skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 21 grudnia 2010





11 grudnia, sobota


W Radjastanie życie płynie wolniej. Ludzie się uśmiechają i starają się być pomocni. To magiczna, owiana legendami kraina. Nie mamy czasu, by poznać ją dokładnie, ale chcemy zaczerpnąć z tej atmosfery tajemniczości rodem z baśni tysiąca i jednej nocy. Dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności uda nam się zobaczyć najważniejsze miasta Radjastanu: Jaipur – różowe miasto, Jaisemer – złote miasto i Jodhpur – niebieskie.
Zaczynamy jednak od Udajpuru. Udajpur- to miejsce uważane za najbardziej romantyczne miasto Radjastanu. Otoczone zielonymi górami, położone nad brzegiem jeziora Pichola robi wrażenie przystani spokoju w indyjskim kotle i rozgardiaszu. Pomimo liczby dużej turystów, można tu znaleźć miejsca, by odpocząć i odetchnąć spokojem i pięknem przyrody na tle przepychu indyjskiej historii...
Udajpur mocno się różni od miast, które widziałam do tej pory. Z czystego dworca droga wiodła wśród ładnych, zadbanych domów świadczących o zamożności mieszkańców tego miasta. Wytargowaliśmy tuktuka do pałacu miejskiego, ale kierowca okazał się tak miły i miał tak dobre rekomendacje, że zmieniliśmy plany i wynajęliśmy go na pół dnia (dziewięć miejsc). Ulice w starym mieście Udjpuru są bardzo wąskie i gdy się spojrzy do góry nagle się rzuca w oczy nieprawdopodobna plątanina kabli, kabelków, przewodów.
Naszą wycieczkę zaczynamy od punktu widokowego w jakimś mauzoleum. Nie zapłaciłam za robienie zdjęć, więc podszkoliłam się w pstrykaniu lustrzanka z tajniaka. W ogóle to w Indiach ceny za aparaty i kamery w muzeach są kosmiczne. Ale jakoś potem nikt tego nie sprawdza. Potem spacerujemy po cudownym parku, gdzie jeszcze niemal nie ma turystów. Takie chwile zapadają w pamięci bardziej niż zwiedzane zabytki. Zabytków, czyli świątyń i innych atrakcji odwiedzamy sporo, ale najbardziej w pamięci zapada mi cmentarz. Wchodzimy dzięki drobnej łapówce i znajomościom naszego rikszarza. Wygląda jak wielkie mauzoleum. Mnóstwo białych „domków” z kolumienkami, dachami w kształcie kwiatów lotosu itp. Cisza, spokój, tylko my, krowa i ochroniarz. No a potem jest oczywiście lokalny bazar z mnóstwem kolorów, zapachów i dźwięków.
Udajpur jest słynny ze szkoły malarzy miniatur. Odwiedzamy taką. W domu, podarowanym przez króla 400 lat temu mieszka do dziś 20 rodzin. Wszystkie zajmują się malowaniem miniatur z dziada pradziada Tworzą tu, z daleka od centrum, bo maja tu dobre warunki do koncentracji. Artysta opowiada nam dokładnie jak i z czego wytwarzane są farby (z kamieni pochodzących z czterech wzgórz otaczających miasto, mieszanych z wodą i guma arabską). Pędzle które nam pokazuje, robią z sierści wiewiórek i brwi wielbłąda (obcinają im, gdy śpią). Zasypuje nas anegdotami, zabawnymi historiami (np. że na kobiecy ból głowy są dwa lekarstwa: tabletka albo prezent). Jestem oczarowana atmosferą tego miejsca i obrazkami. Kupuję jeden po długich i trudnych negocjacjach. Opisywałam już sytuację, gdy sprzedawca na wieść, ze jeżeli zapłacę mu 700 rupii to nie będę miała na obiad a ostatecznie płacę sumę o która prosi mówiąc, że nie musze dziś jeść, zaprasza nas do siebie na kolację.
Po południu zwiedzamy stare miasto. Pałac Miejski w Udajpurze jest największym, powstałym na terenie Radjastanu kompleksem pałacowym. Jego budowę rozpoczął założyciel miasta, maharadża Udaj Singh. Jego następcy dobudowywali kolejne elementy. Wstęp jest drogi, bo ok. 300 rupii, ale się zdecydowałam. Pałac jest monumentalny. Pełen balkonów, typowej hinduskiej tajemniczości i przepychu. Ponoć, w latach rozkwitu miasta, ówcześni maharadżowie, ważyli się publicznie u bram pałacu, by potem rozdawać poddanym tyle złota ile ważyli. Ta legenda mówi o bogactwie tego miejsca. W Pałacu zwiedza się obie części. Mardanę- część dla mężczyzn i Zenanę przeznaczoną dla kobiet.
Słynny jest Pawi Dziedziniec. Na ścianach znajdują się mozaiki przedstawiające pawie, wykonane misternie ze szlachetnych kamieni.
Błądząc po nieprawdopodobnym labiryncie pałacowych komnat, zawędrowaliśmy do położonego na najwyższym piętrze, ocienionego zasadzonymi tu drzewkami, dziedzińca. Pośrodku znajduje się tryskająca fontanna i panuje taka miła atmosfera spokoju. Po jednej stronie okna wychodzą na panoramę leżącego u stóp pałacu miasta, zaś z drugiej strony zapiera dech widok jeziora i okalających go wzgórz. Gotowy obraz gdziekolwiek się nie obrócisz!
Niedaleko znajduje się główna przystań. Stąd można wynająć łódź i odbyć odświeżającą wycieczkę po jeziorze. Na jednym ze wzgórz, otaczających jezior, widać daleką sylwetkę Pałacu Wiatrów, skąd nadaje największa rozgłośnia radiowa Udajpuru.
Obok przystani znajdują się gathy, a powyżej świątynia Jagdish. Warto tam zajrzeć, by zobaczyć wykuty w czarnym kamieniu posąg Wisznu i statuetkę mitycznego ptaka Garudy. Przy wejściu oczywiście trzeba zdjąć buty i zostawić je pod opieką strażnika, który po wyjściu obowiązkowo przypomni o napiwku.

