skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 17 września 2010

16 września, czwartek
W środę sprawdziłam trasę na te górkę, żeby się w nocy nie zgubić. Ale okazało się to niepotrzebne, bo Nimal postanowi pójść ze mną (zastrzegłam, że nie mam kasy na przewodnika). Jest profesjonalistą, był na szczycie ponad 500 razy, wiec czuję się w jego towarzystwie bardzo bezpiecznie. Jego pomoc okazuje się bardzo przydatna, bo chyba złapałam jakiegoś wirusa, źle się czuje po drodze. Ale i bez kłopotów zdrowotnych jest to jednak wymagający trekking. Wysokość i odległość nie są tu problemem – jak sądzę – lecz klimat i trasa dają w kość. Te cholerne schody (ponad 5 400) wcale nie ułatwiają sprawy! Są strome, mokre i wąskie. Ciemność i cisza tworzą przepiękny nastrój. Jednak chwilami mgła jest nieprzenikniona, nie widać nic poza czubek własnego nosa. W takich warunkach łatwo stracić orientację. Nimal potwierdza, że nawet w szczycie sezonu (gdy na gore wchodzi sto tysięcy ludzi na dobę), zdarza się że pielgrzymi tracą orientację i schodzą do odległych wiosek. Dobrze, że jestem przygotowana na tych siedem godzin wędrówki. Spotykam świetnie wyposażonych Francuzów, ale nie mogę się nadziwić beztrosce Srilankan. Wchodzą, także przewodnicy, w klapkach (nawet nie sandałach sportowych!), dziewczęta w sari owinięte ręcznikiem. Na szczycie jest bardzo zimno (może pięć stopni Celsjusza?) i wietrznie. Wprawdzie wschodzące słonce na chwilę przebija się miedzy chmurami, wywołując aplauz pielgrzymów, ale nie ogrzewa. Wokół świętego miejsca chodzimy boso, więc po chwili nie czuje stóp. Znajduję jednak siły, by podziwiać przepiękne chmury (widoków aż po Colombo niestety dziś brak), kwiaty (w tym te anielskie), dałoby. Składam pokłon, modlę się razem z buddystami o zdrowie rodziny i bije w dzwon. Nich, zgodnie ze zwyczajem, Bóg wie, że tu byłam.
Wejście zajmuje standardowo cztery godziny, zejście – trzy. Oczywiście można to zrobić szybciej. Schodzenie jednak zawsze musi dać się we znaki stawom. Na szczęście widoki rekompensują drżące łydki i ból w kolanach. Szczęściarze ci miejscowi – tyle wodospadów!
Zmarzłam jednak, więc spanko, obiadek i w ogóle rest!
15 wrzenia, środa
Dzień błogiego lenistwa, tzn. spacerowania po okolicy, fotografowania, rozmów z miejscowymi. Jest tu przepiękne jezioro (kilka kilometrów od White Hausu), które przypomina mi nasz Zalew Soliński. Zielone krzewy herbaciane tak podobne są do bieszczadzkich… tylko Asia pisała, że teraz rykowisko, więc raczej złota polska jesień…
Jakoś nostalgicznie się zrobiło.
Spotykam tu trochę turystów, ale większość to bogaci westmani, wydający duże pieniądze szybko i bez opamiętania. Dziękuję więc za zaproszenie na kolację i wybieram towarzystwo właściciela. Dobre jedzenie, piwko i ciekawa rozmowa w uroczej przestrzeni sprawiają, że
14 września, wtorek
Czas opuścić Nuwara Eliję. Pochmurno tu, chłodno i deszczowo. Wprawdzie żal opuszczać tak przyjazną rodzinkę; Leo pojącego mnie rumem na zdrowie, Prabę, podsuwającą co chwila soki z coraz to bardziej egzotycznych owoców i małą Shironi, ale nie potrafię zbyt długo wysiedzieć w jednym miejscu. Obrzydły mi już te fotogeniczne deszczowe chmury i wzgórza krzewów herbacianych. Potrzebuje odmiany.
Ruszam więc w stronę Adam’s Peak przez Haton i Maskeliję do Dalhous. Krajobraz nieco się zmienia i od razu poprawia mi się humor. Podróż miejscową komunikacją publiczną bywa męcząca. Ale gdy obserwuję kierowcę, jego spokój, opanowanie i niesamowity refleks – jestem pena podziwu. Drogi są tu tak wąskie, że ja – choć uważam się za świetnego kierowcę – bałabym się tu jechać osobówką. A człowiek, którego obserwujecie tylko prowadzi stary, zdezelowany autobus pełen ludzi, ale jeszcze mija się z innymi pojazdami! Przyglądam się trasie uważniej. No tak, teraz jedziemy lewa stroną. Przed powrotem będę się chyba musiała upić, żeby zachować spokój w autobusie!
