dzień zwiedzając Kunming. Najpierw mam pewien kłopot z odnalezieniem się na dworcu kolejowym, tak jest olbrzymi. Potem ze znalezieniem właściwe autobusu, bo choć dzięki LP wiem jakiego autobusu szukam, to wszystkie oznaczenia występują tylko w postaci chińskich znaczków. Trochę to trwa, ale dzięki cierpliwości spotykanych ludzi w końcu się udaje. Czasami mam wrażenie, że ci ludzie nie tylko ze mną nie potrafią się porozumieć, ale nawet między sobą. I wtedy przypominam sobie, ze czytałam, iż prowincja Yunnan charakteryzuje się tym, że na ok. 400 tys. km kw powierzchni mieszka blisko 44 mln ludzi, 25 narodowości, prócz Chińczyków m.in. Naxi, Bajowie, Tybetańczycy... Czuję się trochę jak w Indiach, gdzie oficjalnie funkcjonuje 15 języków i 254 narzecza.
Zupełnie nie miałam dziś ochoty na zwiedzanie. Po całonocnej podróży i z perspektywą następnej można zwiedzać, gdy wyjeżdża się na dwa tygodnie urlopu i liczy się każda chwila. Po roku w drodze jednak, gdy co chwila zmieniają się strefy klimatyczne i upodobania kulinarne, po takiej podróży marze o gorącej kąpieli i drzemce. Skoro jednak uda mi się zaoszczędzić na noclegu i podróżować nocą, to staram się cieszyć wizytą w tym mieście. Bo niestety, w drodze nie da się ominąć wielkich miast, których stare dzielnice -nawet te reklamowane w kolorowych folderach - niemal zrównano już z ziemią, by zabudować je hektarami blokowisk i gąszczem imponujących biurowców. Tak to widzę choćby tutaj, w stolicy prowincji Kunmingu.
W autobusie spotykam przesympatycznego, starszego pana z żoną. Usłyszał jak rozmawiamy po polsku i odpowiedział... po słowacku! Co za zaskoczenie!!! Opowiedział, że jako żołnierz został oddelegowany do byłej Czechosłowacji. Cała scenka musi wyglądać bardzo zabawnie, bo w autobusie pełnym Chińczyków toczy się polsko-słowacka rozmowa, okraszana angielskimi wyjaśnieniami i salwami śmiechu. Ludzie wokół interesują się kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Tak bardzo próbują nam pomóc w dotarciu do świątyni, którą chcemy zobaczyć, że ostatecznie wysiadamy za wcześnie :)
Wokół siąpi deszczyk, otaczają nas tłumy a mnie nie spieszy się wcale do tej świątyni. Sporo czas trawię więc spacerując po jakimś podziemnym centrum ze sklepikami dla kolekcjonerów. To nie jest miejsce turystyczne. Kilka rzędów sklepików ze starymi banknotami, z plakatami i ręcznie malowanymi czy raczej pisanymi „obrazami”. Wszystko to piękne i panuje tu niepowtarzalna atmosfera. Obcowanie z pięknem dobrze wpływa na ludzki umysł. Na mój także, więc z czasem odzyskuję humor. Do zadowolenia z chwili brakuje mi jeszcze tylko dobrego jedzenia. Ale przecież jestem w Chinach. Co kilka metrów można znaleźć uliczne jedzenie. Po drugiej stronie ulicy jest wejście do zoo, więc jest też cały „pasaż” jedzeniowy. Nie potrafię nazwać rzeczy, które proponują, więc kosztuję wszystkiego. Mój żołądek wiele musi znieść, ale jestem z niego bardzo dumna.
Czas na zwiedzanie. Usytuowany na wysokości około 2000 m n.p.m. Kunming zaczął nabierać znaczenia w VIII wieku, gdy znalazł się w rękach Królestwa Nanzhao. Stał się bowiem jego drugą – po Dali – stolicą. W XIII wieku przed inwazją Mongołów był to już poważny, liczący się ośrodek. Jednak ich najazd na miasto w 1274 roku spowodował niemal zrównanie go z ziemią. Na kolejną szansę Kunming musiał czekać niemal 100 lat. Dopiero dynastia Ming (1368-1644) na początku swojego panowania odbudowała miasto.
Dzisiejszy Kunming – „Miasto Wiecznej Wiosny” – także jest bardzo nowoczesnym miastem, choć nie brak w nim kolorytu charakterystycznego dla całej prowincji Yunnan. Czytałam, ze na ulicach wciąż można spotkać mniejszości narodowe, ubierające się w swoje tradycyjne stroje. Moja uwagę zwróciły dziewczynki w strojach wróżek (skrzydełka, zwiewna spódniczka i różdżka w wielu kolorach). Gdy w parku zobaczyłam stoisko z takimi strojami, sama miałam ochotę taki sobie kupić. Niestety towarzyszący mi Łukasz nie wzbił się jeszcze na ten poziom abstrakcji i zmroził mnie swoją krytyką. Do dziś żałuję, że nie dałam się ponieść emocjom.

Szkoda, że dzień okazał się dość deszczowy. Czasami trzeba było chronić się przed falami deszczu pod jakimiś gzymsami lub dużymi drzewami. Wszyscy tak robili. Spacerowanie po kostki w wodzie należy do średnich przyjemności. Ale Chińczykom pogoda zdawała się nie przeszkadzać. Jak ja się cieszę, że nie podróżuję w porze deszczowej!
W sprawie zabytków w Kunming nie mogę być obiektywna, bo ponad świątynie przedkładam parki i wąskie uliczki. Stare budowle oczywiście są urokliwe a możliwość podglądania Azjatów w trakcie tych magicznych chwil modlitwy – bezcenna. Jednak po kilku fotkach w świątyni gnało mnie już do parku. Przeczytałam, że to jeden z najfajniejszych i najbardziej kwitnących życiem parków w tej części Chin. Miałam nadzieję, że pogoda nie pokrzyżuje mi planów. Obawiałam się także, że może i tym razem się spóźnię. Już tyle razy miałam w czasie tej podroży wrażenie, że to, co chciałam zobaczyć od kilku lat już nie istnieje! Na przykład nie napotkałam właściwie tych legendarnych plujących i charkających wszędzie Chińczyków. No dobrze, tego to może mi tak bardzo nie brak! Ale muszę zobaczyć te tłumy tańczące w parkach, o których słyszałam. I to, że w przewodniku piszą, że zobaczę, nie znaczy że tak będzie. Bo przewodniki po Chinach błyskawicznie się dezaktualizują - tak wielkie jest tempo przemian. I wcale nie jest tak, że jak coś jest zabytkiem, to na pewno pozostanie w miejscu opisywanym w LP. Czasem zamiast zachwalanej starej dzielnicy znaleźć można już tylko buldożery i stertę gruzów albo blokowiska, a zamiast prowincjonalnego miasteczka - olbrzymią aglomerację z kilkoma dworcami.
Na szczęście park okazał się dokładnie taki, jak to sobie wymarzyłam. Nareszcie trafiam na wspólne tańce – są kobiety w strojach ludowych i takie w eleganckich sukienkach na bardzo wysokim obcasie, panowie w dresach i ciekawie skomponowanych zestawach. Mnie najbardziej zaskoczył gość w średnim wieku (bo tu tańczą wszyscy, od nastolatków po dziadków chyba stuletnich!) w kowbojskim kapeluszu, białej koszuli, dżinsach, czarnych glanach i z mnóstwem wisiorków czy może raczej korali. Przecież w tej grupie, gdybym pojawiła się w stroju wróżki, wyglądałabym zupełnie przeciętnie!