To był bardzo miły dzień. Późnym wieczorem kolejny pociąg...
Travel Map
I've been to 45 cities in 11 countries
Asia
Armenia: Yerevan
Azerbaijan: Baki
Azerbaijan: Balakan
Azerbaijan: Lahic
Azerbaijan: Qobustan
Georgia: Bat'umi
Georgia: Gelat'i
Georgia: Gori
Georgia: Mestia
Georgia: T'bilisi
India: Agra
India: Chennai
India: Delhi
India: Ellora
India: Gwalior
India: Hampi
India: Jaipur
India: Jaisalmer
India: Jodhpur
India: Kolkata
India: Mumbai
India: Mysore
India: Orchha
India: Udaipur
India: Varanasi
Nepal: Bhaktapur
Nepal: Kathmandu
Nepal: Pokhara
Sri Lanka: Anuradhapura
Sri Lanka: Colombo
Sri Lanka: Dambulla
Sri Lanka: Ella
Sri Lanka: Galle
Sri Lanka: Kandy
Sri Lanka: Polonnaruwa
Sri Lanka: Sigiriya
Thailand: Bangkok
Turkey: Istanbul
Turkey: Konya
Turkey: Trabzon
Europe
Bulgaria: Burgas
Poland: Przemysl
Romania: Bucharest
Romania: Suceava
Ukraine: Chernikhovtsy
Ukraine: L'viv
Middle East
Iran: Babol
Iran: Babol Sar
Iran: Esfahan
Iran: Shiraz
Iran: Tabriz
Iran: Tehran
Iran: Yazd






10 grudnia, piątek

Agra liczy około 1,3 mln mieszkańców. W XVI w. (1526 r.) Babur, władca z dynastii Wielkich Mogołów ustanowił tu stolicę Państwa. W następnych stuleciach każdy władca próbował postawić budowlę przyćmiewającą dokonania poprzedników. Przypuszcza się, że Agra powstała na miejscu starożytnego hinduskiego królestwa. Około 1022 w. została zniszczona przez afgańskiego króla Mahmuda z Ghazni. W 1501 r. Sikander Lodi ustanowił tutaj stolicę swojego państwa. Po pokonaniu przez Babura – ostatniego sułtana Lodi w bitwie nad Panipatem (1526 r.) – miasto zostało wtedy stolicą Mogołów.