O zmroku dojeżdżam do Dalhous, Szybko lokuję się w polecanym przez Polaków White Haus za rozsądnie wynegocjowana cenę i idę spać. Niestety miejscowe psy tak bardzo strzegą mego bezpieczeństwa, że co chwilę przypominają wyciem o swojej ciężkiej pracy a ja spać nie mogę. Właściwie trudno mieć im za złe, bo słodkie są i bardzo się starają. Ale z nocnego wyjścia na Adam’s Peak nici…
13 września, poniedziałek
Nadszedł czas na zwiedzanie miasta i okolic (w niedziele wszystko było nieczynne a tłumy turystów zniechęcały do odwiedzanie miejsc szczególnie atrakcyjnych). Zrezygnowałam z wyprawy do parku narodowego z powodów finansowych i zaczęłam od wizyty w fabryce herbaty. Najstarsza fabryka w okolicy PEDRO ESTATE akurat nie pracowała (ważna to informacja, że rankiem w dzień po święcie nie ma świeżej herbaty i fabryka czeka na nowe zbiory). To stara fabryka z prostymi maszynami. Najpierw liście zielone wsypywane są do długich koryt na siatkę. Od spodu wentylatorami wdmuchiwane jest powietrze. Liście miękną, podsuszając się. Następuje rolowanie na specjalnej maszynie, sortowanie według wielkości kilkakrotnie. Suszenie w temp. 70 ÷ 100oC na przesuwających się sitach w maszynie. W następnej maszynie rozdziela się suche już łodyżki od liści na zasadzie elektrostatyki. Na obracającym się bębnie łodyżki przylegają do niego, a liście spadają do pojemnika. Proces produkcyjny został zmechanizowany i żadnej magii, uroku w tym nie ma. Ostatnia faza to pakowanie w worki papierowe od wewnątrz pokrywane folią aluminiową. Worki są transportowane do Colombo do firm sprzedających herbatę. Okazuje się, że worek 35 kg herbaty można tu kupić za 35o dolarów, zaś zawrotna cena, z jaka spotykamy się w sklepach to opłata za transport, paczkowanie i oczywiście za logo, czyli markę. Ale wszyscy kupują te sama herbatę, a skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać.
Następna garść informacji o cejlońskiej herbacie? Bardzo proszę (wyszukane w sprawozdaniach ze Sri Lanki):
Na wyspie znajduje się dziś ok. 200 estates, czyli posiadłości należących do różnych właścicieli. Uprawy zajmują ponad 220 tys. hektarów, rosną one od poziomu morza do ok. 2 000 m. Najlepsze herbaty pochodzą z wysokości ponad 1 200 m (tzw. High Grown). Sri Lanka specjalizuje się w herbatach czarnych (ok. 300 tys. ton rocznie), ale jedna z najdroższych na świecie białych herbat, tzw. Silver Tips, także jest produktem cejlońskim. Ręczny zbiór sprawia, że herbata ta jest bardzo ceniona. Trudnią się tym kobiety, głównie Tamilki. Musi to być tzw. zbiór dokładny – zrywane są dwa najmłodsze listki z pączkiem.
Wszystkie gatunki prawdziwej herbaty (trzeba pamiętać, że zioła takie jak mięta czy rumianek nie są herbatą, mimo że tak są nazywane) pochodzą z krzewu Camellia sinensis. Smak i kolor zależą, podobnie jak w przypadku winorośli, od warunków, w jakich rosną krzewy (wysokość n.p.m., pogoda), sposobu zbioru i dalszych procesów, jakim są poddawane liście. W przypadku czarnej herbaty klasyczna obróbka składa się z następujących etapów:
1. Więdnięcie – liście rozłożone na sitach, w temperaturze nie wyższej niż 28°C, w ciągu 16–18 godzin tracą blisko połowę wilgoci.
2. Utlenianie, zwane również fermentacją, której herbata zawdzięcza aromat, smak i kolor – czas trwania zależy od różnych czynników, m.in. pogody oraz wysokości nad poziomem morza, na której znajdują się plantacje (w okolicach Nuwara Eliya trwa ono ok. 2 godz. 50 min). Proces utleniania obejmuje: rolowanie zwiędłych liści w specjalnych maszynach (ok. 20 min), dzięki czemu „uruchamia” się w nich proces fermentacji, następnie rozdrabnianie (11 min) i leżakowanie na tzw. stołach fermentacyjnych do końca ustalonego czasu utleniania.
3. Suszenie – herbata trafia na ok. 20 min do pieca z nawiewem, gdzie w temperaturze 120°C zostaje przerwany proces fermentacji. Wysuszona herbata jest pozbawiana włókien i przesiewana na sitach o różnej wielkości oczek. Każda z otrzymanych frakcji ma swoją nazwę. Na Sri Lance największy liść (niełamany) to tzw. OP, czyli Orange Pekoe, drobniejszy to BOPF (Broken Orange Pekoe Fannings) – najczęściej stosowany w torebkach ekspresowych, a jeszcze drobniejszy to DUST (czyli dosłownie pył). Niektórzy złośliwie (i niesłusznie) twierdzą, że to kurz zmieciony z podłogi w magazynie herbaty.
Wielkość frakcji ma wpływ na moc herbaty – pył ma duży kontakt z wrzątkiem i zaparza się bardzo szybko, natomiast duże liście wolniej „wypuszczają” zawarte w nich barwniki i aromaty. Niemożliwa jest więc do uzyskania kombinacja: mocna herbata – duży liść.