Inne grupy grają w karty, kości i różne nieznane mi gry. Inni śpiewają – a śpiewają naprawdę donośnie i to w odległościach kilku metrów od siebie, w różnych grupach, z różnym repertuarem. Tutaj chyba nikt nie siedzi w domu. Mam wrażenie że wszyscy emeryci i renciści z tego miasta spotkali się tutaj, by razem spędzać czas. Jest też wiele matek z dziećmi – dla matek są straganiki a dla dzieci wesołe miasteczka. Pomimo kolejnych fal deszczu nikt się nie rozpierzcha. Co odważniejsi nawet pływają łódkami po stawach. A do nich nie należę. Chronię się w restauracyjce pod drzewem. Mam stąd doskonały widok na rozbawiony tłum a makaron na zimno z sosem mięsnym okazuje się pyszny. Gdyby tylko jeszcze był gorący, ale nie wiem jak to powiedzieć po chińsku. Muszę znaleźć odpowiednią frazę w moim translatorze.
W Kunmingu spaceruję też po dzielnicy handlowej. Nieco przypomina tę znaną mi już z Guangongu. Dwie budowle, które mnie zaskakują to sklep Disneya i kościół katolicki z chińskimi napisami.

sobota, 17 września 2011

czwartek, 9 czerwca

Nadal siąpi deszcz, więc na zwiedzanie udaje się autobusem. Do najpiękniejszego ponoć miejsca w okolicy.
Powiedzieli, że łatwo tam dojechać a potem wsiąść w autobus do Guilin, bo to przy głównej trasie!
Przełom rzeki rzeczywiście malowniczy, co chyba widać na zdjęciach. Przy głównej trasie to jednak nie jest.
Od głównej drogi jedzie się dość długo (może z pół godziny) przez fotogeniczne wioseczki zagubione między górkami, po których pnie się autobus.
Tyle, że na nabrzeżu nie sposób opędzić się od miejscowych handlarzy pamiątkami, biletami na łódki i czym tam popadnie, natomiast nikt nie potrafi odpowiedzieć napytanie kiedy będzie bus dom miasta. Nikt nie potrafi, bo nikt nie mówi w cywilizowanym języku. Wpadłam już nawet w panikę, że spóźnię się na pociąg do Kunmingu! A bilet kupowany przez agencję (trudno było przewidzieć jak długo zostaniemy w okolicy znanej z wiecznej wiosny, która okazała się dość deszczowa) był dość drogi.
Cóż, jeśli po powrocie powiem wam, że podróżowanie po Chinach jest banalnie proste, to mi po prostu nie wierzcie. Tu najprostsza rzecz potrafi się okazać mega skomplikowana.
Zapytacie o czym ja tu właściwie piszę. Muszę więc wyjaśnić, że gdy powiedziałam otwarcie że ruszam w Drogę, tak wiele osób wykazało zainteresowanie moim projektem i prosiło o relacje na bieżąco ze założyłam bloga. Po raz pierwszy w życiu zainteresowałam się tą formą. Wydało mi się to rodzajem ekshibicjonizmu emocjonalnego, jednak z czasem nabrało cech dziennika terapeutycznego. Listy, które w Drodze otrzymywałam w postaci postów i meili, wspierały mnie inspirowały i dodawały otuchy.
Doszłam także do wniosku-tropem innych podróżników- ze udostępniając swoje doświadczenia, wspomnienia i myśli innym, dzielę się ze światem czymś osobistym, własnym postrzeganiem go, co powoduje nie tylko, iż staje się on bardziej znany, bo przecież przewodników jest na pęczki, ale czynię go po prostu ciekawszym o własne jego postrzeganie, rozumienie, tłumaczenie Jednym wyda się to bzdurą, ale komuś może to pomóc podjąć decyzję co i gdzie tak naprawdę ich interesuje. Zbyt śmiałych być może powstrzyma przed nazbyt ryzykownymi eskapadami, a zbyt niezdecydowanych przekona, że w wielu przypadkach wcale tak trudno i przerażająco nie jest. Zawsze za to może być ekscytująco.

piątek, 16 września 2011

Środa, 8 czerwca
Wczoraj rano opisanym powyżej pociągiem dojechałam do Guilin. Obszar Guilin zalany był całkowicie wodami morza, ale wynurzył się w wyniku gwałtownego wypiętrzenia. Został zasiedlony ponad 2000 lat temu, kiedy wybudowano kanał Ling, łączący rzekę Jangcy zRzeką Perłową. Przez wiele lat miasto było stolicą prowincji. W 1944 roku Guilin został zrównany z ziemią przez armię japońską. Dzisiaj miasto, odbudowane ze zniszczeń wojennych, intensywnie się rozwija.
Myślałam więc, że od rana zacznę zwiedzanie, ale miasto powitało mnie strugami deszczu. I to jakiego! Z listy atrakcji (Szczyt Samotnego Piękna (Duxiu Feng), 150-metrowy, Wzgórze Diecaishan, Wietrzna Jaskinia, napisy wyryte na ścianach jaskini są dziś obiektem podziwu znawców kaligrafii chińskiej, Pawilon Chmur (Nayunting), znajduje się na wysokości 223 m na szczycie gór, Park Trąby Słoniowej (Xiangshan Gongyuon), Wzgórze Trąby Słoniowej (Xiangbi Shan), Pagoda Puxian, wybudowana w okresie dynastiiSong, Wzgórze Wiru (Fuboshan), Dzielnica Dwóch Jezior, Jaskinia Trzcinowej Fujarki (Ludiyan), Park Siedmiu Gwiazd, Las Stel, skalna ściana, w której wykuto wiele wierszy i obrazów, Jaskinia Siedmiu Gwiazd (Qixing Gongyuan), mająca ponad milion lat, Park Południowego Strumienia (Naxishan Gongyuan), Park Kultury Mniejszości (Minsu Fengqingyuan), etniczny park rozrywki) zatem nie zobaczyłam nic. Przez deszcz przedarłam się tylko do najbliższych sklepów – po parasolkę. Na zaczepki, że proponują „tani” rejs po rzece Li, odparłam zdziwiona, że przecież leje jak z cebra. Naganiacze byli jednak niewzruszeni. Krzyczeli jak najęci! Ja chciałam ominąć miasto (wyglądało mi na moloch bez wyrazu) i od razu dostać się do Yangshuo. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że słynne Wzgórza Guilin turyści „zaliczają” zwykle tak, że zatrzymują się na noc w Guilin, by na następny dzień wykupić wycieczkę rzeką do Yangshuo - powrót autobusem. Ten sposób zwiedzania słynnych krasowych wzgórz wtopił się w schemat reklamowy chińskiej turystyki odkąd tylko zaistniała. Płynie się w zbyt licznej grupie turystów a przewodnik (do grupy większej od 3 osób mówi się tu już przez megafon) opowiada romantyczne historie o kolejnych wzgórzach, którym nadano kwieciście brzmiące imiona. Należy dodać, że koszt takiej imprezy zdecydowanie mija się ze zdrowym rozsądkiem. A im dalej od rzeki kupowana impreza, tym droższa. Ogólnie mówiąc, totalna porażka, zwiedzanie na pewno nie w moim stylu. Cieszę się więc, że szybko wsiadam w ekspresowy autobus do Yangshuo. Choć strasznie pada, widzę, że krajobraz staje się bardziej ciekawy. Okazuje się, że niezwykłe wzgórza nazwane w folderach Wzgórzami Guilin, to tak naprawdę ogromny obszar, co więcej: większość fotografii reklamujących Guilin wykonano faktycznie w okolicach Yangshuo.
W samym miasteczku zarezerwowałam nocleg przez CS w szkole języka angielskiego. Układ wydawał się jasny – nocleg i wyżywienie w zamian za spędzenie czasu ze studentami. Okazało się jednak, że trzeba tu spędzić tydzień, przejść postępowanie kwalifikacyjne, w tym rozmowy (poczułam się egzaminowana, a nauczyciele bardzo tego stanu nie lubią) po angielsku. Byłam nieprzytomna ze zmęczenia po podróży, padał deszcz i rozmowa to było ostatnie na co miałam ochotę. Poza tym okazało się, że to nie jakaś tam szkółka, jak zazwyczaj w Chinach, ale prawdziwy uniwersytet! Wróciłam więc w okolice dworca i tam, w strugach deszczu, znalazłam hotelik. Nieco na uboczu dzielnicy turystycznej, za to blisko do targowisk i lokalnych straganów. Popołudnie i cały następny dzień spędzam na szwendaniu się po uliczkach, zaułkach... są to magiczne miejsca, pełne życia i nieznanej nam otwartości. My Europejczycy wszystko robimy w domach… jemy, pijemy, rozmawiamy, oglądamy telewizję, odpoczywamy. Co więcej, odgradzamy się murami i zazdrośnie strzeżemy swych tajemnic. Tu jest inaczej. Chińczycy (właściwie można to uogólnić na większość azjatyckich krajów) te wszystkie czynności wykonują wspólnie, razem, przy otwartych drzwiach a często przed domami, na ulicach. Ma to swój urok, tworzy niepowtarzalna atmosferę miejsc takich jak Yangshuo. I oczywiście knajpki, wychodzące na ulicę, serwujące np. świeże raki! Pycha!