Okres największej świetności trwał od połowy XVI w. do połowy XVII w. za panowania Akbara, Dżahangira i Szacha Dżahana. W tym czasie wzniesiono fort, Taj Mahal i grobowce. W 1638 r. szach Dżahan rozpoczął budowę Delhi. 10 lat później jego syn Aurangzeb przeniósł tam stolicę. W 1761 r. Dźatowie zrujnowali wiele budowli i ograbili Taj Mahal. W 1770 r. zajęli ją Marathowie a w 1803 r. władzę przejęli Brytyjczycy
Mauzoleum Taj Mahal zbudował Szach Dżahan dla Mumtaz Mahal, swojej drugiej żony, która zmarła w 1631 r. podczas porodu. Cesarz był zrozpaczony. Grobowiec wznoszono przez 22 lata (1631 – 1653) a przy budowie pracowało 20 tys. osób z Indii i Azji Środkowej. „Po ukończeniu pracy obcięto im dłonie lub kciuki, by nie mogli stworzyć dzieła, który dorównywałyby mauzoleum”. Isa Khan (z perskiego Szirazu) był głównym architektem. Sprowadzono też specjalistów z Europy, by wykonali marmurową powłokę i wewnętrzne mozaikowe inkrustacje, zwane pietra dura z tysięcy kamieni półszlachetnych.

Ogrody zaplanowano w klasycznym stylu mogolskich ćarbahg. Czteroczęściowe trawniki przedzielają sadzawki z ozdobnymi marmurowymi postumentami w środku.

Przez 8 godzin jeździmy po mieście ze znakomitym, znającym się na rzecz kierowcą. Zaczynamy od śniadania pod Red Fortem. Tu już nie wchodzimy do środka, ale spacerujemy wokół, urządzając sobie sesję fotograficzną. Zachwycam się zielonymi papużkami. Łukasz małpami, ale trzymamy się od nich z daleka.
Odwiedzamy kilka pięknych miejsc, romantycznych parków i pałaców. Na szczęście mamy czas, by przysiąść na ławeczce i pokontemplować atmosferę tych miejsc. Zatrzymujemy się na jedzenie przydrożne.
Jedziemy do wytwórni marmurowych pamiątek. Bardzo chciałam zobaczyć jaką metoda się je wytwarza. Poprzednim razem nie zdążyłam i wprost zżerała mnie ciekawość. Fama głosi, że w Agrze właśnie wytwarza się najpiękniejsze pamiątki z marmuru, srebra i kamieni szlachetnych. Ja już dawno zaplanowali sobie, że tutaj kupie świecznik. Dokładnie wiedziałam jaki ma być. W pracowni okazało się jednak, ż takich nie ma a ceny są co najmniej trzy razy zawyżone. Jedziemy więc w okolice bazaru, gdzie zakupy robią miejscowi. Znajduje coś rzeczywiście pięknego, z rzeźbionymi zwierzętami i w cenie do zaakceptowania. Ale i ta zawzięcie targuję się i zbijam cenę o przysłowiową 1/3.
Nasz kierowca zabiera nas na lokalny bazar, gdzie robię sobie hennę na dłoniach. Bardzo podoba mi się wzór i biegłość, z jaką lokalny artysta maluje te wszystkie wzorki. Okazuje się, że po malowaniu nie mogą nosić swojego plecaka, nie mogę zapłacić (więc Łukasz wspaniałomyślnie płaci za mnie i mówi, że to prezent a następnie bierze moje bagaże). Chłopak wyjaśnia jak i czym mam zmyć hennę, więc zaczyna się poszukiwanie odpowiednich olejków a potem miejsca, gdzie mogę dokonać oblucji.
Potem bankomaty i Internet. A o 17tej mamy pociąg.


