skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 28 kwietnia 2011

10 kwietnia, niedziela
Wstajemy przed świtem, żegnamy się z Sharon i jedziemy wypożyczyć motocykl. Wybieramy hondę 125. Wydaje się duża, ale gdy próbujemy przymocować chociaż jeden plecak, przekonujemy się, że widzimy to, co chcemy widzieć. Ostatecznie jedziemy z plecakami na sobie (Łukasz z przodu, ja z tyłu). Po chwili przekonujemy się, że nie działa licznik kilometrów i wskaźnik prędkości.

Plan dnia mamy bardzo napięty. Chcieliśmy być około 8:00 przy podziemnej rzece, ale okazało się, że drogi są bardzo kręte i delikatnie mówiąc w nie najlepszym stanie. Pokonanie 78 kilometrów zajmuje nam dwie i pół godziny. Na miejsce docieram obolała, zmęczona i zrezygnowana. Do El Nino na północy wyspy na pewno w ten sposób nie dojedziemy.

Czeka nas jednak miła niespodzianka. Przy kasie spotykamy polską rodzinę, podróżującą po świecie katamaranem od siedmiu lat. Obowiązki kapitana pełni 9-letni Noe, nawigatora 13-letnia Nel, a majtkiem jest Kazimierz – wystarczająco dorosły, by być także ojcem wspominanej wcześniej załogi. Wynajmujemy wspólnie łódź, a że okazują się świetnymi kompanami, spędzamy razem czas do popołudnia. O projekcie WYSPA SZCZĘŚLIWYCH DZIECI powinnam Wam nieco opowiedzieć sama, bo nie mają swojej strony internetowej ani bloga. A mieliby o czym opowiadać! Lekkość Z jaka opowiadają o swoich przygodach na różnych kontynentach zasługuje na uwiecznienie w książce lub filmie.

Pomyślcie tylko jak to jest, gdy uczycie niesamodzielnie, egzaminy zdajecie w czasie telekonferencji przez Internet (nota bene sami ten system wprowadzacie, żeby nie latać co roku do Polski), mamę widujecie co kilka lat a z przyjaciółkami macie kontakt przez Internet. Jak zawiniecie do dużego portu. Czasem zatrzymujecie się gdzieś na dłużej, np. na rok w Australii, żeby pochodzić do szkoły. Więc lepiej mówicie po angielsku, niż w rodzimym języku. I o wielu krajach wiecie naprawdę bardzo dużo, ale własny słabo pamiętacie. I w wieku kilkunastu lat jesteście chodząca biblioteczka podróżniczo-orzyrodniczo-geograficzno-wizową. I znacie się na mnóstwie rzeczy takich jak budowa i obsługa łodzi, pośrednictwo wizowe, budowa geologiczna różnych części ziemi itd. Więc myślicie i dyskutujecie jak dorośli, i maci konkretny plan na to, czym się będziecie zajmować w przyszłości. I dojrzali jesteście zupełnie inaczej niż wasi rówieśnicy, bo umiecie już współpracować z ekipą przebywającą przez długi czas na bardzo małej przestrzeni, być spolegliwymi i empatywnymi. Trudno mi wyobrazić sobie dorosłe życie, które przebije takie dzieciństwo.
Podziemna rzeka w Sabang zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Za radą Sharon byliśmy Tamm przed tłumami i to się opłaciło.
Sabang okazuje się niewielką turystyczną wioską pod palmami. Turyści wsiadają na bangki (te łódki na moich zdjęciach) i płyną jakieś 20 minut wzdłuż wybrzeża do ujścia rzeki. Bangki dopływają do idyllicznej plaży w zatoczce. Stąd chwila spaceru tu wysiadamy przez dżunglę. Kapitan łodzi odprowadza nas i pokazuje, że w okolicznych zaroślach zamieszkuje spora rodzina małp -werwetów.
Wreszcie ukazuje się wlot korytarza podziemnej rzeki. Tu dostajemy kaski, kamizelki ratunkowe i wsiadamy na wiosłową łódkę z przewodnikiem. Na łodzi jest reflektor, w świetle którego podziwiamy stalaktyty, stalagmity i inne atrakcje.

Rzeka płynie około siedmiu kilometrów przez jaskinie, z czego dla turystów dostępnych jest około 1,5 km. Dopłaciliśmy kilka groszy przewoźnikowi i zabrał nas dalej, do miejsca dokąd daje się dopłynąć łodzią. Resztę można pokonać nurkując co jakiś czas, bo skały zagradzają drogę i jedyne co pozostaje to przepłynąć pod wodą. Czasem to metr, czasem więcej. Ale jak łatwo się domyślić, nie jest to wersja popularna. Ale ten odcinek, gdzie nie wpływają już łodzie z wycieczkami, oświetlony tylko nasza lampą, gdzie tylko nasze głosy odbijają się echem wśród skał… niezapomniane przeżycie! Wszystkie formacje skalne mają swoje nazwy, więc nasz przewodnik nie zostawia zbyt wiele miejsca naszej wyobraźni. Zabawnie dopytuje, czy będziemy sobie tłumaczyć z angielskiego (chyba ma na myśli dzieci) jego opowieści. Biedak nie wie, że te „dzieci” mówią po angielsku znacznie lepiej od niego.


Wracamy przez dżunglę. Bawimy się z małymi żółwiami morskimi. A potem niespodzianka: smoki z Komodo! Fascynowały mnie odkąd Lukasz pokazał mi swoje zdjęcia i filmiki z Indonezji. Bardzo chciałam płynąc specjalnie w okolice Komodo, żeby je fotografować. Chociaż wiem, że Indonezji nie będzie na to czasu… No więc ta niespodzianka – nawet nie pytałam skąd one się tam wzięły – rozwiązała sprawę.





Tylko Łukaszowi nieco utrudniła życie, bo uparłam się, że chcę mieć fotkę z Comodo dragons, i jeżeli potem stwierdzę, że zdjęcie mi się nie podoba, to będziemy musieli pojechać specjalnie na Flores.
Popołudnie i wieczór to mozolna przeprawa motorem do Port Barton. Do Port Barton dotarliśmy dopiero po 5 godzinach jazdy, choć to wcale nie jest daleko. Gdy pytałam o odległości, miałam wrażenie, że podają mi je w milach, tak strasznie ciągnęły się te wąski, kręte, o koszmarnej nawierzchni drogi. Cichy Barton, mający 4000 mieszkańców to raczej osada niż miasto. Tu można z ulga odetchnąć od hałasu wielkich metropolii... Nie jest to jednak miejsce dla tych, co lubią pobalować...