Chciałabym przy okazji wyjaśnić jak to jest z rezerwowaniem noclegów, zresztą nie tylko w Chinach. Spotkałam wiele osób, które dokonują rezerwacji przez internet albo przez telefon – z przewodnika. Ale to nie sprawdza się zazwyczaj w przypadku hosteli budżetowych. Zdjęcia pochodzą z początków działalności takiej placówki, nie pokazują robactwa, wilgoci i stęchlizny, nie pozwalają na targowanie się. Z osób podróżujących w moim przedziale budżetowym wszyscy przyznają, że szukanie noclegu osobiście jest lepszym rozwiązaniem. Zazwyczaj nie zajmuje tez wiele czasu. Pozwala natomiast zaoszczędzić rozczarowania, nieprzespanych nocy i niemało grosza, bo na miejscu zazwyczaj okazuje się, że ceny z cennika są tylko na pokaz. Pojąć tego nie mogę, ale placiłam zazwyczaj jakieś 10-15 procent ceny z cennika. Internet (zazwyczaj w postaci wi-fi) jest tak oczywisty, że aż nieswojo się czuję pytając o niego. Jedynie w Yanhsjuo było dość wilgotno, więc nasz pokój nie był najprzyjemniejszy, ale trudno się dziwić. Potem już wszystkie pokoje będą zachwycać sterylna czystością, wykwintnym luksusem, rodzinna atmosferą i przyjaznymi cenami. Oczywiście niekoniecznie są to pierwsze pokoje na szlaku, niekoniecznie także w ścisłym centrum.
Znalazł się oczywiście czas na zwiedzanie okolic. Nie miałam już ochoty na jakikolwiek wysiłek fizyczny – wynająć można tylko rowery – bo przy tej wilgotności wszystko przychodzi z trudem. Poza tym okolica jest bardzo deszczowa. Konsultowałam się tu z kuzynką, która niedawno jeździła po okolicy na rowerze, i uznałam, że w deszczu to wolę realizować plan B (barowy). Trochę jednak zobaczyłam i przyznaję, że widoki wzdłuż rzeki Li są supermalownicze - zielono-białe pagórki, pola ryżowe, żółto-ceglane domy w wioskach, plantacje pomelo, jadalnej (bardzo smacznej po ugotowaniu) trzciny wodnej. Niezrealizowaną atrakcją była Jaskinia Czarnego Buddy. Niedawno odkryta, jeszcze niezagospodarowana i niezaśmiecona, jest podobno jedną z piękniejszych jaskiń dostępnych dla każdego. Wspaniałe stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, różne formy, w tym Budda, koń, kurtyna, miniatura okolic Yangshuo, dyskretnie tylko podświetlone.
Miałam ochotę na, polecana przez Anię, kąpiel błotną w gliniastym podziemnym jeziorku – podobno wspaniała zabawa, błoto wygląda na bardzo czyste, bez zapachu, dające sporo możliwości do wygłupów. Szkoda tylko, że nie miałam się z kim wygłupiać...

czwartek, 15 września 2011

Wtorek, 7 czerwca

Dzisiaj będzie o chińskich kolejach. Po pierwszej podróży pociągiem w tej części świata, wiedziałam, że muszę poświęcić chociaż jeden wpis temu zagadnieniu. Jak wiecie uwielbiam pociąg od dziecka, w wieku czterech lat próbowałam się wybrać w swoja pierwsza samodzielną podróż pociągiem właśnie. Uwielbiam stukot kół, długie rozmowy ze współpasażerami, tez specyficzny nastrój w pociągach. Wiem, większości z was pociąg kojarzy się z tłumami zdesperowanych ludzi, próbujących się wedrzeć do wagonów przez okna. Ale po podróżach kolejami chociażby ukraińskimi, legendarnym Transsiberem czy indyjskim sleeperem – wszystko jawi się w nowym świetle.
Koleje Chińskie (中国铁路) to zupełnie nowy rozdział mojej fascynacji koleją. Jest wielka jak Chiny - sieć kolejowa tego kraju pod względem długości plasuje się obecnie na 1 miejscu w Azji oraz na 3 w świecie i wynosi ponad 76 tys. km. A to jeszcze nie koniec, bo planują, że osiągnie ona 90 000 km długości. Oczywiście taki gigant nie powstaje z dnia na dzień. Początki chińskiego kolejnictwa sięgają 1865. Zestawienia danych statystycznych przyprawiają o zawrót głowy, ciągle coś się tu buduje, przez dodanie drugiego toru podwaja się ich przepustowość linii, zwiększa się szybkość na szlakach już istniejących.
Ciekawostek jest wiele. Po 52 latach od podjęcia pierwszych prac, w dniu 1 lipca 2006 zakończono budowę najbardziej spektakularnego w skali światowej połączenia kolejowego, łączącego centrum kraju ze stolicą Tybetu, Lhasą. Ostatnie 960 km trasy przebiega na wysokości ponad 4000 m n.p.m. zaś najwyższy jej punkt znajduje się na wysokości 5072 m. Jest to linia kolejowa docierająca najwyżej na świecie.
W 1993 rozpoczęto w Chinach wdrażanie nowoczesnego systemu zarządzania i reformowania przedsiębiorstw transportu kolejowego. Koleje Chińskie będące pod nadzorem Ministerstwa Kolei ChRL (中华人民共和国铁道部) funkcjonują obecnie w różnej formie własności: kolei państwowych, lokalnych i zarządzanych przez spółki.
Dużą wagę przywiązuje się do rozwoju naukowo-technicznego (m.in. funkcjonuje m.in. Akademia Nauk Kolejowych, instytuty i ośrodki naukowo-badawcze oraz podległe ministerstwu edukacji lub władzom lokalnym ponad 10 wyższych uczelni). Podejmuje się m.in. produkcję nowych typów taboru oraz ciężkiego sprzętu drogowego. Na ponad 700 stacjach działa zintegrowany system rezerwacji miejsc. Oznacza to, że na 700 stacjach można kupić bilety w jednym systemie! Oczywiście pod warunkiem, że się dogadacie, bo znajomość języka angielskiego należy do rzadkości. Na szczęście z pomocą przewodnika LP oraz anglojęzycznych wyszukiwarek pociągów w internecie można spreparować notatkę, która nawet dla Chińczyka jest czytelna. Jedynym problemem pozostaje znalezienie dworca kolejowego, wejścia, właściwego okienka, zrozumienia co oni wszyscy do ciebie mówią (nawet jeśli oni myślą, że używają w tym celu języka angielskiego)... ale to naprawdę da się zrobić.
Kolej chińska ma też udziały w ponad 200 przedsiębiorstwach typu joint-venture, w które zaangażowany jest kapitał zagraniczny. Z ciekawostek w tej dziedzinie, znalazłam informację, że np. firma Sinorails Development Inc. powstała przy zaangażowaniu koncernu Mitsubishi. na 1996 na bazie wchodzącego dotychczas w skład Kolei Kantońskiej przedsiębiorstwa Koleje Guangshen(ang.Guangshen Railway Co) zarejestrowano firmę Chińskie Koleje Guangshen (The China Guangshen Railway Co Ltd), notowaną na giełdach w Hongkongu i Nowym Jorku. Kapitał spółki należy w 70% do państwa. Kolej ta obsługuje jedynie trasę szybkiego ruchu łączącą Kanton z Shenzhen, przebiegającą przez szybko rozwijające się gospodarczo w Płd. Chinach tereny delty Rzeki Perłowej. Linia ta jest jedną z zyskowniejszych. Pisałam wam podrózy ta linią ppierwszego dnia pobytu w Chinach. Od granicy w Lo Wu do centrum dzielnicy Hongkongu Koulun (34 km) linią zarządza spółka Kolej Koulun-Kanton KCR(The Kowloon-Canton Railway Corp.). Jest też ona jednym z operatorów linii do Kantonu. W 1997 zainaugurowano bezpośrednie połączenie Hongkongu z Pekinem, które jest obsługiwane przez tabor Kolei Chińskich.
Dynamiczny rozwój kolei chińskich, porównywalny z okresem budowy sieci kolejowych w Europie i Ameryce Północnej na przełomie XIX i XX w., nie byłby możliwy bez uruchomienia gigantycznych nakładów finansowych. W 1991 utworzono Fundusz Budowy Kolei, aktualnie będący częścią budżetu państwa. Wielkich kredytów udziela rząd, międzynarodowe organizacje finansowe (m.in.Bank Światowy, ) oraz zagraniczne rządy. Zaangażowano również zasoby finansowe społeczeństwa chińskiego emitując wielokrotnie od 1992 Obligacje Budowy Kolei Chińskich. Obligacje wypuszczają również koleje lokalne. Wdrażane są też projekty emisji obligacji na rynkach międzynarodowych.Pamiętam jak kiedyś pokazywano w polskiej telewizji Chinczyka zachwyconego tym, ze zobaczył u nas tramwaj. Bo jego dziadek mu opowiadał, że u nich tez kiedyś takie jeździły. Cóż, już w 1899 r. uruchomiono pierwszy tramwaj elektryczny w Pekinie; ponowne założenie 1925, a rok1904 to pierwszy tramwaj elektryczny w Hongkongu.

