skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 20 września 2010


19 września, niedziela

Pobudka przed świtem –jak uczy Pipek – by zrobić najlepsze fotki. Na małego Adam’s Peaka warto przespacerować się o tej porze. Widok krzewów herbacianych skąpanych we wschodzącym słońcu – bezcenne. Lubię takie początki dnia.
Potem szybkie pakowanie, śniadanie (curd & honey – miejscowa specjalność: jogurt z miodem) i w autobus. Postanowiłam pojechać na północ w poszukiwaniu miłego spokojnego miejsca nad oceanem. Niestety, to co zobaczyłam było tyle zachwycające, co przerażające. Piękne plaże i nieodbudowane domy, piękne nowe drogi sponsorowane przez Unie Europejska - o czym informują co chwila specjalne tablice i inne tablice: TSUNAMI ZONE oraz odcinki bez drogi, gdy autobus przejeżdża po prostu plażą. Brak jakiejkolwiek infrastruktury. Serce mi się ścisnęło. Już wiem dlaczego o tych miejscach nie znalazłam żadnych informacji (poza notką o wybuchu bomby tamilskiej). Pojechałam więc wzdłuż oceanu na południe, aż do Arupam Bay. Chciałam tam zjechać za kilka dni, ale czasem lepiej gdy dobre rzeczy wydarzają się wcześniej niż później. Miejscowość znana jako dawna mekka hipisowców oraz najlepsze miejsce na surfing. Tak, jestem w raju. Oglądaliście reklamówki wczasów w biurach turystycznych, gdzie królują błękit oceanu, miękki piaseczek i palmy? Mówiliście sobie: fotomontaż? Od dziś już wiem: takie miejsca istnieją i ja w nim jestem. Ponoć Sri Lanka leży 40 mil od raju. Oj, chyba już tutaj się zaczyna! Chwilę po przyjeździe (szybciutko znalazłam pokój i znajomych) pluskałam się w ciepłym Oceanie Indyjskim, walczyłam z falami i z głębin przyglądałam się surferom, plaży z palmami i tradycyjnymi kutrami rybackimi.
18 września, sobota
Świetny pokój sobie wynegocjowałam. Nazywa się to Green Hill i jest zjawiskiem ekologicznym z widokami zapierającymi dech w piersiach. Z drogą restauracją, ale te przy hotelach zawsze są próbą odbicia sobie przez restauratorów niskiej ceny noclegu. W końcu jedynka za 4 dolce z małym ogonkiem to w tym mieście niezły rarytas. Nawet spotkany wczoraj chłopak – z Indii, więc jak miejscowy – przyznał, że jemu udało się zejść do siedmiu.
W ogóle Ella to piękne miejsce. Przede wszystkim jest ciepło, pranie schnie szybko a nie gnije, gdzie nie spojrzeć wszędzie góry a ja mam wielkie okna. Jest uroczo – nie tylko tu gdzie śpię, ale także w miasteczku. Tak wioskowo, w dobrym znaczeniu tego słowa.
Chłopak z obsługi dal mi taka książkę, w której opisano wszystkie atrakcje w okolicy z instrukcja dotarcia do nich. Od razu chce tu zostać tydzień. Na początek postanawiam oczywiście wejść na największą górkę w okolicy, a potem na mniejszą. O obu czytałam już wcześniej. Ella Rock dominuje nad okolicą.