9 grudnia, czwartek
Dziś zwiedzanie Old Delhi. Jedziemy rikszą do najbliższej stacji metra i kupujemy bilety turystyczne na cały dzien. Poznanie metra delhijskiego polecali mi już wcześniej znajomi, więc oczekiwałam kolejnych atrakcji w stylu indyjskim. A tu wielkie zaskoczenie. Metro jest nowe (chociaż ma już swoje muzeum!), przestronne, czyste i świetnie zorganizowane. Mają specjalne mapki z instrukcją dotyczącą poruszania się po mieście, opłat za przejazdy, godzin otwarcia oraz zdjęciami i opisem najważniejszych zabytków i interesujących miejsc (z najbliższa stacją metra włącznie). Same stacje wyglądają jak laboratorium – tak błyszczą czystością lub lotnisko – tyle tu ochrony, skanerów i punktów kontroli. Przepisy określają nawet dopuszczalne rozmiary bagażu podręcznego.

Wyznaczamy sobie kilka punktów, które chcemy zobaczyć. Red Fort - chyba największą atrakcja Delhi - zewnątrz prezentuje się fantastycznie. Jesteśmy wcześnie rano – jeszcze nie ma tłumów. Bilet kosztuje 250 rupii (standard w przypadku listy UNESCO) czyli 15 zł. Już teraz wiem, że nie warto. Niestety nie stać ich na utrzymanie tak wielkiego obiektu. Fort zaprojektowany i wybudowany na wzór koranicznego opisu raju musiał być pięknym i urokliwym miejscem. Ale teraz wszędzie straszą prace remontowe (właściwie to trudno to nazwać renowacją, bardziej to niszczenie poprzez nakładanie następnych warstw tynku lub farby). Rzesze pracowników podlewają trawniki, zamiatają, siedzą i pilnują porządku. Ale wszystko to mało efektywne i fort robi wrażenie straszliwie zapuszczonego. Opisy pięknych pałaców, akweduktów i bazaru (gdzie ceny pamiątek są horrendalne) wydają mi niemocno przesadzone i nieaktualne. Największe wrażenie zrobiło na mnie muzeum upamiętniające Hindusów poległych w I wojnie światowej – zbiory oczywiście tak zakurzone, że trudno cokolwiek dostrzec, ale ciekawe i można fotografować.
Najbardziej jednak zapamiętam z Red Fortu w Delhi wycieczki szkolne. Spacerują sobie w dwóch rządkach (osobno chłopcy, osobno dziewczęta) wystrojeni w cudownie kolorowe i eleganckie mundurki szkolne, pod opieka nauczycielek w sari. Nieustannie pozdrawiają białych turystów, uśmiechają się, fotografują. Śmieję się, że po powrocie do domu powiedzą: „Mamo, byłam w Red Fort! Wiesz co widziałam? Dwoje białych z Europy! (mam z nimi zdjęcie!) A gdzie to jest?”
Zdecydowaliśmy się jeszcze pójść do Jama Masjid (Wielkiego Meczetu). Weszłam do meczetu od strony południowej – szerokie schody prowadzą do imponującej bramy. Zapłaciłam za bilet kolejne 15 zł (muzułmanie wchodzą za darmo). Zostawiłam obuwie i założyłam obrzydliwy pomarańczowy czador. O dziwo turystek nie obowiązują nakrycia głowy, czyli znienawidzony „skarf” zdejmuje i chowam głęboko w plecaku. Rozgrzany dziedziniec meczetu, olbrzymi, może zmieścić 25 tysięcy osób. To największy meczet w całych Indiach. Budowany był w latach 1644 – 1658. Jest ostatnią kosztowną budowlą szacha Dżahana. Przewodniki zachwalają piękne cebulaste kopuły, trzy wielkie bramy, cztery narożne wieże i dwie 40 – metrowe minarety oraz ciekawe rozwiązanie architektoniczne Edwina Lutyensa. Projektując New Delhi umieścił w jednej linii: Wielki Meczet, Connaught Place i gmach parlamentu (Sansad Bhavan). Można to zobaczyć z południowego minaretu. Na nas jednak meczet nie zrobił najmniejszego wrażenia. Ot, meczet jak inne, tyle że duży. Po kilkunastu minutach wychodzimy znudzeni i zawiedzeni.