A teraz jeżeli chodzi o klasy, czyli warunki w jakich możemy podróżować. Mamy do wyboru wagony sypialne (sleeper) lub z miejscami do siedzenia (seat), oba w wersjach „hard” i „soft”. Różnice w komforcie podróży oraz cenie biletu są znaczne. Sleepery miękkie są bardzo komfortowe, ale drogie i nie spotkałam nikogo, kto by ta klasa podróżował. Te tzw twarde przypominają nasze, a może bardziej plackartnyj na Ukrainie. Tyle, że jest czyściej, z głośników sączy się muzyka, oczywiście są samowary z gorącą wodą, przedziały bez drzwi, stoliki na korytarzach, przedział z umywalkami i dwie toalety w stylu azjatyckim. Stosunek ceny do warunków podróży (pamiętajmy, że czasem podróż trwa kilka dni non stop) jest najkorzystniejszy, zatem te bilety schodzą najszybciej. Tą klasą chcą podróżować wszyscy – od bogatych Chińczyków po biednych turystów. Dlatego bywa, że nie dostaniecie biletów nawet dziesięć dni przed planowaną podróżą. Najlepiej po przyjeździe do Chin sprawdzić jaka jest aktualna regulacja w sprawie przedsprzedaży (zasady ile dni wcześniej można kupić bilet czasem się zmieniają) i planować z wyprzedzeniem. Łóżka są po obu stronach „przedziału” w trzech poziomach. Najbardziej oblegane są te pośrodku, bo nikt się wam nie dosiądzie, a nie jest trudno wejść. Te najwyższe (upper) są nieco tańsze i w niektórych typach pociągów wygodne, bo macie wnękę na bagaż właściwie do swojej wyłącznej dyspozycji. Ale w tych nowszych jest tylko półka wzdłuż całego wagonu a nawiew i głośnik są skierowane prosto na wasze kojo, więc co kto lubi.
Wagony z miejscami do siedzenia mogą być komfortowe jak u nas w pierwszej klasie intercity albo jak w osobówce, tyle że obciągnięte poszewką i ze stoliczkiem (z jednej strony wagonu są ławki dwuosobowe a z drogiej trzyosobowe). Na stoliczkach serwetki, śmietniczki a raczej spluwaczki. W tej klasie podróżują wcale nie najbiedniejsi, tylko ci którzy nie dostali innych biletów. Pamiętajcie Chińczyków jest MNÓSTWO i w pociągach to widać. Wiele osób nie zasypia tylko korzysta ze swoich elektronicznych zabawek, nie kryjąc się z najlepszymi laptopami czy i-phonami. Co chwila, przez cały pociąg, przejeżdżają pracownicy firmy cateringowej z owocami, kawą, zupkami itd. I tak przez cała dobę. Można się nawet nauczyć tego co wykrzykują. Ceny przyzwoite.
I jeszcze jedna ciekawostka, pod koniec trasy na środku każdego typu wagonu pojawiają się ludzie z obsługi by zareklamować jakiś produkt – ręczniczki z mikrofibry, prześcieradła,, biżuterię itp. Prezentacja jest długa a zainteresowanych zakupem wielu.
Co zrobić jeśli zabraknie biletów? Można kupić bilet stojący. Nie rozumiem dlaczego, ale jest najdroższy. Przypisany jest danemu wagonowi. Dzięki temu tłumy w przejściach są znośne. Posiadacze takich biletów ruszają sprintem po otwarciu bramek by odnaleźć swój wagon i zając strategiczne miejsce przy stoliczku w przejściu. Wiem, bo tak też jechałam. Współczuje tym, którzy dobiegli po mnie, bo cały dzień stania w przejściu albo leżenia w poprzek z głową i nogami pod ławkami to jednak nic miłego. Można oczywiście dyskutować ze współpasażerami, przy czym oczywiście będzie to rozmowa na migi, albo rysunkowa. Najzabawniejsza historia z tego gatunku jaka słyszałam to gdy w „dyskusji' na temat „czym się zajmujesz?” lokers narysował kilka rzędów ptaszków. Po trudach tłumaczenia i pokazywania okazało się, że był... farmerem!

sobota, 10 września 2011

Poniedziałek, 6 czerwca
Myślałam, że tu nie będzie niczego ciekawego. Że trzeba się w Guangzhou zatrzymać, żeby się przesiąść na następny pociąg. Okazało się, że są tu ciekawi ludzie, pyszne jedzenie i kolorowe bazary. To konglomerat europejskiej tradycji z azjatycką drapieżnością ekonomiczną. Po zmuszeniu Chin do większego otwarcia się na świat, Brytyjczycy i Francuzi dostali pozwolenie na stałe osiedlenie się na chińskiej ziemi. Koncesje dotyczyły Shamian w Kantonie. Przez okres wielu lat było to jedyne takie miejsce w Chinach. Powstała enklawa XIX wiecznej architektury europejskiej - piękne wille, banki, budynki administracji, a wszystko to oddzielone od miasta, odseparowane od otaczającego tłumu Chińczyków. Jest tu kościół, jest i (niestety niszczejąca) kaplica Matki Boskiej z Lourdes.
Wyspa Shamian nie robi wcale wrażenia wyspy. To mały fragment lądu, opływany od południa przez Rzekę Perłową, a od północy otoczony wąskim kanałem. Shamian bardzo kontrastuje z resztą miasta. Tam, na handlowych ulicach, tętni życie. Tutaj cisza i spokój.
Moi chińscy przyjaciele bardzo chcą mi pokazać miasto, choć nie zawsze znają jego historię. Nie potrafią wyjaśnić dlaczego dane miejsce jest ważne, ale zabierają mnie na spacery pieknie oświetlonymi ulicami, do muzeów, parków, restauracji.
Znalazłam info o kantońskiej kuchni:
Do Kantonu już w IV stuleciu zaczęli przybywać obcokrajowcy, a od XV w. również Europejczycy. Stąd rozpoczęła się emigracja Chińczyków na zachód. Dlatego potrawy z południowych prowincji są najbardziej znane. Jest to również zdecydowanie najlepsza ze wszystkich odmian kuchni chińskiej. Dania kuchni kantońskiej wyróżniają się różnorodnością. Delikatne przyprawy i świeże składniki sprawiają, że potrawy z tego regionu mają niezrównany smak i zapach. Kucharze często sięgają po obce dodatki i łączą mięsa z rybami i owocami morza.
Specjalnością regionu są ryby przyrządzane na rozmaite sposoby. Na przykład ryby morskie smaży się w dużej ilości oleju, dodając imbir i cebulę oraz szczypiorek czosnkowy, zupełnie inny niż ten, który znamy. Szczypior ten jest gruby i mięsisty, a jada się także kwiatowy pączek, który przy okazji atrakcyjnie wygląda jako ozdoba.
Potrawy przygotowywane w Kantonie są zwykle duszone lub gotowane na parze, a przed smażeniem na oleju bardzo często obgotowywane. Tu podstawowym składnikiem niemal każdego posiłku jest ryż, nie stroni się też od mięsa psów i drobnego ptactwa – w tym młodych sroczek i wróbli.
Ale Kanton to także inny chiński skarb, słynny sos Hoisin o słodko-korzennym smaku, zrobiony z fermentowanej soi, czosnku i cukru. W takim gęstym sosie moczy się kawałki kurczaka, usmażonego wraz z warzywami i doprawionego dodatkowo bazylia cytrynową i papryczką chili zwaną „ptasie oczko”, która jest jedną z najbardziej ostrych odmian chili.
Kantończycy bardzo chętnie jadają warzywa. Bardzo popularną „zieleniną” jest Gai Larn, która w smaku przypomina brokuły a jej częścią jadalną są soczyste łodygi. Typową przekąską jest Dim Sum. To nic innego jak gotowane na parze „saszetki” z pikantnymi nadzieniami. Albo też roladki, nieco przypominające nasze krokieciki. Dodam, że jadłam te potrawę i jest to jedna z najlepszych rzeczy jakich przyszło mi w życiu skosztować. Dźwięki gwarnej restauracji odpłynęły, czas się i zatrzymal i został tylko ten smak. Zupełnie niepowtarzalny, niebiański.