Fabryka mnie rozczarowała, ale w towarzystwie spotkanych w autobusie Chinek, szukamy kobiet na polach herbacianych. I są! Właśnie zaczynają pracę. Pozują nam do zdjęć, rozmawiają, oglądają moje truskawkowe kolczyki. Są bardzo uśmiechnięte, fotogeniczne, zgrzyt następuje tylko gdy żądają pieniędzy (to coraz częstsze). Dwa dni czekałam na zrobienie tych zdjęć, ale za pozowanie nie zapłacę.
Potem jadę do Hakgali, gdzie znajduje się przepiękny ogród botaniczny. Niestety właśnie zaczęło lać, niebo zaciągnięte po horyzont a wstęp horrendalnie drogi. Wracam wiec do miasta i wspinam się na Sengali Tree Mountain, porośnięty krzewami herbacianymi. Niestety chmury wiszą nisko, więc widoki niefotograficzne. Zrobiło się zimno i mokro – to dobry czas na uzupełnienie dziennika podróży.
Wieczorem mała Shironi daje pokaz tańca tamilskiego. Jest tak znakomita, że dosłownie odbiera mi mowę. Niestety nie potrafię zgrać filmiku z telefonu, wiec musicie uwierzyć mi na słowo. Gospodyni namawia mnie na oglądanie miejscowego tasiemca serialowego, ale po jednej scenie mogę śmiało powiedzieć: tutejsze są jeszcze gorsze niż nasze! Natomiast długo napawam się indyjskimi teledyskami. Wiele tu naśladownictwa M. Jacksona (jest niezwykle popularny, zapewne dlatego, ż jako czarny odniósł sukces). Wiecie jak wyglądają tańce rodem z Bolywood – więc na teledyskach robią to wszędzie: w dyskotece, na Dzikim Zachodzie, na farmie, na ulicy, w szczerym polu… Stroje i układy choreograficzne są tak żenujące, że nasze boys bandy jawią się jako kultura wyższa. Ale tańczyć to oni potrafią, trzeba im przyznać.
12 września, niedziela

Tym razem ważne, że to niedziela. Po przygodzie, jaka spotkała mnie poprzedniego dnia, czułam potrzebę podziękowania za to, że nic mi się nie stało. Okazja wyśmienita (jakoś zawsze się tak składa w moim życiu, że dostaje więcej niż oczekuję), bo gospodarze są katolikami (on 46-letnim Syngalem, ona 27-letnią tamilską, która z miłości przeszła na katolicyzm i teraz pracuje w miejscowym Caritasie). Shironi idzie na zajęcia w szkółce niedzielnej a potem razem uczestniczymy w mszy świętej. Wiecie, bywałam na mszach katolickich w różnych krajach i językach (poza polskim: łacińskim, ukraińskim, rosyjskim, rumuńskim, włoskim czy wielojęzykowych nabożeństwach Taize), ale ta zrobiła na mnie zupełnie niesamowite wrażenie. Jedne czarny ksiądz w białym habicie, który przez niemal dwie godziny rozmawia z ludźmi, zadaje pytania, chwali, strofuje, napomina, ale i żartuje. Liturgia Słowa jest zasadniczo recytowana, ale w Liturgii Eucharystii ksiądz śpiewa, chwilami zachowuje się jak współczesny DJ (gdy śpiewy kościelne przypominają nasze disco polo), zagrzewa do modlitwy w sposób znany mi z gospel a czasem ekstatycznie krzyczy, a może recytuje… Ludzie zamykają oczy, kiwają się w modlitwie i śpiewają nie słuchając innych. W Europie powiedziano by pewnie, że to praktyki sekciarskie, ale ja widzę to inaczej: tu modlitwa jest autentyczna.
Zaskoczeń jest kilka. Architektura podobna do naszej, ale wystrój już nie. Wprawdzie święci są biali, ale Chrystus w głównym ołtarzu na jakby ciemniejsza karnację. Lampy jak na hali produkcyjnej, dzieci w mundurkach szkolnych, dziewczęta ze scholi zdjęły klapki, bo im widocznie przeszkadzały i przytupują boso, ministranci zbierają ofiarę do takich dziwnych sakiewek, zamykanych na kłódkę a komunii świętej udzielają czarne zakonnice w białych habitach…
Po mszy odwiedzam zakonnice w ich domu rekolekcyjnym (czy raczej gesthausie). Przełożona zgromadzenia, siostra Matylda, usłyszawszy, że jestem z Polski, zaprasza mnie na herbatę z mlekiem i opowiada o swojej pracy. Pokazuje mi także szkołę i siedzibę Caritasu.
