skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 3 marca 2011






8 lutego, wtorek
Pobudka przed świtem, bo mnisi wstają bardzo wcześnie. Po śniadaniu odbył się przed składania donacji. Bardzo to ciekawe, trochę podobne do modlitw, których uczestnikami byliśmy w Tajlandii przy okazji robienia tatuaży w świątyni. Tutaj mnisi wydaja się być bardziej zasadniczy. Ale i tak dziwi mnie to, co piszą podróżujące kobiety o konieczności zwracania uwagi, by przypadkiem nie dotknąć mnicha. Wprawdzie musiałam w monastyrze zadbać, by mój strój był odpowiedni, ale nie robiono żadnych ceregieli z powodu mojej obecności. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie.
Dzisiejszy dzień był znacznie bardziej wymagający. Oglądaliśmy po drodze plantacje chilli,, różnych warzyw – nie sadziłam nigdy, że zrobi na mnie wrażenie plantacja czosnku! Bardzo fotogeniczni SA ci ludzie, pracujący w polu. I bydło. Bawołom moglibyśmy się przyglądać bez końca. Gdy taplają się w bajorze, gdy majestatycznie ryczą w promieniach zachodzącego słońca…
W zasadzie wszyscy pozwalają się fotografować. Chętnie też z nami rozmawiają. Tylko raz zdarzyło się, że ktoś powiedział o pieniądzach za zdjęcie. Nie spotykamy natomiast - już drugi dzień- żadnych turystów. Dopiero w sklepie przed noclegiem (jedyny taki punkt w okolicy) natykamy się na dwie grupy. Zdecydowanie zbyt liczne. Może i miło jest sobie pogawędzić z ludźmi z całego świata, ale nie po to tu przyjechaliśmy.
Popołudniu w wiosce mamy czas naprzykrzenie się życiu ludzi. Wracając z pola pozdrawiają nas, uśmiechają się. I skąd w nich tyle radości, skoro są tacy biedni?! Oni wiedzą, i my wiemy, ze ich wolność jest bardzo ograniczona, że ich życie jest właściwie zapisane i niewiele mogą zmienić. Uśmiechają się z tak wielka życzliwością. Pozwalają swoim generałom przebranym w garnitury rządzić nadal a obcokrajowców traktują jak długo oczekiwanych gości. I tylko w oczach mają czasem taki smutek, a może melancholię…
Największym zaskoczeniem tego dnia jest dla mnie grupa wyrostków urządzająca pod opieka ojców walki kogutów. Już wczoraj widziałam jak małe szkraby same przygotowują sobie latawce używając noży i nożyczek. Dzieci tutaj obserwują dorosłych i postępują z ostrymi narzędziami jak rodzice. Ale walki kogutów?! Postępują ze swoimi kogutami z olbrzymim znawstwem. Zagrzewają je do walki a następnie machają do nas przyjaźnie małymi rączkami i chcą, żeby im zrobić zdjęcie.
Ten wieczór spędzamy w towarzystwie naszej gospodyni – starszej nauczycielki. Opowiada mi o warunkach pracy tutaj, płacach i traktowaniu przez uczniów i rodziców. Wyjaśni na czym polega kłopot, gdy chce się dokształcać a do dużego miasta jest tak daleko. Że nikt nie chce pracować w wioskach, więc na pytanie czego uczy uśmiecha się i mówi, że w szkole pracuje ich tylko trójka, wiec uczy czego trzeba. A gości turystów, by dorobić do niskiej pensji. Przeliczamy szybko i wychodzi nam, że nasz przewodnik za jeden trekking zarabia więcej niż ona w miesiąc. A ma taki ciepły, miły glos. I tak bardzo chce się z nią rozmawiać dłużej, ale jesteśmy zmęczeni, zmarznięci (po zachodzie słońca gwałtownie robi się bardzo zimno) i musimy się wyspać, bo jutro plan dnia jest bardzo napięty. Zatem mówimy dobranoc i kładziemy się na matach pod ołtarzykiem Buddy w głównym „pokoju” domu z liści bambusa.

