Wspinaczka na Ella Rock zaczyna się stromym podejściem asfaltową drogą do torów kolejowych. A potem idziemy torami, które zastępują tutaj chodnik. Wszyscy podają odległość – dwa kilometry, ale w rzeczywistości są to 3 km. Mijamy mnóstwo ludzi – kobiety z zakupami, z dziećmi, mężczyzn z pękami drewna. Potem mostek, rzeczka itd. Spotkam sporo turystów, ale wszyscy są z przewodnikami. Ja bez przewodnika i sama. To wzbudza zainteresowanie. Spory odcinek drogi wiedzie przez plantacje herbaty, gdzie robi się już bardziej stromo. Plątanina ścieżek, krzaki – jakiś farmer uparł się mnie podprowadzić i po drodze pokazujemy swoje uprawy oraz kolonię os na drzewie. Na około 30 minut przed szczytem jest naprawdę ostro. Wspinam się po kamieniach. Ze szczytu rozpościera się widok rekompensujący trudy wspinaczki. Ale najlepsze na koniec. Spotykam Francuzów, którzy mówią mi o posagu Buddy kawałek dalej. Widok z tamtego miejsca przebija wszystko! W dole wijąca się droga, wspaniały wodospad. Gdy rozmawiam później z turystami w miasteczku, okazuje się, że nie wszyscy tam dotarli. Wracając wybieram widokową ścieżkę, która schodzi na pola uprawne. Nie mogę się dogadać z tymi ludźmi. W końcu jakaś kobieta porzuca pracę i odprowadza mnie do rzeczki. Jestem świadkiem prania w rzeczce a gdy po krótkim reście schodzę do torów okazuje się, że wyszłam przy mojej ulubionej stacji kolejowej Kitajella. Mostek, którym wchodziłam trasę, jest 50 metrów dalej. Miejscowi twierdzą, że za pół godziny będzie pociąg w tamta stronę, ale zważywszy na to jak wczorajszy był opóźniony, wybieram wędrówkę pieszą. Chwilami próbowałam iść obok torów, ale gdy przede mną przemknęło cos dużego, czarnego i połyskująco wijącego się w słońcu –wróciłam na torowisko. Fascynująca wędrówka. Widać jeszcze więcej niż z okien pociągu. To główny szlak komunikacyjny. Ruch spory. Przy torowisku przedszkole (chyba wszyscy docierają tu ta drogą, którą teraz ja pokonuję) a nawet sklepik. Nie wiem czy rozumiecie: ściana zieleni, kompletnie nic i naklepani w małym sklepiku! Zza tej ściany zieleni czasem słyszę rozmowy, muzykę. Często dostrzegam zabudowania, małe domki a nawet tuktuki na podwórkach. Ale jak one tam dojechały?! Tu zieleń otacza wszystko. Zdaje się nawet atakować przejeżdżający pociąg. Taki to kraj, że ludzie z trudem wydzierają naturze kawałki przestrzeni by wybudować drogę czy dom. Ale zaraz ponad tym domem drzewa znów opanowują przestrzeń. Otaczają podwórka we wszystkich wymiarach, tak że stojąc kilka metrów dalej możesz nie dostrzec nic poza intensywna zielenią drzew i krzewów.
Wieczorem wybrałam się na Littre Adam’s Peak. Tylko połechtało to moje zmysły. Na wschód słońca znowu pójdę. Tęsknota gór krzyczy we mnie drukowanymi literami! A te przestrzenie takie swojskie – z daleka.
17 września, piątek
Ten dzień jest dowodem na to, że przemieszczanie się nie jest nudne. Rano autobus do Maskeliji. Interakcje bardzo różne, np. 82letnia babcia, poznana już wcześniej, która nadal pracuje jako sprzątaczka, kucharka, masażystka oraz przewodnik na Adam’s Peaka – była tam 75 razy i ma rekomendacje od różnych osób. Ma także liczne zdjęcia i pocztówki od turystów, które chętnie prezentuje. Oczywiście wszyscy wiedzą, że biała turystka to jedzie na pewno do Hatton, więc gdy na skrzyżowaniu mija nas autobus do tego miasta, zatrzymują go dla mnie. Zrywam się i próbuję pozbierać graty, a ci ludzi mnie uspokajają – poczeka. Gdy tylko jednak stawiam nogę na stopniu – autobus rusza.