A teraz czas na coś dla ciała. Wielki bazar niedzielny. Praba robi zakupy a ja zdjęcia. Jestem jak w transie. Czy potraficie sobie wyobrazić tę mieszankę kulturową? Ja to widzę i nie pojmuję! Nie znam kraju w Europie, w którym obok siebie stoją: dagoba, meczet, kościół chrześcijański i świątynia hinduska i nikomu to nie przeszkadza. Na Sri Lance nikt się temu nie dziwi i nie protestuje. Tam gdzie ludzie są życzliwi i uśmiechnięci, autentyczni i bezpośredni w wyrażaniu swoich uczuć, przynależność do różnych grup nie stanowi problemu. Moi gospodarze to małżeństwo dwóch potencjalnie wrogich grup etnicznych, przyjaźniące się z muzułmanami, katolikami i buddystami (z tego co zaobserwowałam). Triuzmem byłoby jednak stwierdzenie, że Sri Lanka to kraj ludzi w pełni tolerancyjnych religijnie i kulturowo. Choć na pierwszy rzut oka niesnaski wydają się niegroźne, bo nie dotyczą turystów, to jednak istnieją. Wiele się mówi o konflikcie pomiędzy Tamilami – wyznawcami hinduizmu, a Syngalezami – buddystami. To pomiędzy nimi toczyła się przez 20 lat wojna domowa i o niej mówią politycy. Wszyscy z którymi rozmawiałam, zapewniali jednak, że to przeszłość a winą obarczali – nie, jak się spodziewałam, kolonizatorów, którzy zgodnie z zasada divide et impera sprowadzili tu ludzi z całego świata i ich skłócili – Indie, ingerujące w wewnętrzne sprawy Sri Lanki.
Popołudnie spędziłam w pięknym Parku Victorii. Kilka godzin przeznaczyłam na rozmowy z ludźmi, zazwyczaj turystami, którzy zjechali do chłodnej Nurawa Elija z okazji długiego weekendu (w piątek wypadł koniec ramadanu). Wieczorem zaś opowiadałam moim gospodarzom o swoim mieście, pokazywałam zdjęcia i film reklamowy Przemyśla. Bardzo im się gród nadsański podobał, szczególnie kościoły i mój tato w mundurze 3 Historycznego Pułku Artylerii Fortecznej im. Księcia Kiński’ego. Pozdrawiam więc przy okazji Moje Miasto, jeszcze raz dziękuję urzędom i informacji turystycznej za ulotki promocyjne, które niestety niedługo mi się skończą. Dla osób, którym tłumaczyć trzeba gdzie leży Polska, bo w najlepszym wypadku mylą Poland z Holand, reklamówki miasta są egzotyczna pamiątką. Może dzięki moim działaniom promocyjnym nie wzrośnie nam gwałtownie liczba turystów, ale i tak uważam że Wydział Promocji Miasta Przemyśla powinien rozważyć gratyfikację dla mnie  A tak poważnie, to mam nadzieję, że jednak nie zabraknie w tym roku funduszy na materiały promocyjne w językach obcych. Życzę wielu sukcesów włodarzom miasta i regionu oraz tym, którzy zajmują się turystykom (ściskam brać przewodnicką!) i promocją (gratulacje dla portali internetowych, szczególnie przemysl.info).
11 września, sobota
Czarny dzień. Ubrałam się jakoś na czarno, sprzęt mam czarny i rozchodzą się nasze drogi. Wiadomość dla mamy Tomka: Pani nieoceniony syn poleciał do Chin (udzieliwszy mi uprzednio kilku lekcji chińskiego).
Łapię szybciutko autobus do Nura Elija i w ciągu trzech godzin wspinam się 1400 metrów wyżej na 2 000 mnpm. Gdy tylko udaje mi się przejąć miejsce przy oknie rozkoszuje się widokami, ze szczególnym uwzględnieniem pól herbacianych. Pstrykam fotki jak szalona, ale jest co fotografować! Byłam tak zaaferowana widokami, że omal nie przejechałam celu mojej dzisiejszej podróży! Kilka osób pomaga mi pozbierać mój dobytek, który musiałam rozmontować, by się zmieścić w autobusie. Na dworcu oczywiście natychmiast zamieszanie wokół mojej osoby: biała, kobieta i sama! Moja ciekawość wzbudza buddyjski mnich, który oferuje mi pomoc w znalezieniu noclegu, ale nie chce rozmawiać o pieniądzach. Jadę wiec z nim zobaczyć jego miejsce. Jest bardzo miły, ale mam wrażenie, że co chwilę zmienia fakty w swoim życiorysie. W oczekiwaniu na przygotowanie pokoju piję pyszna cejlońska herbatę po angielsku, jem banany, ale gdy widzę pokój zamieram. Nora a nie pokój. Okazuje się, że bez gniazdka, bez łazienki a nawet toalety. Dziękuję więc mnichowi i wracam na dworzec. Po drodze zatrzymują się przy mnie ludzie, którzy poza tym, że proponują swoje miejsca, wyrażają radość, że nie zostałam u tego człowieka. Mówią o nim zgodnie, że to „crazy man”. Jeszcze nie wiem co to znaczy, ale cieszę się, że tam nie zostałam. Po kilku przygodach poznaje Lio. Po sympatycznej rozmowie o atrakcji, jaka są konie urzędujące na dworcu autobusowym, on także wyraża radość z mojego powrotu (opowiada jak się martwił, że powiadomił policję, bo to zły człowiek ten udawany mnich). Jego rodzinny hostel okazuje się przesympatycznym miejscem z najlepszym widokiem w tym mieście. Fakt, że daleko od centrum, ale widoki zapierają dech w piersiach, młoda żona Praba jest najlepsza kucharka jaka poznałam w tym kraju a córka Shironi jest po prostu urzekająca. Dodam jeszcze, że cena, na jaką się umówiliśmy to 4,5 dolara za dobę. Spędzam w tym rajskim miejscu wieczór, konsumuję fantastyczny ryz curry z dodatkami (wypełniam moje wszystkie siedem żołądków) i zasypiam jak dziecko (tylko gdy dowiaduję się więcej o pseudomnichu ręce zaczynają mi drżeć i muszę się napić mocnej herbaty).