A propos nieba, to Chiny lubują się w w drapaczach chmur i wszelkiego typu wysokich budynkach.
Obecnie w Guangzhou odnotowuje się 339 tego rodzaju obiektów.
Guangzhou TV Tower, 2010, 600 m
CITIC Plaza, rok oddania do użytku 1997, 80 kondygnacji, 321,9 m wysokości
Guangdong Telecom Plaza, 2003, 68, 260 m
Hotel Guangdong International, 1998, 63, 200,2 m
Hotel Royal Mediterranean, 1998, 48, 195 m
Center Plaza, 2004, 45, 194 m
Victory Garden, 2004, 52, 192 m (3 budynki)
Metro Plaza, 1996, 48, 182 m
Hotel Asia International, 1998, 50, 180 m
Budynek Guangzhou Electric Power, 2002, 35, 174 m
R&F Profit Plaza, 2006, 42, 153 m

Ale na nas już czas,wieczorem wsiadamy w pociąg do Lujiang

piątek, 9 września 2011

Niedziela, 5 czerwca
Jestem w Kantonie. Rok temu do głowy by mi to nie przyszło. Tak sobie zamarzyłam, że odwiedzę Chiny i zgrałam sobie na laptopa film o atrakcjach turystycznych Chin. Nie śmiałam go nawet obejrzeć. U tu masz ci los! Jestem :)


Rano próbuję okiełznać wiraże w mojej głowie – jednak podróże po krajach muzułmańskich, gdzie obowiązuje ścisła prohibicja, zrobiły swoje i w sferze procentowej zrobiłam się bardziej ekonomiczna. Radzę sobie jakoś, na twarz kładę maseczkę z ptasich gniazd (lokalny przebój, za zupę z tego cudu miejscowe kobiety dałyby się pociąć!) i w południe dochodzę do siebie. Akurat na czas, by powiedzieć „ni hao” naszej gospodyni. Pomoc domowa przygotowała specjalnie dla nas na śniadanie coś chińskiego. Zaskoczona konstatuję, że jest to miejscowy kleik! Nie z tym kojarzyło mi się tradycyjne chińskie jedzenie!
Byłam ciekawa ilu turystów zatrzymuje się w tym mieście na dłużej i poszukałam blogów. I co? Znalazłam opis uczestnictwa w jakichś targach, gdzie dziewczyna pisała o tym, jak to cały czas chodziła głodna, jakie niedobre kanapki była zmuszona jeść, bo wiła się po łóżku z głodu a kawa przyprawiała ja o mdłości. Zupełnie nie potrafię tego pojąć! Wystarczy zatrzymać się gdziekolwiek (oczywiście w uliczkach zamieszkiwanych przez zwyczajnych ludzi a nie w okolicach drogich hoteli i ekskluzywnych centrów handlowych), by zostać otoczonym tłumem stołów z jedzeniem. Pysznym chińskim jedzeniem. Taniutkim chińskim jedzeniem. We wszystkich smakach. Grillowane lub smażone w głębokim tłuszczu warzywa, grzyby, mięsko... Często nie wiem co to jest, choć wygląda podobnie do czegoś co znam z Europy. Jak nie jestem pewna co to jest – kupuję i kosztuję. Czasem smak albo konsystencja zaskakują. Ale zawsze mi smakuje. Szczególnie te małe grzybki z głębokiego tłuszczu! Po całym dniu delektowania się ulicznym jedzeniem podsumowuję – wydałam równowartość pięciu dolarów. A potem idziemy z Bobo do jakiejś tradycyjnej restauracji w historycznym centrum miasta, gdzie trzeba czekać na stolik (tu są takie plastykowe krzesełka przed restauracjami dla oczekujących, bo trwa to do dwóch godzin w porze obiadowo-kolacyjnej). I w takim miejscu, które wygląda mi na zupełnie przeciętne, Bobo zamawia cały stół przekąsek, a każda z nich kosztuje więcej,niż ja wydałam przez cały dzień, Tu też jedzenie jest pyszne, po prostu rozpływa się w ustach. Czasem się zawieszam, zamykam oczy i delektuję się nieziemskim smakiem. Wyglądam zabawnie, ale ja myślę tylko o tym, że nie sposób tych smaków udokumentować. Próbuję więc fotografować i zapamiętać jak najwięcej. Słyszałam, że Kantończycy jedzą wszystko co ma 4 nogi (oprócz stołu), co lata (oprócz samolotu) i co pływa (oprócz statku.

Przyglądam się miastu i wszystko mnie tu dziwi. Znalazłam taka opinię: Stolica prowincji Guandong - Kanton (Guangzhou) - od dawna utrzymywała kontakty z Zachodem. Dlatego leżąca po obu stronach Rzeki Perłowej metropolia ma tak dobre wyniki ekonomiczne, w jej sąsiedztwie powstały specjalne strefy ekonomiczne, oraz jest oazą fałszowania wszystkiego (od płyt CD po markową odzież tzw. "oryginalne chińskie podróbki") i dlatego istnieje tu tyle zakładów opartych na wyzysku. Myślałam, że w Chinach będę zbulwersowana łamaniem praw człowieka, ale na razie poznaję tylko bogatych biznesmenów, o szerokich horyzontach, po dziesięciu minutach rozmowy pytających mnie czym warto handlować z Polską. Dzięki mojej gospodyni odwiedzam piękne, nowoczesne dzielnice miasta – ogrodu (rzeczywiście bardzo tu zielono), drogie restauracje, spaceruję po historycznym centrum. Bawi mnie, gdy moi chińscy przyjaciele umiejscawiają wydarzenia w czasoprzestrzeni, odnosząc się do panujących w Chinach dynastii. Uważają to za tak naturalne, że posługują się tym systemem uzgadniając daty ze mną. Nie mam pojęcia o czy mówią. I wtedy do mojej świadomości po raz kolejny przebija się odmienność tego miejsca od wszystkich, które do tej pory odwiedziłam. Własne litery, własny język w wielu wersjach, własna historia, własny światopogląd filozoficzno – religijny, własna sztuka, własna gospodarka. Oni naprawdę nas nie potrzebują. Europa to dla nich tylko jeden z wielu rynków zbytu. Może to tylko tutaj, w tym zeuropeizowanym mieście... Może to wynika z historii i tylko tutaj będzie tak nowocześnie? Może jeszcze znajdę ten urok starych Chin? W języku polskim chiński Guangzhou [wymowa guangdżou] nazywamy jest Kanton (za angielskim Canton). Ten termin pochodzi prawdopodobnie od pierwszych europejskich handlarzy – Portugalczyków, którzy rozpoczęli w regionie międzynarodowy handel w 1511 r. Oni nazywali to miasto Cantão.
Kanton jest stolicą prowincji południowo-wschodniej Guangdong. W czasach, gdy Chiny były ciągle skupione na sobie tu, u ujścia Rzeki Perłowej, możliwy był międzynarodowy handel. Z tej tradycji coś pozostało i Kanton był w czołówce miejsc, gdzie najszybciej postępowały zmiany gospodarcze w Chinach ostatnich lat. Uwierzcie mi, to widać na każdym kroku.

środa, 7 września 2011

Sobota, 4 czerwca
Obudziłam się rano i nasłuchiwałam kiedy to wstanie nasza Bobo. Jej gosposia, nadzwyczaj uprzejma kobieta, nie mogła mi tego wytłumaczyć, gdyż zna tylko mandaryński. Poruszenie w pokoju gospodyni usłyszałam około jedenastej. Przed dwunastą wyszła wystrojona w kolejny mega drogi komplet z wysokimi szpilkami, minispódniczką i firmową torebką.