Z tą biała turystka to ciekawa sprawa. Na wyspie, która kiedyś była kolonią, panuje jakby powszechny szacunek dla białych. Pominę tu obowiązkową wręcz uprzejmość, zapytania o pochodzenie, zawód, podróż; chętne pozowanie do zdjęć czy wskazywanie drogi (podprowadzanie czasem całe kilometry). Zawsze, gdy mi odpowiadają, pada sakramentalne „madame”. Nawet w skróconej wersji brzmi to niezwykle zasadniczo, niczym regułka znana nam z armii amerykańskiej. Często dzieciaki przyglądają mi się z nieskrywanym zaciekawieniem. Czasem wstydzą się podejść a czasem wręcz oblepiają mnie z każdej strony. Dopiero ostatnio pewien mężczyzna wyjaśnił mi, że pierwszy raz widział białego człowieka w wieku dziesięciu lat i myślał, ż e to jakiś święty z nieba zstąpił. Człowiek ten był buddystą, więc obrazy białych świętych z kościołów katolickich to chyba marne wytłumaczenie.
Hatton. Małe miasteczko ze świątyniami wszystkich wyznań, kafejką internetową kiepskiej jakości i dworcem kolejowym. Okazuje się, że pociąg będzie spóźniony – pół godziny, godzinę, może dłużej. Nikt nie wie dlaczego, ale domyślam się że przez monsun. Potakują, że to możliwe. A więc mam czas przyzwyczaić się przed Indiami. Zostawiam zatem duży plecak w jakimś pomieszczeniu służbowym i, korzystając z faktu, ż e chwilowo nie pada, idę się powałęsać po miasteczku. Fajne. Dużo dzieciaków wracających ze szkoły w ślicznych mundurkach. Może by takie u nas wprowadzić? Uzupełniając zakupy trafiam na lokalne słodkości: ladu, wajepę i galin. Da się to zjeść, ale słodkim bym tego nie nazwała, tylko tłustym. Są jeszcze jakieś ciastka, potencjalnie z kokosów i czekolady, ale chyba więcej w nich wiórów bez żadnego smaku. Lepiej jest w aptece. Znajduje leki na moje przeziębienie, a pani farmaceutka zaznacza mi dawkowanie na karteczce – specjalna pieczątka w języku singali! Chyba zatrzymam to sobie na pamiątkę 
Pociąg. Przecież nie opowiedziałam wam o pociągach! Są lepsze od autobusów, poza oczywistymi względami jak toalety, także z tego powodu, z e nie przemierzają trasy oficjalnej, jak to czynią autobusy jadąc głównymi ulicami miast, gdzie wszystko jest ugłaskane. Tory przecinają podwórka, zaułki i ludzkie życia. Wyglądanie przez okno pociągu to zajęcie tyle fascynujące, co męczące. Tyle tego wszystkiego do obejrzenia! Zaś trasa do Elli ma jeszcze tę dodatkowa zaletę, że godzinami oglądać można uprawy herbaty. Pociąg przejeżdża powoli przez góry, tunele, nad przepaściami, przeważnie wśród wzgórz herbaty. Koniecznie trzeba się przejechać pociągiem wśród gór. Robię zdjęcia na wszystkie strony, nawiązuję nowe znajomości… No właśnie w znajomościach pociąg też jest lepszy od autobusu (oczywiście tylko druga i trzecia klasa, o istnieniu pierwszej nie mam pojęcia). Można się z łatwością przesiadać, zaglądać do coraz to nowych towarzyszy podróży, a jeśli jesteśmy zmęczeni nadmiarem towarzystwa, to zawsze możemy się wytłumaczyć hałasem i przerwać rozmowy.