Poniedziałek, 7 lutego
Pobudka o świcie, przez werandę zaglądają do pokoju pierwsze, jeszcze nieśmiałe promienie słońca, które także właśnie wstaje. Wyłączam budzik i słyszę, że jankesi tez właśnie się obudzili. Ściany z liści bambusowych są tak cienkie, że słychać dosłownie wszystko. Jak charczą, plują i niemiłosiernie głośno rozprawiają o swoich przygodach. Na szczęście i tak zbieramy się na trekking. Właściciel guest house’u zapewnił, że ciepła woda będzie od siódmej. Dobrze, że spróbowałam wcześniej, bo od siódmej już jej nie było a na następną mogę liczyć dopiero za kilka dni. Śniadanie w lokalnym stylu plemion górskich to wersja makaronu z warzywami. Całkiem smaczna. Ale jakoś brak tu klimatu. Albo ja zrobiłam się tak wymagająca przez te miesiące…
O ósmej spotykamy się z naszym przewodnikiem. Jego imię brzmi jakoś tak „Miaumiau” ale nie gwarantuję, bo powtórzyć trudno a zapisać – niemożliwe. Poprzedniego dnia poznaliśmy chyba jego ojca, szefa agencji. Zdecydowaliśmy się na tę wersję po próbie negocjowania z przypadkowo spotykanymi ludźmi. Zaszliśmy tutaj i starszy pan nas oczarował. Przedstawił swoją propozycję wędrówek po okolicy z takim znawstwem, uzasadnieniem tras (to ciekawe, a to wyjątkowe, a tu warto się wspiąć ze względu na widok ale dacie radę, najwyżej dwa razy odpoczniecie, a ta strefa bez turystów, a tu możecie spotkać innych, a tu nie ma wody, trzeba kupić zapas tu i tu…) oraz piękną angielszczyzna i umiejętnością tłumaczenia, że nie mieliśmy wątpliwości, iż warto zapłacić nieco więcej (zresztą nadal grosze). Okazało się, że ma już klientkę na jutro – Amerykankę. Wykorzystaliśmy więc sytuację i wynegocjowaliśmy cenę jako „dodatkowy zarobek” cisnąć tak, że już myśleliśmy, iż zrezygnuje. A tu jeszcze przychodzimy – kobiety nie ma. Rozchorowała się. Więc będziemy sami z przewodnikiem. Pyta czy zapłacimy trochę więcej, a my zaskoczeni: no jak to, przecież się umawialiśmy. No i zostajemy honorowo przy wczorajszej umowie. Czytałam, że tu za 10 dolców (z wyżywieniem i noclegiem) grupy są zazwyczaj 6-8 osobowe. A my za 12 mamy Miaumiau tylko dla siebie. I od razu napiszę to, do czego doszliśmy w trakcie wędrówek. Chłopak był najlepszym przewodnikiem jakiego\ spotkałam w życiu. Chyba służył w armii, bo poruszał się niezwykle lekko i zwinnie (przypominał żołnierza wietkongu z filmów) a do tego niezwykle wytrzymały i sprawny. Znakomicie zorganizowany. Doskonale gotował – żaden posiłek się nie powtórzył. Znal wszystkie ścieżki (miałam wrażenie, że jego stopy same wiedzą gdzie stanąć) jak miejscowy. Rozmawiał z miejscowymi w ich lokalnych językach (przyznał, że zna ich pięć, ale nie potrafię nawet powtórzyć nazw tych plemiennych dialektów). Doskonale znał i objaśniał tradycje, zwyczaje i historię (np. opowiadał szeroko o życiu mnichów gdy spaliśmy w monastyrze). Dbał o nasze zdrowie – także odpowiednia dietą, stosując medycynę ludową i jak najbardziej nowoczesną – w zależności od potrzeb. Poruszająco wyjaśniał sposoby chronienia się w lesie i na co dzień (za pomocą tatuaży, amuletów i medykamentow najnowszej generacji). Przywoływał historie ze swojego życia na dowód działania zarówno magii jak i lekarstw na malarię. Wszystko wiedział, na wszystkim się znał, wszystko widział. Ale nie narzucał się ze swoja obecnością, ani swoimi opowieściami. Zapytany zastanawiał się zawsze kilka sekund (np. sprawdzał godzinę) a następnie udzielał wyczerpujących odpowiedzi. Wędrówka z nim okazała się najwyższą przyjemnością. Czasem odnosiłam wrażenie, że czyta w moich myślach (zawsze podawał mi to, czego akurat potrzebowałam), a on nie zaprzeczył…
Pierwszego dnia pokazał nam pola ryżowe i herbaciane (zupełnie inne niż te na Sri Lance). Szkoły, wioski i domy górskich plemion, gdzie zatrzymywaliśmy się na posiłki oraz buddyjski monastyr z dala od turystycznych ścieżek, gdzie spędziliśmy noc. Mieszka tam tylko dwóch mnichów, a których jeden mówi nieco po angielsku – wystarczająco, by przy herbatce opowiedzieć o tym co budują i ile na to potrzeba pieniędzy (donacje, donacje, donacje!). Wieczór spędziliśmy w towarzystwie naszego przewodnika, który przy suto zastawionym stole i świecach snuł opowieści…