Zjedliśmy razem śniadanko, komunikując się nieznacznie i pojechaliśmy dokądś. Gospodyni zaproponowała „kofi, kofi! (z akcentem na wysokie i)” więc oczywiście jak najbardziej. Jechaliśmy ponad godzinę! Zrozumiałam, że Bobo ma wielu białych przyjaciół, takiego chłopaka, ale właściwie to on jest dużo młodszy i wrócił do Francji – nie wiadomo czy jeszcze tu przyjedzie. I to on zaszczepił w niej miłość do kawy, której tutaj nie ma z kim pić. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że z kawą to także będzie w Chinach problem. Występuje w dobrej jakości w miejscach takich jak Sturbacks z wi-fi, ale ceny zaczynają się od 7 dolarów za te najprostsze, więc trzeba będzie poszukać innego źródła i kawy, i internetu. Czas przy kawie minął nam cudownie – Bobo nauczyła nas, białasów, chińskich znaków migowych do pokazywania cyfr od zera do dziesięciu. Nie tylko są kompletnie różne od tego, co obowiązuje w Europie, ale potem okaże się, że różne są te znaki w różnych częściach kraju.
Po kawie Bobo podwiozła nas do centrum i starała się nam wytłumaczyć co gdzie jest. Była mowa o tym jak trafić na dworzec kolejowy, by zakupić bilety i gdzie są ciekawe zabytki. Ale byłam tak oszołomiona tym, co zobaczyłam, że nie mogłam się skoncentrować na tych wyjaśnieniach. Zapamiętałam tylko, że skontaktuje się z nami po biznesowej kolacji i pójdziemy do klubu nocnego, bo dziś sobota. Popatrzyłam na swoje klapki, na strój Łukasza i postanowiłam niczym Scarlett pomyśleć o tym później.
Noc spędzamy w klubie nocnym. Zupełnie inne Chiny. Nie spodziewałam się, że trafimy do klubu dla białych. Słyszałam nieco o chińskich dyskotekach a tu wjeżdżamy windą do dwupoziomowego lokalu z pięknie oświetlonymi stolikami na dachu, lożami a nawet leżankami piętro niżej i sala do tańczenia. Wszędzie ochrona, kelnerzy i kapiący luksus. O cenach nie będę wspominać. Jest wykwintnie, drogo i biało. Nawet snobistycznie. Mnie najbardziej zaskoczyło, gdy rozpoznali mnie inni miejscowi couchsurferzy, do których pisałam przed przyjazdem. Wielomilionowe miasto a my spotykamy się w klubie.

Noc spędzamy w klubie nocnym. Zupełnie inne Chiny. Nie spodziewałam się, że trafimy do klubu dla białych. Słyszałam nieco o chińskich dyskotekach a tu wjeżdżamy windą do dwupoziomowego lokalu z pięknie oświetlonymi stolikami na dachu, lożami a nawet leżankami piętro niżej i sala do tańczenia. Wszędzie ochrona, kelnerzy i kapiący luksus. O cenach nie będę wspominać. Jest wykwintnie, drogo i biało. Nawet snobistycznie. Mnie najbardziej zaskoczyło, gdy rozpoznali mnie inni miejscowi couchsurferzy, do których pisałam przed przyjazdem. Wielomilionowe miasto a my spotykamy się w klubie.

wtorek, 6 września 2011

piątek, 3 czerwca
Gdy nadchodzi poranek, stwierdzam, że pasowałoby położyć się spać. Planowaliśmy skorzystać z wi-fi gospodarzy, by załatwić niezbędne przed wjazdem do Chin sprawy. Nie wiemy jak będzie z internetem w kraju wielkiego smoka, więc z paru chwil w sieci, robi się cała noc. Krotka drzemka musi nam wystarczyć.
Tego dnia „poślizg” będzie naszym znakiem rozpoznawczym. Wprawdzie na popołudnie jesteśmy umówieni w Guanzonghu, ale zamiast wstawać o siódmej idziemy dopiero spać. Potem okazuje się, że są jakieś remonty, zamknięte uliczki z opisami tylko po chińsku, więc spóźniamy się na prom. Czekając na następny wypisuje pocztówki do domu. Potem okaże się, że nie znajdę tego dnia poczty, pojada ze mną do Chin i przez miesiąc będą grzecznie leżały w plecaku, czekając na swoja kolej. Właściwie czas najwyższy by jechać do granicy, ale my mamy dziś do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Ponieważ zdecydowaliśmy się już na zakup gadżetów apple'a (w HK nie ma na nie podatku, więc są o jakieś 40% tańsze niż u nas a gwarancja międzynarodowa obowiązuje), nie chcemy dłużej dokładać tej chwili radości. Racjonalnym wytłumaczeniem jest chęć przetestowania wymarzonych zabawek przez miesiąc, zanim polecimy z nimi do domu. Dy się waham, czy wystarczy mi pieniędzy, bo niebezpiecznie szybko maleje słupek oszczędności, Łukasz używa argumentu nie do odrzucenia: kup teraz, póki masz jeszcze pieniądze a potem żyj tak, żeby wystarczyło. Trochę zwariowane to rozumowanie, ale przyjmuję je i jedziemy do salonu apple'a. Zakup i rejestracja naszych zabawek to czysta przyjemność i trwa tylko chwilę. Jedyny zgrzyt pojawia się, gdy musimy kupić firmowe etui. W Unii Europejskiej byłoby to działanie monopolistyczne, niezgodne z prawem, tutaj nazywa się przeciwdziałaniem nadużyciom. Ale przecież z takim „gołym” sprzętem nie możemy wjechać do Chin, bo mogą nam go skonfiskować, twierdząc, że wieziemy go na handel. Odnajdujemy więc dom handlowy z akcesoriami elektronicznymi i doposażamy się w różne kowerki, folie ochronne, peniki itp. ponieważ wybór jest imponujący, schodzi nam na tym czas do zachodu słońca.
Zasypiając ze zmęczenia jedziemy do granicy. Krążą o niej legendy. Dreszcz emocji pobudza adrenalinę i spinamy się do ostatniego dzisiaj, mamy nadzieję, wysiłku. Jest piątkowy wieczór, więc wokół nas niezliczone tłumy mieszkańców stref przygranicznych. Do metra (miejsc oznaczonych jako wsiadanie do wagonów, także pierwszej klasy) obowiązują długie kolejki. Mamy wrażenie jakby całe Chiny próbowały właśnie przejechać wraz z nami tę trasę. Jeszcze nie wiemy, że to zapowiedź - tak będziemy się czuli niemal codziennie przez najbliższy miesiąc. W ogóle nie potrafimy sobie wyobrazić tego, co nas czeka. Czytaliśmy jak to ma wyglądać, ale wiemy z tego tyle, że będzie to dla nas coś zupełnie nowego. Staramy się zapamiętać kilka podstawowych zwrotów, które wraz z instrukcją wjazdu do Chin przesłał mi swego czasu Tomek. Forma tej notatki odzwierciedla atmosferę, którą zaczynamy rozpoznawać wokół, dlatego jej część przytoczę:
"ni hao" - dzień dobry, "xie xie" - dziękuję "peng joł" - przyjaciel, "łan-i-łanr" - wypoczyn, "kan peng joł" - zobaczyć się z przyjacielem, "hu dżao" - paszport, nie mam pojęcia, jakie inne słówka się Wam przydadzą...
Do granicy dojeżdża się metrem (możecie sobie odpuścić busy, chyba że walicie prosto do Guanghzou), po drugiej stronie organizacja będzie bardziej chaotyczna, uprzedzam:)
"kong kong ci cze" - autobus, "da di" - taxi, "hłoczeczan" - dworzec kolejowy, "ciczeczan" - dworzec autobusowy, "cze ge dło szao cien?" - ile to kosztuje? "tai guej le!!!" - za drogo, "pjen ji ji dien" - obniż cenę, bingguan - hotel (pjen ji de bingguan - tani hotel), "fan djen" - restauracja; 
bu jao, sie sie - nie chcę, dzięki
Brzmią mi w głowie te słowa, że będzie JESZCZE BARDZIEJ chaotycznie, więc staram się nie zgubić. We dwójkę, powtarzam sobie, mamy jakieś szanse.
Ostatnia stacja metra, połączona holem z przejściem granicznym, wygląda trochę jak lotnisko, tylko nie jest tak pięknie przeszklone. Korytarze zdają się ciągnąć bez końca, więc płyniemy z tłumem. Wszyscy się bardzo spieszą, więc my też biegniemy. Bez trudu znajdujemy okienko dla obcokrajowców, podbijają nam wizy i... napisy po angielsku się kończą. Jesteśmy po chińskiej stronie. Czy od razu zauważam różnicę? Hm, ludzi jest jeszcze więcej i jeszcze bardziej się spieszą. I natychmiast przestaje działać hongkońska karta sim. Na migi dogadujemy się, że chcemy kupić chińską. Znajdujemy też bankomat, więc jest nieźle. Możemy szukać kas, by kupić bilet. Łatwo powiedzieć! Ludzi jest tyle, że nic nie widać. I jakby wszyscy nagle przestali rozumieć angielski! Czy w złym tonie jest znać angielski po tej stronie granicy?
No więc próbujemy znaleźć dworzec. Na s znajduje jakich nachalny facet, przekonujący nas do hotelu, który oczywiście pomoże nam znaleźć. Gdy za dziesiątym razem powtarzam, że dworzec kolejowy a nie hotel zastanawiam się kiedy nerwy mi puszczą. Ale on w końcu daje za wygraną i wskazuje kierunek. Tam też są kolejki. Myślimy, że do kasy i stajemy w jednej z nich. Ale nie, nie do kasy. Do bramek bezpieczeństwa (czyli prześwietlania bagażu) przy wejściu na dworzec. A za bramkami znowu halowe korytarze. I jeszcze więcej ludzi. W końcu znajdujemy kasy. Pani zna liczebniki po angielsku, więc udaje nam się kupić bilety. Tylko nie możemy się dostać na peron. Wszyscy stoją ściśnięci i wpatrują się w wyświetlacz, na którym poza numerami są tez chińskie krzaczki. Długo je analizujemy zdenerwowani, że pociąg nam ucieknie. Ale pewien starszy pan, sportowiec tłumaczy nam jak odcyfrować bilet, gdzie są nazwy stacji, numer pociągu i godzina odjazdu. Okazuje się, że pociągi są spóźnione kilka godzin i tu należy czekać, aż wyświetli się numer naszego pociągu, bo dopiero wtedy wpuszczą nas na peron. Czujemy się jakbyśmy posiedli wiedzę tajemną! Jakbyśmy naraz zyskali moc panowania nad wszechświatem. No, w każdym razie teraz już się nie zgubimy.
Gdy pojawia się nasz pociąg, w rzece ludzi płyniemy na peron. Wszyscy bardzo się spieszą. Tego jeszcze nie rozumiemy. Mamy swoje miejsca do siedzenia, więc po co ten pośpiech? Mijamy takich dziwnych ludzi z maseczkami na twarzach, którzy coś do nas krzyczą przez megafony. Najwidoczniej kierują ruchem. Znajdujemy więc nasz wagon, siadamy i niemal natychmiast pociąg rusza. Wagon fajny, jak nasze intercity. Nad drzwiami jest wyświetlacz. Znowu krzaczki. I jakieś liczby. Zmieniają się, więc może kilometry do celu? 278, 270... 308! No nie! To nie kilometry. Analizujemy na różne sposoby i wychodzi nam, że to... prędkość! Chwileczkę jedziemy z prędkością około 300 km/godz?! Tak. To ekspres. Dlatego kosztuje niemal tyle co polski pociąg. Tylko polski jeździ sześć razy wolniej.