Zapada zmrok, pasażerowie otulają się w ręczniki, chusty, ale najczęściej zostają w klapkach bez skarpetek. Oczywiście jestem jedyna biała w trzeciej klasie (chyba w całym pociągu) i oczywiście wszyscy chcą mi pomóc. Z tego wszystkiego wskazują mi niewłaściwą stację. Wyglądam niedowierzająco i Wrzeszcze w ciemność zapytanie czy to ta stacja. W końcu skacze w te ciemność – dobrze ze sobie nóg nie połamałam, bo wysoko a ja mam ciężki ładunek. Brnę w stronę świateł małej stacyjki a tu pytanie: dokąd idziesz? Poczułam się jak idiotka. No przecież do Elli. Ale to nie tu! To jest Kitajella. Z powrotem się gramole do pociągu, który na szczęście jeszcze nie odjechał. No ładnie, jeszcze trzy kilometry! Jutro przekonam się jednak, że ta stacja została mi chyba zapisana w gwiazdach.

cd

Wieczorem:
No to tak. Myśli trzeba pozbierać, uczesać… Zimno tu, deszczowo, ja jestem zmęczona i przeziębiona – chyba ta mieszanka sprawia, że śni mi się rodzina, potem przyjaciele. Czy to przeczucie, że coś złego się dzieje czy tylko tęsknota? Po kilku smsach jestem spokojniejsza, ale smutek nie ustępuje. Do tego okazuje się, że chyba jestem zbyt open, frendly i w ogóle, bo te wyznania miłości to już mnie irytują. Znowu muszę tłumaczyć, że ja to się nie zakochałam, że nie – nie chcę tu zostać na całe życie no i tak, jest mi przykro, że łamię serce, ale nic na to nie poradzę – jutro wyjeżdżam. To nie tylko nudne się staje, ale wręcz uciążliwe. Obawiałam się podróży po krajach muzułmańskich, ale tu na Sri lance wcale nie jest lepiej – „zakochują” się w ciągu kilku godzin. I nawet jeśli podróżowałam w towarzystwie, to wystarczała chwila nieuwagi i znajdowali okazję do wyznań. Nie, żeby byli natarczywi czy niebezpieczni, ale właśnie z napaścią to wiem jak sobie radzić, a tu… chyba zacznę mówić że wolę kobiety! No i właśnie zrozumiałam, dlaczego dziewczyny podróżujące razem uchodzą za lesbijki – to pozwala uniknąć przykrych sytuacji. Czyli jednak czegoś się dzisiaj nauczyłam :D
Czego jeszcze nauczyłam się w tej podróży? Minęło jakieś 80 dni. Willy Fog w tym czasie objechał świat. Ale on był ukształtowanym człowiekiem i nie potrzebował szukać… zbiegiem okoliczności właśnie ukazał się artykuł o moim blogu na przemysl.info i czytając go mam okazję sprawdzić czy moje myślenie o świecie, podróżowaniu i drodze zmieniło się w tym czasie. Tak, nauczyłam się wiele. Że nie potrzebuję żyć na czas, co chwilę sprawdzać która godzina. Nawet o dacie zapominam. Na pytania o plan jak mantrę powtarzam, że nie wiem, nie mam planu, jestem wolna. Nie denerwuję się, gdy pociąg spóźnia się kilka godzin, albo gdy ciemną nocą ktoś wskazuje mi niewłaściwą stację. W końcu przecież i tak wszystko kończy się dobrze  Skomunikować mogę się z każdym i w każdej sytuacji. Najczęściej po angielsku, czasem metodą obrazkową. Odważnie wykłócam się łamaną angielszczyzną przez telefon a czasem mówię ludziom co o nich myślę po polsku. Przyłapałam się jednak na tym, że zachwycając się czymś myślę jednak po angielsku (kiedyś obudziłam się myśląc po rosyjsku – ciekawe co mi się śniło?). Język to tylko narzędzie potrzebne do osiągnięcia celu – zdobycia informacji, zrobienia zakupów czy znalezienia noclegu. Czyli do