10 września, piątek
Pobudka sporo przed świtem, by zdążyć zobaczyć na brzegu oceanu ewenement światowy - rybaków łowiących ryby z żerdzi wbitej w dno morza. Siedzą na małej poprzeczce na żerdzi łowiąc ryby. Przeważnie rano i wieczorem. A tu rozczarowanie: leje jak z cebra! Próbujemy przeczekać, ale niewiele to daje. Ostatecznie zbieramy się i w mżawce wsiadamy do autobusu, jadącego do pobliskiej Koggami. Mamy namiary na kilka miejsc, gdzie można spotkać rybaków, ale to w Koggami jest najdokładniejsze – obok hotelu Fort. Wyobraźcie sobie, że jest to hotel 7gwiazdkowy a nocleg w nim kosztuje 350 euro od osoby. To więcej niż budżet na całą Sri Lankę nas obojga! Niestety rybaków nie ma. Poznajemy jednak miłego chłopaka – kierowcę tuktuka, a jakże! - który obiecuje za dolara zawieźć nas w miejsce, gdzie zobaczymy prawdziwych fisherman’ów („nie takich dla turystów”) i nie wziąć kasy, jeśli ich nie będzie. Ale są! Przeczytałam kiedyś, że nie ważne ile filmów weźmiesz na Sri Lankę – i tak będziesz musiał dokupić więcej. Dobrze, że ja mam karty pamięci i na bieżąco zgrywam fotki, bo potrafię tu zrobić pięćset zdjęć dziennie! Więc jeśli piszecie do mnie, że po moim powrocie koniecznie chcecie zobaczyć wszystkie, to przemyślcie sprawę :D chyba nawet ja nie będę miała do tego cierpliwości. Zdjęć rybaków zrobiłam chyba ze sto, pomimo deszczowej pogody i żądań niektórych z nich, by im zapłacić. Cóż, coś takiego można tylko wyśmiać.
Wyglądają rzeczywiście niesamowicie, zwłaszcza przy wzburzonym oceanie. Fotografując wchodzę do wody po kolana i chwile później jest mi niemal do pasa. Fale są niesamowite a siła wody powalająca. Jednak lepiej robić zdjęcia z brzegu. Gdy jednak nadchodzi fala deszczu, czas pożegnać ten rajski zakątek. Zaprzyjaźniony już kierowca tuktuka namawia nas na gratisowe wizyty w fabryce przypraw i ziół oraz zakładzie jubilerskim wujka. Zapowiedzieliśmy, że niczego nie kupimy, ale przyznał, że dostaje ubrania za przywożenie turystów a zwiedzanie i degustacja są gratis, więc wszystkim nam to pasuje.
Ogród, który zwiedzamy jest rzeczywiście zachwycający a przewodnik bardzo komunikatywny i zna nazwy po polsku (dostajemy nawet polskojęzyczne ulotki informacyjne). Każdą roślinę nam pokazuje, podaje nasiona i liście, opowiada o właściwościach. Są tam bawełna, trawa cytrynowa, cynamon, akacja, goździki i wiele innych, których spamiętać nie zdołałam i nawet zdjęcia nie pomagają, bo już nie pamiętam co to było. Potem pijemy pyszną, rozgrzewającą herbatkę, do tego kosztujemy ziołowego wina i wąchamy różne specyfiki, po czym dziękujemy i wychodzimy.