Ciekawi mnie natomiast bazar, otaczający meczet. Muzułmański, więc moim odczuciu uczciwy (zawsze wybieram muzułmańskich taksówkarzy i sprzedawców). Niesamowicie kolorowy, gwarny i zatłoczony. Łukasz pogania mnie, żebym nie robiła tylu zdjęć, ale ludzie wydaja się nie mieć nic przeciwko temu.
W końcu wytargowujemy riksze rowerową do metra i wracamy do naszej dzielnicy, by wymeldować się z hotelu. Zabieramy plecaki i idziemy na śniadanie a potem do kafejki internetowej.
Po południu odbieramy nasze wizy tajlandzkie. Niemiłe zaskoczenie – wbito nam jednorazowe na dwa miesiące. To krzyżuje nieco nasze plany świąteczno – noworoczne. Dobrze, że nie kupiliśmy jeszcze biletów na samoloty. Trzeba teraz przemyśleć jak pogodzić wszystkie nasze plany i pomysły.
Jedziemy na dworzec. Duże plecaki zostawiamy na tydzień w przechowalni bagażu (Łukasz wspina się na regał i osobiście przypina je łańcuchem do półki). W specjalnym biurze dla obcokrajowców wytyczamy trasę przejazdów na najbliższe dni po Radżasthanie i zakupujemy część z nich. Fantastyczna obsługa i bardzo pomocny pan, który błyskawicznie wyszukuje nam najlepsze miejsca (górne – z trzech możliwych poziomów, bo wtedy możesz się położyć nie czekając na decyzje innych pasażerów, w coupe a nie z boku i w środku wagonu – jak się później przekonamy te na początku i końcu są straszliwie zimne powieje od drzwi i łączeń miedzy wagonami; po prostu lodówka!).
O godz. 18.00 ruszyliśmy do Agry (bilet 70INR/os.) podróż trwała ok. 4 godzin. Wybraliśmy klasę „general” czyli tę najtańszą bez rezerwacji miejsc. Już z wejściem do wagonu mieliśmy problem – tak było ciasno. Ale dla kobiety zawsze znajdzie się kawałek miejsca, więc przysiadłam z boczku. Potem przesadzono mnie gdzie indziej, abym czuła się bezpieczniej obok innej kobiety. Ikt nie mówi po angielsku wie rozmawiamy na migi. Gdy chce kupić długopisy od obnośnego sprzedawcy i pytam chłopaka obok o cenę, ten wyjmuje dziesięć rupii i płaci za mnie. Urocze, ale wiem, ż eto dla niego dużo pieniędzy, więc oddaje mu pieniądze i dzielę opakowanie: po jednym długopisie lamnie, dla Łukasza i dla tego chłopca na pamiątkę. Oboje jesteśmy wzruszeni.
Podróż generalem jest ciekawa i inspirująca ale straszliwie męcząca.Na dworcu jak zwykle czekało pełno naganiaczy, proponujących hotel, podwiezienie. My jak zwykle ich zlekceważyliśmy i poszliśmy dalej. Jest to najlepszy sposób, bo jak wcześniej pisałam potrafią przez kilometr jechać za kimś oferując dobry hotel. Potem chcą prowizję, albo pomimo wyznaczonego adresu i tak zawiozą do zaprzyjaźnionego hotelarza i wmawiać będą, że wybrany przez nas już się spalił lub jest po prostu norą bez okien.
Ostatecznie wybieramy sobie taksówkę, bo jest już po 22iej i jedziemy do dzielnicy turystycznej. Niezły hotelik i plan na jutro – okazuje się, ż enei sprawdziliśmy, iż jutro piątek, czyli Taj Maral nieczynny. Wynajmujemy więc taksówkę na całodzienne wożenie po Agrze i umawiamy się na 9 rano.

