skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 29 marca 2011

17 marca, czwartek
Mieliśmy płynąć do zatoki Halong Bay na całodniową wycieczkę, ale przeziębieni rezygnujemy. Rozżalona stwierdzam, że nie ma widoków na poprawę pogody, więc decydujemy się na ewakuację. Wykupujemy bilety na wieczorny autobus do Vientien, stolicy Laosu. Płacimy też za możliwość spędzenia dnia w pokoju, zjadamy śniadanko (w cenie pokoju było do wyboru, ale to że do wyboru zobaczyłam jak już zjedliśmy wszystko, co było w zasięgu wzroku. Nikt jednak nie zwrócił nam uwagi, wobec czego mogliśmy wyjść na ulice w poszukiwaniu jedzenia dopiero w południe).
W sumie, gdyby nie deszcz, to całkiem fajne miasto. Ludzie nawet sympatyczni, tylko zdzierają z turystów jak szaleni. Wiedzą, że mogą sobie na to pozwolić, bo to stolica, tyle zabytków i taka historia…

Początki miasta wiąże się z cytedelą Co Loa powstałą ponad 200 lat p.n.e. W ciągu swojego istnienia nosiło wiele nazw: Tống Bình, Long Đỗ, Đại La, Thăng Long, Đông Quan, Đông Kinh. Najdłużej bo do końca XIX w. (chociaż z przerwami) funkcjonowała nazwa Thăng Long.
W 1010 r. n.e. cesarz Lý Thái Tổ, założyciel dynastii Lý, przeniósł stolicę państwa do Đại La i nazwał ją poetycko Thăng Long (Wzlatujący Smok). Miasto było stolicą do 1802 r., gdy ogłaszając się cesarzem, Gia Long ustanowił swoją siedzibę w rodowym Hue. Do Hanoi stolica wróciła wraz z proklamowaniem Demokratycznej Republiki Wietnamu 2 września 1945 r.
Mimo wielokrotnych zniszczeń w Hanoi wciąż istnieje wiele zabytków starej architektury, szczególnie na Starym Mieście (dzielnica Hoan Kiem). Jest tu wciąż praktykowanych wiele tradycyjnych rzemiosł, jak formowanie brązu, produkcja wyrobów z laki, grawerstwo, czy haft.
Wychodząc po jedzenie, w strugach deszczu, przyglądamy się stołecznemu ruchowi ulicznemu. Wszelkie legendy na ten temat są prawdziwe! Na skuterach, których są tu dziesiątki tysięcy, przewozi się wszystko. Czasem, ładunek kilka razy przewyższa rozmiarem motor i jego kierowcę. O rekordach ilości osób na jednym jednośladzie już nawet nie wspominam. Motocyklista ma obowiązek wkładania kasku ochronnego podczas jazdy (wtedy policja nie zatrzymuje, nawet turystów), ale co to za kaski... jak wyglądają widać na niektórych zdjęciach np. sprzed dwóch dni – sklep z kaskami wszystkich kolorów i fasonów! Widać, że bardziej stawia się tu na oryginalny wygląd niż na walory ochronne kasku.
16 marca, środa
O świcie docieramy do stolicy. Hanoi, (Há Nôi), stolica Wietnamu, w północnej części kraju, nad Rzeką Czerwoną. W aglomeracji Hanoi na obszarze niemal 600 km2 zamieszkuje 3056 tys. osób (1990). Hanoi jest stolicą (od 1975 roku) i drugim pod względem wielkości miastem Wietnamu. Posiada przepiękne stare miasto, z architekturą kolonialną naznaczoną wpływami chińskimi, z mnóstwem knajpek, restauracji, herbaciarni, sklepów i hotelików. Poza tym, wartych odwiedzenia jest kilka parków, muzea, świątynie oraz mauzoleum Ho Chi Minh'a.
Zawsze myślałam, że to gorące miasto- bo tak zazwyczaj jest. Ale nas przywitał deszcz i ziąb. Jak mówię ziąb, to mam na myśli nie taki azjatycki, tylko prawdziwy. Około 8 stopni Celsjusza, wilgotno, wietrznie. Pierwszą rzeczą po wyjściu z autobusu, jaka zrobiliśmy, było rzucenie się do luku bagażowego po ciepłe ubrania.
Do stolicy Wietnamu dotarliśmy w nastawieniu ,”walcz, atakuj, nikomu nie ufaj, nie spuszczaj z oka nawet woreczka po jedzeniu a co dopiero torby!” przygotowani na wszystko co najgorsze. Najpierw odpieramy atak napastników w postaci motorowych taksiarzy, którzy swoim nachalnym „motorbike?!” potrafią zamęczyć każdego turystę. W końcu jednak, w deszczu, wybieramy najlepszą ofertę i jedziemy taksówka do hotelu. Decyzja była słuszna, bo centrum nie tak znowu blisko, hotel świetny a taksa w cenie. Okazało się, że to nie żadni naganiacze, tylko zwyczajni, zresztą bardzo sympatyczni i profesjonalni, pracownicy hotelu. Jest poza sezonem i to pewnie ich dodatkowe obowiązki – wyszukiwać klientów. Wszyscy pracownicy otulili się w cieple ubranka, tylko tradycyjnie po azjatycku paradują w klapkach.
Po gorącej kąpieli bohatersko postanawiamy wyjść na ten ziąb i pozwiedzać Hanoi (wiet. Hà Nội) - stolicę i drugie co do wielkości, po mieście Ho Chi Minh, miastoWietnamu. Polityczne, ekonomiczne i kulturalne centrum kraju.

Centrum miasta zyskało swój kształt urbanistyczny na przełomie XIX i XX w. Znajdujące się tutaj dzielnice charakteryzuje niska, luźna zabudowa. W części miasta zwanej 36 starych ulic, która przylega do rynku Dong Suan, zabudowa jest bardziej zagęszczona, brak zieleni, stare i ciasne uliczki tworzą wielki labirynt.
Niestety po kilku godzinach jesteśmy tak zmarznięci, że – nie zrobiwszy żadnego zdjęcia - wracamy do hotelu z zamiarem nie wyściubiania nosa z pokoju ogrzewanego klimatyzacją (chyba nikt tu jeszcze nie używał klimy do ogrzewania!) dopóki głód nas nie wygoni.
Urządzamy sobie wieczorny maraton filmowy z doskonałymi tutejszymi przekąskami. Na szczęście lokalne wino znakomicie rozgrzewa i poprawia humory.