Jedziemy do zakładu jubilerskiego, gdzie wytwarza się biżuterię (bardzo przeciętną jak dla mnie, ale w rewelacyjnych cenach) stosując bardzo tradycyjne metody. Ciekawe to wszystko, ale nam najbardziej podobają się obrazy na ścianach. Nasz kolega opowiada, że to malunki na materiale, ż jego przyjaciela a potem jeszcze kilkakrotnie zmienia wersję. Ostatecznie jedziemy do zakładu, gdzie te cudeńka wytwarzają, poznajemy proces produkcyjny, oglądamy wyroby, ale nic dla siebie nie znajdujemy. Wracamy wiec do zakładu jubilerskiego, gdzie udajemy zainteresowanie produktami, by ostatecznie zapytać właściciela czy nie odsprzedałby nam swoich obrazów. Jest zaskoczony, stawia warunki finansowe (do tego obraz, który mi się spodobał jest jakiś specjalny, zaprojektowany dla jego niemieckiej przyjaciółki i w ogóle takich już nie robią), ale ostatecznie osiągamy konsensus i wydajemy ostatnie pieniądze (zostaje nam tylko na bilet i skromny posiłek), odkupujemy obrazy i pędzimy na pociąg do Kandy. Po siedmiu godzinach w trzeciej klasie „ekspresu” dojeżdżamy do miasta, gdzie zaczynaliśmy nasz trip po Sri Lance i gdzie czekają nasze plecaki. Budzimy właściciela i skonani idziemy spać. Przy okazji polecam serdecznie to miejsce:
9 września, czwartek
Zamarzyła mi się plaża. No i trzeba odnaleźć rybaków łowiących na tyczkach. Zgodnie ze wskazówkami nieomylnego właściciela hostelu o 5:15 łapiemy busa do Kurunegali (pan pomaga nam zatrzymać autobus w ciemnościach), gdzie przesiadamy się na kolejny do Kolombo. Szybka zmiana transportu i pociągiem dojeżdżamy, zgodnie z planem, na 14sta do Galle na południowym wybrzeżu. Wizyta w informacji turystycznej przynosi niemałe zaskoczenie – piękne broszury i Sri Lance w języku polskim! Są też ulotki, ale tylko po koreańsku i włosku :D Trochę się zagadaliśmy a tu nagle jakiś hałas – burza! Ulewa intensywna, ale krótka. Pierwszy deszcz na Sri Lance daje wyobrażenie jak wygląda tu pora deszczowa. Znajdujemy miły hotelik (7 dolarów), gdzie w oczekiwaniu na obiad przeczekujemy kolejny deszcz. Ogród w czasie deszczu jest niezwykle fotogeniczny.
Potem zwiedzanie fortu i spacer nabrzeżem. Obowiązkowo kąpiel w Oceanie Indyjskim. Miejscowi ostrzegają mnie przed różnymi niebezpieczeństwami czającymi się w wodzie, co nieco odbiera uroku temu czarującemu miejscu. Co więcej, kobiety kąpią się w ubraniu. A myślałam, że to już mamy za sobą. Wprawdzie na ulotce z informacji turystycznej „jak byk” para na plaży leży w skąpym bikini, ale pracownik tej informacji przestrzegał przed obrażaniem tubylców swoim strojem. Pozostaje mi zatem zamoczyć ubrania – i tak miałam je wyprać. Wieczorem rozmawiam z ludźmi, którzy przeżyli tsunami w 2004 roku. Poznaję pana, któremu Polacy odbudowali dom. Jego historia jest jednak tak wstrząsająca, że oddaje mu wszystkie pieniądze, jakie mam przy sobie (w sklepie na mleko dla wnuczka chorego na polio).
Tomek przynosi na kolacje „upolowaną” bulwę i twierdzi, że to chyba maniok. Smakuje jak rozgotowane ziemniaki, wiec chyba ma rację. Dzisiaj znajduję czas na obejrzenie jakiegoś filmu i poczytanie przewodników, bowiem w miasteczku, po zapadnięciu zmroku, panują iście egipskie ciemności.
8 września, środa
DAMBULA to mniasto słynące z "Golden Temple" (Złota Świątynia). W naturalnych kompleksach jaskiń znajdują się posągi Buddy (całe setki). Przy wejściu do świątyń (jeszcze na dole) stoi ponoć największy współczesny pozłacany posag Buddy ( wys. ok. 30 m).Dojście po stromych schodach, piękne widoki ze szczytu, fotogeniczne małpiątka (na które trzeba mieć spore baczenie żeby czegoś nie zwędziły ) i mnóstwo turystów. Świątynie zostały wykute w skałach, właściwie w poszerzonych grotach. Bilet wstępu kosztuje 11 dolarów, a nasz round ticket obejmuje tylko jakieś beznadzieje muzeum, gdzie ktoś ze trzydzieści lat temu nieudolnie skopiował malowidła z różnych zabytków Sri Lanki. Zwiedzamy jeszcze za dolara Muzeum Buddyzmu, gdzie nasze największe zainteresowanie wzbudza mapa świata z zaznaczonymi świątyniami buddyjskimi. Polska obejmuje tam cała Ukrainę i sąsiaduje z Mołdawią! Polecam przestudiowanie tej mapy nauczycielom geografii. Może coś się zmieniło od mojego wyjazdu z Polski…
Krótki odpoczynek w drodze do Sigiriya. Granitowy monolit wyrasta z porośniętej lasem równiny na wysokość 183 m. W V w. n.e. król Kasyapa opuścił Anuradhapurę i obrał za swą siedzibę tę naturalną fortecę. Na jej szczycie kazał zbudować pałace, pawilony, baseny i ogrody. Po większości obiektów zostały tylko fundamenty, ale starożytny system hydrauliczny zasilający baseny i fontanny działa do dziś! Sigiriya słynie z fresków przedstawiających półnagie, obdarzone imponującym biustem królewskie na-łożnice. Motyw skały i fresków jest tak popularny na Sri Lance jak wieża Eiffla w Paryżu czy Big Ben w Londynie.