U celu naszej podróży jesteśmy przed 23. Ubrani jak do drogi, czyli w wygodne ubrania z mnóstwem kieszeni i ciężkie buty, żeby ich nie dźwigać, marzymy tylko o tym, by się wykąpać i położyć spać. Ale nic z tego. Z dworca odbiera nas William, przyjaciel, a właściwie nauczyciel języka angielskiego naszej gospodyni. Sama Bobo podjeżdża po chwili autem, które widziałam kiedyś w jakiejś gazecie, ale nie zapamiętałam nazwy. W profilu napisała, że ma 80 lat, choć na zdjęciu wyglądała na 35-40. Niczego nie zrozumiałam jednak, kiedy powiedzieli mi, że Bobo to ta niunia, wyglądająca na boską szesnastkę, w wystrzałowej kiecce (zwiewna mini z rękawkami w kształcie skrzydeł wyglądającą na nieziemsko drogą) i z doskonałym makijażem, która podreptując nieziemsko wysokimi obcasami popiskiwała z radości. Oszołomiona dałam się usadzić w tym sportowym aucie, zawieść do restauracji i posadzić przy stoliku. Odetchnęłam z ulgą, że to miejsce na ulicy, bo jakże to tak ja w butach trekkingowych, takichże spodniach, wymiętolona a wokół szyk i klasa. Nie protestowałam, gdy Bobo zamawiała kawy, pizzę itp. Dopiero po chwili dotarło do mnie ile to wszystko kosztuje, ale za późno było na ucieczkę. Tymczasem trzeba było złączyć stoliki, bo zjechali kolejni znajomi Bobo i znajomi jej znajomych. Wszyscy chcieli nas poznać. Ale z nich wszystkich tylko jeden (Japończyk) mówił po angielsku. Jego dziewczyna rozumiała a pozostali liczyli na Williama. Ja z kolei miałam kłopot z rozumieniem co mówi William (z rozumieniem tego co mówi po angielsku, bo po mandaryńsku oczywiście nie próbowałam go rozumieć). Okazało się, że Will pracował wiele lat w Nowej Zelandii i teraz uczy takich bogatych ludzi. Jednak jego wymowa i akcent pozostały bardzo chińskie i przez cały wieczór się do takie sposobu mówienia przyzwyczajałam. Cały wieczór to znaczy do jakiejś trzeciej nad ranem, bo wtedy dotarliśmy do domu. Domu Bobo, kobiety o nieokreślonym wieku i pochodzeniu, zachwyconej światem zachodu bizneswoman, zawstydzonej swoimi nieporadnymi próbami komunikowania się w języku angielskim. Po prawie dwóch dobach bez snu nie mogłam zasnąć, oszołomiona wydarzeniami ostatnich godzin.

piątek, 2 września 2011

2 czerwca, czwartek Macau/Macao
Dziś przede mną spore wyzwanie. Macau. Znaczy nie sam wyjazd jest wyzwaniem, tylko jego opisanie. Chyba wszyscy wiedzą, że od XVI była to kolonia portugalska. 20 XII 1999 roku Makau wróciło do Chin i stało się specjalnym regionem administracyjnym. Macau to kolonia zarządzana przez Portugalczyków przez niemal pięć wieków, więc wyspa była pierwszą i najdłużej istniejącą europejską kolonią na świecie. Dziś nadal jest to takie dziwne miejsce, które niby jest w Chinach a jednak nie jest . Nie potrzebujemy tam wiz, do Chin jest przejście graniczne itp. Przejrzałam kilka blogów, w większości ludzie ograniczają się do fotek. Bo rzeczywiście trudno znaleźć klucz do pisania tego miejsca. Zazwyczaj Makao kojarzy się z hazardem, ze względu na liczne kasyna, największe w hotelu Lisboa; wyścigami psów i koni, rajdem samochodowym Grand Prix Formuły 3, architekturą kolonialną, wieżą Makao (Macau Tower), wznoszącą się na 338 metrów ponad miasto, która jest 10- tą wolno stojącą wieżą na świecie i 8 najwyższą w Azji oraz ruinami katedry św. Pawła - symbolem Makao. Ale mój blog to nie przewodnik. Nie będę więc opisywała co warto tu zobaczyć. Opowiem jedynie o swoich wrażeniach. Zważywszy na różnorodność tego miasta i krótki czas mojego pobytu, będzie to relacja bardzo subiektywna. Może dla niektórych wręcz błędna czy kłamliwa. Tak jak dla mnie co najmniej dziwne były informacje o niskich cenach w tym mieście. Zaraz, zaraz... jeśli to pisali warszawiacy, to wszystko jasne. Ja piszę z perspektywy dziewczęcia z małego miasteczka w Polsce kategorii C. Może dlatego na pewne sprawy patrzę inaczej. A może po niespełna roku podróżowania priorytety i punkty odniesienia zmieniają się aż tak znacznie?

Przypomina mi się jak nie potrafiłam sobie wyobrazić tego miasta. Tymczasem jest to miejsce, do odwiedzenia którego należałoby się przygotować. I to co najmniej w kilku sferach. Jeśli chcesz tu spać – zabezpiecz sobie nocleg dużo wcześniej. Jeśli chcesz grać – opanuj pokera na naprawdę wysokim poziomie. Jeśli chcesz obejrzeć najlepsze i najdroższe show – kup bilety z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem!