podróżowania, co jest celem samym w sobie. Znajdowanie informacji to rzecz banalna, gdy wie się komu i jak zadać pytanie. Zakupy – przecież jestem mistrzynią zakupów w second handach i na bazarach. Wczoraj kupiłam cudną srilankanską podróbkę polarka Quecgua za 7 zł. Na noclegi wypracowałam sobie sposób. Miałam dobrych nauczycieli – po pierwsze dzięki ci Jerzy (pozdrowienia dla moich ukochanych poznaniaków!!! :*) za naukę, że nie wolno się spieszyć. A więc wysiada sobie człowiek spokojnie z autobusu i daje się zaczepić. Ludzie przecież tylko czekają na okazję, żeby pomóc. Raz zdarzyło się, że nie i nocą szukałam informacji – przy taniej jadłodajni oczywiście. Każdy ma znajomego, który ma hostel (hotel źle brzmi, za drogo). Teraz trzeba zadać pytanie. Tomek nauczył mnie fajnego: Jak tanio mogę zostać w twoim miejscu? Oczywiście mówią, że mają tylko dobre miejsca i to bardzo tanio. Standardowo pokazują pokoje po 15 dolarów i przekonują, że to stawka dla miejscowych. Na to albo się śmiejemy, albo odchodzimy. Zależy od sytuacji. Teraz już wiedzą, że nie zedrą jak za złoto, ale zarobić przecież chcą. No to mają jednak coś tańszego. No właśnie! No bo ja mam długi trip, mały budżet, z Europy Wschodniej jestem (nie mylcie Poland z Holland), ewentualnie studiuję (na Ukrainie działa nawet, gdy potencjalny student jest siwy). No to jest coś za 6-7 dolarów, ale zawsze z jakimś ale (najczęściej z prysznicem na zewnątrz). No w sumie to mogę zobaczyć to miejsce, ale czy to daleko? No bo za transport nie zapłacę. Zawsze dowóz jest w cenie, ale trzeba się upewnić. Nawet taka miła się zrobiłam, że pozwalam nieść swój plecak. No i najważniejsze: cena. Od podanej sumy w ciągu kilku minut ZAWSZE zbijam 30%. To taka gra, w którą grają tu wszyscy, by potem wszyscy byli zadowoleni.
Czyli miejsce do spania nie jest problemem. Jeść też mam co – jak nie zapomnę kupić – bo w sumie jest tanie. Tyle, że czasem dziwnie wygląda albo trudno się nazywa. Albo mnie w knajpce zasypują talerzykami mówiąc, że to dodatki za darmo a potem doliczają to do rachunku. Fajnie zrobić awanturę o dolara. Czasem dobrze spuścić powietrze. Jak mam jedzenie to się nim dzielę. Nie chomikuję na później, bo ciężko nosić. Jak mam prąd to i tak coś wymyślę.
Ludzie. Nauczyłam się chyba trochę obserwować ludzi. Gdy są biedni to nie wstyd negocjować mówiąc, że samemu jest się biednym. Ale z tej perspektywy widać jak niewiele potrzebuję. Mój plecak szybko robi się coraz lżejszy. Niepotrzebne rzeczy podarowuję lub porzucam. Obiecuję sobie, że po Himalajach będzie tego stafu jeszcze mniej. Jeszcze czasem za czymś tęsknię, ale w sumie już pogodziłam się ze stratą moich ulubionych przedmiotów w Albanii (może to dobry moment, by przejść na nowy etap i poinformować Cię Asiu, że skradziono tez twój polar, który chciałam odesłać do Polski – prawda, że go nie lubiłaś?). Gdy masz mało, to nie musisz wszystkiego pilnować. Dokumenty, laptop, aparat fotograficzny, trochę gotówki i plastikowe karty – to wszystko. To staram się mieć zawsze przy sobie. Ale gdy widzę tych ludzi, to czuję się tak bardzo nie w porządku, taka bogata (może gdyby produkowali aparaty bez logo i w poobijanych bodach czułabym się mniej westmańsko).