Po zainstalowaniu się w przyjemnym hoteliku (kolejne 5,5 dolara za pokój, przy czym łazienka do niego jest na zewnątrz pod gołym niebem! Fantastycznie jest kapać się tam w nocy!) i rozmowie z właścicielem, który wiedział dosłownie wszystko i potrafił udzielić odpowiedzi na każde pytanie, ruszamy na skałę. O drodze mijamy słonia, małpy, jaszczurki, ciekawe ptaki, węża… jest też ostrzeżenie przed krokodylami, żyjącymi w fosie, ale jakoś żadnego nie udaje się nam wywabić. Nasz sprytny plan rzucenia im kogoś na pozarcie, napotyka przeszkody natury moralnej.
Sigrija to samotnie wznosząca się nad dżunglą góra, w którą 1600 lat temu wbudowano kompleks pałacowy. Niesamowite rozwiązania techniczne jakie wykonano w III i IV w. budzą podziw. Do dziś nie wiadomo jak wydrążono w górze systemy wodociągowe i kanalizacyjne, które działają do dziś. Ponadto pan i władca kompleksu w czasach jego świetności korzystał np. z klimatyzowanych pomieszczeń. Powietrze prowadzone przez układ jaskiń oraz tuneli schładzane było zimną wodą i dostarczane do sal królewskich!!! Facet nie cofał się przed morderstwem (zabił ojca), przepędził brata – prawowitego następcę, ale miał swój honor. Był wizjonerem i wzbudził mój szczery podziw. Wymyślił taaakie cudo, a gdy brat po 18 latach wrócił z Indii, by odebrać mu tron – stanął do walki w szczerym polu. Przez przypadek przepłoszył słonia i, wiedząc, że to oznacza jego porażkę – sam poderżnął sobie gardło.
Spędzam tu kilka godzin, czekając na zachód słońca. Z czasem tłum turystów maleje i można kontemplować w spokoju. Widoki zapierają dech w piersiach.
Warto było przejechać pół świata dla takiego miejsca. Szkoda tylko że te cholerne krokodyle są takie nieśmiałe 

7 września, wtorek
Po późnej pobudce i odnalezieniu działającej ściany płaczu, po spotkaniu chyba wszystkich poznanych wcześniej mieszkańców miasteczka, łapiemy autobus do Polonnaruwy. Na oglądanie XII-wiecznych ruin Polonnaruwy warto poświęcić cały dzień. Nie udało się miejscowym naciągnąć nas na tuktukowy objazd po zabytkach, ani na rowery. Zwiedzamy całość pieszo, co zajmuje nam czas aż do zmierzchu. Dalada Maluwa, otoczony murem kompleks świątyń, wprawia w zdumienie. Mimo że budowle są pozbawione sklepień, we fragmentach murów i rzeźbach objawia się kunszt ich architektów. Zaskakująca jest też skalna świątynia Gal Wiharaja, której najważniejszy element stanowią wykute w gigantycznym granitowym głazie cztery posągi Buddy. Niestety, skałę osłania szpetny metalowy dach, który skutecznie psuje nastrój tego miejsca. Do tego mnóstwo turystów z całego świata. Są jednak miejsca bardziej ustronne, gdzie mało kto zagląda. Można porozmawiać z panami pilnującymi, poznać ciekawostki, w spokoju porobić zdjęcia. No i oczywiście stada małp, ciekawe ptaki, ciekawe rośliny.
Zachód słońca planowałam obejrzeć nad jeziorem, ale przychodzimy trochę spóźnieni. Jezioro jest imponujące, do tego ponoć po południami przychodzą do niego gasić pragnienie słonie, a słoni jeszcze tu nie widziałam. Po zmierzchu wygląda imponująco a miejscowi mężczyźni zażywają w nim kąpieli (dlaczego tylko mężczyźni? Ja tez mam ochotę!).
Zapada zmrok a my próbujemy złapać autobus do Sigriji lub Damuli. Okazuje się jednak, że nie jest to takie łatwe. Po pierwsze w ciemnościach trudno rozpoznać autobusy, po drugie nie znamy miejscowego alfabetu i nie rozumiemy napisów a po trzecie nic nie chce się zatrzymać. Owszem, zwalniają, ale przejeżdżają mimo. W końcu ktoś mówi nam ze za chwile będzie autobus do damuli. Stajemy się bardziej natarczywi w zatrzymywaniu i jest – sukces! Zatrzymał się autobus, nawet właściwy, ale tak napakowany ludźmi, że nie sposób się wcisnąć. Tomek z trudem wpycha się nawet na drugi stopień a ja przez moment waham się czy mnie też się to uda. Ta chwila wystarcza, by autobus ruszył! Pamiętacie: autobus jeśli już się zatrzymuje, to tylko na sekundy. Nie zamierzam zostać sama w ciemnościach więc wskakuje na pierwszy stopień schodków, wisząc właściwie na zewnątrz. Takie podróżowanie jest popularne w tych rejonach. W pociągach i autobusach, nawet jeśli jest miejsce w środku, ludzie zwisają na zewnątrz, bo tak jest po prostu chłodniej. Ja jestem jednak zachodnia turystką (dla tych ludzi), wiec zawsze powtarzali mi, że to niebezpieczne i żebym nie siadała w drzwiach. A tutaj proszę, wiszę poza autobusem pędzącym w ciemnościach. Minę miałam chyba nietęgą, bo panowie zaczęli mnie wciągać do środka. Z moim plecakiem nie było to łatwe, ale po jakimś kilometrze poczułam się niemal bezpieczna. Tłok nadal bym niemiłosierny, pot spływał strużkami, autobus nie zajeżdżał do Sigriji, ale nadal uważam miejscowe autobusy za absolutnie fantastyczne.