A wszystko wydaje się takie proste. Promy z Hong Kongu wypływają z dwóch przystani. Ceny rejsów wahają się, zależnie od promocji, ale normalnie wynoszą około 37 zł. Rejs trwa około 1h , a płynie się komfortowym, superszybkim TurboJetem. Po Macao najwygodniej poruszać się autobusami, są najtańszym i najszybszym środkiem transportu. Przystanki są dobrze oznaczone, angielskojęzycznymi znakami. Korzystałam, znakomicie się sprawdzają.

Podobno na wyspie Taipa można wypożyczyć rower,ale ten środek transportu nie jest polecany w samym Macau, ponieważ jest tam zbyt duży ruch pieszy i samochodowy. Nie widziałam w ogóle rowerzystów. Popularnym i charakterystycznym środkiem transportu są natomiast tzw. pedicab - coś w rodzaju rikszy. Zwiedzanie miasta 1h - około 50 zł, jednak należy się targować. Nie korzystałam.


Natychmiast po zejściu na ląd i – a jakże! - odprawie paszportowej, trafiłam do profesjonalnego punktu obsługi turystycznej. Gdy zobaczyłam te niekończące się listy atrakcji w wielu kategoriach, zobaczyłam zdjęcia, po prostu zawyłam z rozpaczy, że mamy tak mało czasu. W Makao znajduje się około 189 kawiarni i około 500 restauracji serwujących dania kuchni całego świata. Jeden rzut oka i już wiesz, że zachowało się tutaj wiele kolonialnych i portugalskich budowli - stare kościoły, gmachy, kamienice i urokliwe, wąskie, brukowane uliczki, po których można spacerować godzinami. Pogoda wydaje się sprzyjać takim spacerom. Główny punkt programu to oczywiście liczne kasyna, będące głównym celem wycieczek mieszkańców Hong Kongu. W Makao jest również tor wyścigów konnych, które nieraz można oglądać dniami i nocami w telewizji.


Zaczynamy od dojazdu transportem organizowanym przez hotele do pierwszego z brzegu centrum. Tak się składa, że jest to City of Dreams, gdzie tłumy ustawiają się w kolejki po odbiór biletów na „The House of Dancing Water”. Mam możliwość obejrzenia kilku scen na wszechobecnych monitorach. Szczęka mi opada... Zrobimy wszystko, by kupić bilety na następny miesiąc i przyjechać tu ponownie. Okaże się to jednak niemożliwe, bo dobre bilety w przyzwoitych cenach wyprzedane są na kilka miesięcy wprzód. Przeczytała kilka relacji, obejrzałam nagrania na youtube (Polacy robią filmiki wszędzie, bo jak to NAM ktoś będzie mówił, że czegoś „nie wolno”?!)i zaczynam rozumieć jak można było wydać na takie przedsięwzięcie 250 milionów dolarów!Tym bardziej żałuję. Jak kiedyś kupię bilet z lądowaniem w HK to zaplanuje sobie wypad na noc do Macau specjalnie na to show.


A potem wchodzę do kasyna i grzęznę. Zrozumcie, zawsze podchodziłam do hazardu z dystansem. Do kasyna weszłam licząc na ładny wystrój. No i co? Ładny to mało powiedziane,ale fotek nie można oczywiście robić w środku, więc stwierdzam, że będę się nudzić, bo ja się do gry na automatach nie nadaję. Kiedy przyszło mi jednak uciekać przed krajanami, zachowującymi się... jak krowy udające że są królewnami, przysiadłam do jakiegoś automatu i bardzo szybko się zaaklimatyzowałam. Zaczęłam wsiąkać w ten klimat, rozkoszować się atmosferą. Przeznaczyłam na grę bardzo małe sumy, co jednak nie zmieniło faktu, że wygrywanie, odkuwanie się niemal od zera, sprawia frajdę mimo wszystko. W kolejnych kasynach było już tylko fajniej i fajniej :) Nie przeszkadzało mi nawet, że nie umiem grać w pokera (choć kiedyś na Litwie pewien Kalifornijczyk spędził ze mną kilka nocy w kasynach przekonując, że to gra w sam raz dla mnie) ani, że mój strój, choć najlepszy jakim dysponowałam, odbiegał od wytworności chińskich dames. Rzeczywiście, jest tu co oglądać. Nic dziwnego, że Macau już dawno bije na głowę Las Vegas (dochody amerykańskiej stolicy hazardu za 2010 rok były pięć razy niższe niż dochody Macau!). Kilkanaście kasyn, każde otwarte bez przerwy, w każdym stoły pokerowe, w każdym się coś dzieje. A mam tu na myśli nie tylko hazard, ale też pokazy np. gondole pływające wokół spacerujących, pokazy kolorowych fontann itp. Po co to wszystko? Przeczytałam gdzieś, że szacuje się, iż hazard i branża hotelarsko-turystyczna stanowi ponad 50% PKB Macau, z czego połowa napędzana jest gotówką… chińczyków. Maja kasy jak lodu i chętnie te pieniądze tu zostawiają. Świetnie się bawią, tracąc ogromne sumy, a gdy wygrywają to często nawet nie wiedzą jak to się stało. Cóż, ja mogę sobie tylko pooglądać.


Kolejnym punktem programu jest spacer po ulicach i shopping. W Makao tańsze niż u nas są wina portugalskie, papierosy, cygara, tytoń do fajek, sprzęt elektroniczny, złoto, jedwab, telefony komórkowe. Elektronikę jednak i tak bardziej opłaca się kupować w HK. Czułam się jak mała dziewczynka, tak zachwycały mnie już wystawy sklepowe. Jeszcze nigdy nie widziałam tylu i tak wielkich homarów, langust i innych, mających trafić na stoły turystów. A tuż obok sklepy z tytoniem i alkoholem z całego świata. Niestety do HK tego wwozić nie można, więc nas temat zakupów nie dotyczy. Zresztą po tylu miesiącach w podróży wszystko wygląda inaczej. Obiad zapamiętam jako bardzo drogi, choć wielokrotnie ba forach czytałam jak to tanio jest w Macau. Cóż, tanio to będzie jutro w Chinach. Tu jest jak w HK.



Jednym z głównych wydarzeń roku jest Macau Grand Prix - wyścigi Formuły 3. Organizowane są one od 1954 roku, odbywają się w trzeci weekend listopada i trwają 2 dni. Trasa wyścigów biegnie ulicami miasta, co świadczy o jakości tamtejszych dróg. Jest tez Muzeum Grand Prix, które odwiedziłam. Bardzo fajne muzeum, Raz, że bezpłatne. Dwa, że mnóstwo tu bolidów z długiej historii wyścigów oraz wielkich posterów. Trzy, że można się poczuć jak rajdowy kierowca i zagrać na symulatorze.

Potem jest Muzeum Wina. Pokazuje historię wina, proces produkcji. Szkoda, że nie częstują w ramach zwiedzania (tu tez wejście jest gratis). Można kupić wino z całego świata, ale my nie mamy dokąd go wywieźć, więc rezygnujemy.


Jest jeszcze spacer uliczkami miasta. Urokliwe to Macau, nie powiem. Ale zabytki tak zwanego starego miasta jak dla mnie mocno przereklamowane. Gdybym sobie wcześniej nie pooglądała dokładnie zdjęć, to bym je po prostu przegapiła. Chociaż są opisane. Natomiast atmosfera performansów bardzo sympatyczna i taka... niechińska. Duch jakiegoś nonkonformizmu unosi się zresztą nad całym miastem. Takie niby to Chiny, a jednak nie.

Gdy zapada zmrok robi się jeszcze sympatyczniej. Male knajpki przycupnięte przy pięknie oświetlonych placach są po prostu urocze. Uśmiechnięci ludzie wydaja się nie należeć do grupy zgrywającej się do ostatniego dolara w kasynach. Albo nie robi im różnicy czy wygrywają, czy przegrywają. Ach, szkoda, że musimy już wracać. Ostatnim promem docieramy na piękną Lamma Island. Długo w noc dzielimy się wrażeniami z naszymi gospodarzami. Czujemy się jak w domu. Macau wydaje się innym światem. A przecież to dziś tam byliśmy. Tak blisko, 60 km, a zupełnie inny świat...