skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 5 października 2010

1 pazdziernika - bliskie spotkanie z indyjskim psem, sluzba zdrowia i nocna jazda ambulansem


1 października, piątek
Mysore to takie senne miasteczko. Nie mieliśmy pojęcia ile chcemy tu zostać. Różne były koncepcje co warto tu zobaczyć i w jakiej kolejności. Wszystkich pokonał jednak upał. Po 10tej robi się tu tak gorąco, że do 15tej najlepiej siedzieć w okolicach wiatraka. Dlatego postanowiliśmy zobaczyć święte wzgórze Czamundi jak najwcześniej rano. To wzgórze jest jednym z siedmiu najświętszych wzgórz znajdujących się w Indiach. Na szczycie znajduje się świątynia Ćamundeśwari, bóstwa patronackiego Mysoru. Witają nas tłumy pątników, wszechobecne małpy i śliczna panorama na Mysore. Widać stąd pałac, który wegetariański maharadża, zbudował poza miastem, dla swoich mięsożernych gości.
Zwiedzamy kolejne świątynie. Największe wrażenie robi na mnie orkiestra przygrywająca w jednej z małych świątynek. Pozwalają robić sobie zdjęcia. Wszędzie wokół sprzedawcy kwiatów, kokosów i pamiątek, świeci mężowie i żebracy – a tu cisza i spokój. Tylko bajecznie kolorowi mnisi.
Około 10te jesteśmy znowu w miasteczku. Wszystkie sklepy pozamykane – tak jak poprzedniego dnia z powodu jakichś protestów antyrządowych. Ja znoszę to dzielnie – i tak nie zamierzałam kupować sari :D, natomiast Łukasz jest niepocieszony. Shopping wydaje się być jego ulubionym zajęciem :P Zaraz po surfowaniu po Internecie.
Po drugim śniadaniu ucinamy sobie drzemkę – to zdecydowanie najlepsze, co można robić podczas tego upału (a w Polsce zimno, ciemno i deszczowo?). Wyprałam i wysuszyłam co się tylko dało (zostały jeszcze plecaki i śpiwór), uzupełniłam zapas kosmetyków w wielkim markecie (tak, mój towarzysz zdążył „oblecieć” cały kilkupiętrowy sklep a ja nadal tkwiłam w tym samym dziale), który miał jednak ten minus, że dział alkoholowy był zamknięty na kłódkę.
Po południu w końcu dorwaliśmy się do Internetu a potem na pociąg. Przez Bangalore do Hapset – by zwiedzić Hampi. Spotykani ludzie bardzo się nami interesują, zapraszają na przekąski, opowiadają o mijanych świątyniach, pokazują zdjęcia rodziny i różnych miejsc w telefonach komórkowych. Dzwonią do różnych osób by pochwalić się że podróżują z turystami z Europy. Dobrze, że mają wyobrażenie o Europie, bo o Polsce to nigdy nie słyszeli. Zapraszają nas do siebie, al. tłumaczymy że mamy już bilety na dalsza trasę. Bariery komunikacyjne to jednak nie język, a przekonania: my nie pojmujemy ich metroseksualno-gejowskich zachowań, do których powszechności i nachalności nie przywykliśmy jeszcze a oni upierają się, że skoro podróżujemy razem to jesteśmy para i nie rozumieją dlaczego nie mamy jeszcze dzieci. Próbuję tłumaczyć, że poznaliśmy się tydzień wcześniej, ale mnie nie rozumieją i rozpływają się w zachwytach jaka śliczna z nas para  W końcu dajemy za wygraną.
Po 20-tej mamy przesiadkę w Bangalore. Na dworcu tłumy ludzi. Wśród nich jak zwykle bezdomne psy. Gdy mijam jednego z nich, odsuwa się, czeka aż przejdę, po czym rzuca się na mnie i gryzie w udo. Narobiłam takiego wrzasku, że zrobiło się zbiegowisko. Ludzie pytają co się stało. Po chwili wszystko jasne. Drżącymi rękami wyciągam podręczną kosmetyczkę, by zdezynfekować ranę woda utleniona w żelu. W głowie jednak pulsuje myśl, że pogryzienie w Indiach to realne zagrożenie wścieklizną. Jestem zdenerwowana, otumaniona i obolała. Na szczęście podróżuje teraz z Łukaszem, który ma medyczne wykształcenie i spore poczucie odpowiedzialności. Jemu zawdzięczam sprowadzenie pogotowia ratunkowego (czekałam półtorej godziny), skierowanie do szpitala i jako takie ogarnięcie sytuacji. Oczyszczenie rany, spisanie dokumentów, wyjaśnienie co teraz powinnam zrobić. Przy okazji lekarka komentuje sytuacje i tłumaczy menagerowi stacji, że nie powinien był jej wzywać do mnie, bo to nic poważnego. Pracownicy kolei próbowali nam pomów zaaranżować dalszą podróż, ale Łukasz uznał, że najlepiej pozostać w mieście na dzień, by spokojnie zająć się sprawami medycznymi. Jak w całej tej historii – tym razem też miał rację.
Jedziemy na sygnale do szpitala. Prywatny. Wygląda czysto, ale gdy chcę umyć ręce – nie maja nawet mydła. Okazuje się, że nie mają tez immoglobulin. Jedziemy do następnego (dobrze ze kierowca i sanitariusz się wszystkim zajmują, bo jeszcze nie ogarniamy panujących tu zasad). Szpital ogromny, uniwersytecki czy jakoś tak. Nocny dyżur. Jest już po 22iej. Szef decyduje o konieczności odkażenia rany po raz kolejny. Zabierają mnie na sale – chyba opatrunkową, ale obok wykrwawia się kobieta. Jest w ciężkim stanie po wypadku, wzywa męża – w zakrwawionej koszuli. Po jakimś czasie pielęgniarki przypominają sobie o mnie i chcą mnie opatrzyć. Zdenerwowana wychodzę jednak z sali, bo nie używają rękawiczek lateksowych! Łukasz tłumaczy im cierpliwie i ostatecznie znajdują jakieś rękawiczki, używają szczypiec – ale mam spore wątpliwości, czy to wszystko jest antyseptyczne. Plaster z opatrunkiem nie chce się kleić, co chwile coś spada na podłogę. Łukasz biega do apteki i recepcji, by opłacać kolejne badania wykupywać zastrzyki. Ostatecznie (po negocjacjach i naleganiach, bo chcieli mnie odesłać zupełnie) zgadzają się zrobić mi zastrzyk przeciw wściekliźnie i szczepionkę przeciwtężcową (mam taką, pokazuje międzynarodową książeczkę szczepień, ale to niczego nie zmienia – oni wiedzą lepiej). Oczywiście zastrzyki robią mi już bez rękawiczek, nie zważając na moje niezadowolenie. Reszta rano.