8 grudnia, środa
W związku z oczekiwaniem na wizy tajlandzkie (a zatem koniecznością pozostania w Delhi) zagnieździliśmy się w dzielnicy tybetańskiej na dobre. Cały dzień odsypialiśmy, szwędaliśmy się uliczkami, obserwując niespieszne życie uchodźców oraz surfowaliśmy po necie bez opamiętania. Odwiedzamy kilka restauracyjek i straganów z jedzeniem ulicznym smakując potrawy tybetańskie. Po dwóch dobach jesteśmy specjalistami o doceniamy wyjątkowy smak potraw w naszej kuchni hotelowej. Nieco drożej niż w innych punktach, ale niezwykle smacznie. Obsługa służy pomocą i cierpliwie tłumaczy co czym jest i jak smakuje. A mnie udaje się zjeść zupę pałeczkami! Tak, to możliwe. Wywar jest tak pyszny, ż wypijam go prosto miseczki. Ciekawostka lamnie jest, że wiele potraw można zamówić w wersji zupowej, lub „suchej”. Jak kto lubi.

Znalazłam w necie trochę informacji na temat hinduizmu, który wymyka się jednoznacznym definicjom. Nie ma ani założyciela, ani głównych władz, ani hierarchii, ani świętej (jednej) księgi, nie dąży do nawracania wyznawców innych religii. Około 82% mieszkańców Indii wyznaje hinduizm. Wierzą oni w Brahmana – wiecznego i nieskończonego. Wszystko, co istnieje jest jego uosobieniem, dlatego można swobodnie wybrać spośród nich własny obiekt kultu.
Hindusi wierzą, że życie ziemskie toczy się cyklicznie. Każdy rodzi się wciąż na nowo (proces zmiany tzw. samsary). Jakość powtórnych narodzin zależy od karmy w poprzednich wcieleniach. Żyjąc tak, aby wypełnić dharmę, i spełniając obowiązki, zyskuje się szansę narodzin w wyższej kaście i w lepszych warunkach. Nie będąc dobrym, gromadząc złą karmę można się narodzić w postaci zwierzęcia, a tylko człowiek ma możliwość osiągnięcia samoświadomości, by uciec z kręgu reinkarnacji i uzyskać wyzwolenie (mokszę).

Panteon bogów i bogiń jest w Indiach niezwykle liczny – święte księgi szacują liczbę bóstw na 330 mln (choć gdy pytałam Hindusów, odpowiadali rożnie, najczęściej, że około trzydziestu!). Wszystkie są uznawane za manifestację Brahmana. Wybór danego bóstwa na obiekt kultu i próśb to wynik osobistych decyzji. Wynika to często z tradycji lokalnej lub kastowej.
Indyjski figowiec, z którego popiół ma moc gładzenia grzechów symbolizuje Brahmana. Opisuje się go często w jednej z trzech postaci: Brahmy, Wisznu czy Śiwy.
Brahma nie ma postaci ani atrybutów. Wisznu (chroni i otacza opieką wszystko, co dobre na świecie. Zazwyczaj przedstawia się go z czterema ramionami, trzymającego w dłoniach: lotos, dysk i maczugę.
Lotos uważany jest za narodowy kwiat Indii. Środek lotosu odpowiada centrum wszechświata. Wszystko utrzymuje w całości łodyga. Delikatny lotos przypomina Hindusów, że ich życie powinno łączyć piękno i siłę.
Muszla symbolizuje kosmiczną wibrację z której emanuje cały wszechświat.
Małżonką Wisznu jest Lakszmi, bogini piękna i pomyślności a wierzchowcem: Geruda (pół ptak, pół zwierzę). Wisznu ma 22 wcielenia, m.in. Ramę, Krysznę, Buddę.
Śiwa to Niszczyciel, bez którego nie byłoby możliwe tworzenie. Jego rolę kreatora wyraża otoczony powszechną czcią falliczny symbol – linga. Śiwa ma wierzchowca. Jest to byk Nandi („Radość”). Żoną Śiwy jest Parwati. Wyznawcy hinduizmu wierzą, że poślubili się pod mangowcem (symbolizuje miłość) – dlatego liśćmi mangowca dekoruje się namioty weselne (tzw. pandale).