Ok., no więc co widzę jak patrzę na ludzi. Zakorzenienie. To nas różni. Ja mam silny instynkt wędrowania. Oni są zakorzenieni w swojej kulturze, religii, związani z rodziną. Najczęściej daje im to poczucie tożsamości i szczęścia. Czasem pytają czy ktoś mi płaci, żebym podróżowała (fajnie by było! Spotkałam jedną Chinkę, której się to udało, wiec jeśli chcecie albo znacie kogoś, kto chciałby mnie zasponsorować to proszę bardzo ).
Zazwyczaj na twarzach ludzi, których spotykam widać to szczęście. Są tacy uśmiechnięci. I to się udziela. Gdy wspinając się pod następną górę podnoszą głowę i widzę ten piękny świat, to nadal i znowu nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Taka Sri Lanka. Rok temu zobaczyłam zdjęcia Arletki i pomyślałam, że to przecież tak daleko i drogo, że to tylko marzenie. A teraz rozpoznaję nie tylko zabytki, ale nawet drzewa z jej zdjęć (przed moim wyjazdem pokazywała mi fotki z Maroka, więc może będę wracać przez Afrykę?). Co więc się stało, że jestem tutaj a nie we własnym pokoju przed komputerem? Nic wielkiego. Jestem tą samą osobą. Nie przybyło mi też odwagi, pieniędzy czy znajomości języków. Po prostu spakowałam plecak i postanowiłam nie odkładać niczego na tak zwane później? Jeszcze dekadę temu odkładałam najważniejsze rzeczy „na później”. I któregoś dnia okazało się, że tego później już nigdy nie będzie. Ludzie odchodzą, młodość i siły mijają, pieniądze nam kradną, albo jakoś tak same się rozchodzą. No więc to jest właśnie ten czas na realizację marzeń. Innego, lepszego nie będzie. Nie wiesz czy los da ci następna szansę. Rób zatem to, na czym najbardziej ci zależy. Ja chcę poznać świat. Nie osiądę już z ukochanym w małym domku z kominkiem. Ta brama do szczęścia już zamknięta, ta szansa na bycie szczęśliwą mi umknęła nim zdecydowałam się ją schwycić. Przekonywałam samą siebie, że jeszcze nie teraz, że mam jeszcze czas. Że jeszcze „muszę” tyle rzeczy zrobić. Ale szczęście nie czeka, aż się odważysz po nie sięgnąć. Jeśli nie jesteś gotowy, po prostu odchodzi. Więc jeśli na czymś naprawdę ci zależy, to nie rozmieniaj się na drobne. Znajdź w sobie odwagę, by po nie sięgnąć. Przecież nikt nie zrobi tego za ciebie. Nawet jeśli bardzo cię kocha, to decyzja musi być twoja. Bo to twoje życie i twoje szczęście, twoje marzenia. Spotkałam w Mongolii Birtę, którą mąż wysłał „w podróż poślubną” w jej wymarzoną podróż. Bardzo ją kocha, więc uznał, że jest odpowiedzialny za jej marzenia. Ale nie pojechał z nią. Po prostu uświadomił ukochanej, jak ważne także dla niego jest, by ona była szczęśliwa. Oczywiście ważne, że ona widziała czego pragnie i co uczyni ja szczęśliwą (myślę jednak, że być dojrzałym to być świadomym siebie, swoich potrzeb i pragnień, więc pewnie każdy z nas wie o czym marzy w skrytości serca). I wtedy Birta znalazła w sobie siłę, odwagę, by zrobić to, o czym zawsze tylko śniła. Bo jak powtarzał bułhakowski Poncjusz Pilat: najgorszą zbrodnią jest tchórzostwo. Więc parafrazując rzymskie przysłowie: miej odwagę być szczęśliwym! *Pankówa, jak to będzie po łacinie?!