OM to mantra (święte słowo lub sylaba) i jeden ze znaków otoczony przez Hindusów największą czcią. Trójka symbolizuje stworzenie, istnienie i zniszczenie wszechświata (a tym samym Brahmana w postaci: Brahmy, Wisznu, Śiwy). Odwrócony półksiężyc (tzw. chandra) oznacza wnioskujący umysł, a zamknięta w nim kropka (tzw. bindu) – Brahmana. Buddyści wierzą, że powtarzając tę mantrę wiele razy w całkowitym skupieniu, osiąga się stan pustki.

„Om mani padme hum” (Witaj klejnocie w kwiecie lotosu) to mantra tybetańska. Mantry (święte słowa lub sylaby) często są wykorzystywane przez buddystów i hindusów do wspomagania koncentracji.

7 grudnia, wtorek
Facebook ogłosił dzisiejszy dzień Dniem Klepania Facetów po Tylkach. Zgłosiłam akces, ale jedyny facet, którego miałabym odwagę poklepać w tej kulturze to Polak, który zdecydowanie się sprzeciwił udziałowi w tym haniebnym procederze. Oczywiście walczyłam ze wszystkich sił. I powiem Wam, że im bardziej się nie zgadzał – tym było zabawniej 
O Delhi krążą legendy. O samym dworcu kolejowym, który poraża ogromem; o złodziejach, którzy obrabiają ci plecak, gdy tylko na chwilę staniesz bez ruchu; o namolnych taksówkarzach, rikszarzach i żebrakach itd. Nas Delhi jakoś nie poraziło. Może to wynik oswojenia się już z Indiami, a może otrzaskania podróżniczego. Wydało nam się całkiem spokojne, przyjazne, czystawe i rozsądnie zorganizowane. Tylko w porze monsunu nie chcielibyśmy go odwiedzać – co do tego nie mamy wątpliwości.
Na lokum wybraliśmy, wbrew powszechnej opinii polskich travellerów, nie Pahar Ganj (Main Bazar), lecz dzielnicę uchodźców tybetańskich. Oddalona od centrum, nieco na uboczu zapewniła ciszę, spokój i niepowtarzalny nastrój. Miejsca noclegowe okazały się materiałem deficytowym. Większość zajmowali jednak nie biali turyści (przyznaję, ze zapewne część spotykanych osób to turyści azjatyccy, których z pośród miejscowych rozpoznać nie potrafię), lecz Tybetańczycy.
Straszliwie zmęczeni podróżą zdołaliśmy jedynie odnaleźć ambasadę Królestwa Tajlandii, by złożyć wnioski o wizę (oczywiście okazało się, ze punkt wizowy znajduje się w zupełnie innej części miasta, więc odbyliśmy ciekawą wycieczkę tuktukiem po Delhi). Dzielnica turystyczna zapewniła nam orientację w sposobie podróżowania białych i traktowania ich przez miejscowych. Zdecydowanie wybieram dzielnice tybetańską. Wprawdzie ceny w sklepach i na bazaru są bardzo wysokie, ale klimatyczne knajpki, towarzystwo mnichów, lokalnych rzemieślników i artystów, wyrabiających tradycyjnymi metodami biżuterię, ubrania i wszystko co może stać się ciekawa pamiątką z podróży – zapewniają niepowtarzalne wspomnienia.