Po kilku godzinach dojechaliśmy do Damuli. Jeszcze w autobusie polecono nam hotel „o niewysokim standardzie”, który jednak w promocyjnej cenie kosztował 50 dolarów za pokój. Znaleźliśmy więc coś na naszą kieszeń (5,5 dolara za pokój to dobra cena?) w milej okolicy i z kolonialnym wyposażeniem. W cenie oprócz komarów (moskitiery to na Sri Lance standardowe wyposażenie pokoi, ale mamy własne), mrówek, czasem karaluchów, można spotkać jaszczurki, a czytałam, ze zdarzają się (nawet w najlepszych hotelach) węże, dochodzące do dwóch metrów długości.
6 września, poniedziałek
Rano przychodzimy do zaprzyjaźnionego baru na herbatę z mlekiem, nazywaną tu girte.
Pierwsze sadzonki, przywiezione na Cejlon w 1824 r. z Chin, trafiły do Botanical Gardens w Peradeniya. Musiało minąć pół wieku, zanim herbata zrobiła karierę na wyspie. Pomogła jej w tym zaraza, która w 1869 r. zniszczyła wszystkie plantacje kawy. Szkot James Taylor jako jedyny z plantatorów dwa lata przed plagą obsadził herbatą część swojej plantacji. Okazało się, że herbaciane krzewy świetnie sobie radzą w wysoko położonych rejonach środkowej Sri Lanki. Tak rozpoczęła się kariera słynnej cejlońskiej herbaty.
Ruszamy w drogę klimatyzowanym busem. Sudat jest chyba najlepszym kierowca na wyspie. Towarzyszy nam jego przyjaciel Wigrama, na co dzień kierowca tuktuka, a dziś nasz tłumacz.
Nie są zawodowymi przewodnikami, więc „oprowadzanie” w ich wykonaniu koncentruje się wokół rzeczy… no np. wokół nietoperzy w pięknej świątyni. Gdy pytam o sprawy związane z buddyzmem, np. przedstawieniami Buddy, zaprzeczają właściwie wszystkiemu, co wcześniej na ten temat przeczytałam.
Zachwycają mnie, antyczne według naszego czasu, płaskorzeźby: kochankowie czy niezwykle czułe przedstawienie rodziny królewskiej oraz tron z V wieku, przeznaczony do lezienia. Gdy nasi przodkowie ganiali się po drzewach, tutaj rozkwitała tak ciekawa kultura. I już wówczas miała długie tradycje. To rzuca na kolana.
Zwiedzamy (wstęp płatny osobno ok.2,5 USD) Isurumuni Rajamaha Viharaja (ze starym i nowym domem modlitwy, muzeum, stupa i najstarszym drzewem świata Bo). Święte drzewo wyrosło z sadzonki przywiezionej z Indii w III w. p.n.e. i posadzonej przez syngaleskiego króla Devanampiyatissę. Pochodzi z drzewa, pod którym Budda Siddhartha Gautama doznał oświecenia. Sędziwe konary spoczywają na podporach, dostępu do drzewa broni pozłacane ogrodzenie. Przez 2 310 lat swego życia fikus wypuścił liczne odrośla, które dziś rosną na dziedzińcu jako samodzielne drzewa. Ich konary są owinięte tkaninami w różnych kolorach. Dominuje biały – to prośby o dziecko. Niebieskie i czerwone zawieszają studenci i uczniowie, prosząc o powodzenie na egzaminach.
Zapomnieliśmy kupić butelkowane picie, więc nasi przyjaciele zaprosili nas na lokalne kokosy. Otwieranie ich maczeta, picie soku przez słomkę a następnie wyjadanie miąższu „łyżeczką” z skorupy to nie zapomniane przeżycie.
Następne świątynie zwiedzaliśmy już w ramach naszego biletu. Urzekające SA grupy pielgrzymów modlące się wspólnie, powtarzając niczym litanię nawoływania płynące z głośnika. Mirisewetiya Dagaba a potem znów lokalny drink - tym razem belimal z ziół. Oglądamy te zioła, ale z nam znanych najbardziej przypominają rumianek. Potem zwiedzamy Muzeum Archeologiczne. Jesteśmy już zmęczeni, zbiory – zupełnie zapuszczone i nie chronione wydaja nam się mało ciekawe, aż do chwili gdy pracownik muzeum zaczyna nam opowiadać o… toaletach! Pokazując eksponaty sprzed 2 tysięcy lat opowiada o bidetach, kloakach i systemach filtracji uryny przez trzy kolejne, naturalne filtry: węgiel, piasek i wapień. Zdumiewające! A w Europie odkrywaliśmy wtedy liście na drzewach… Natomiast teraz ich toalety, po irańskich, są rozczarowaniem. Przede wszystkim dlatego, że konsekwentnie stosują typ europejski.
Widzieliśmy wiele stup, np Lankarama Stupa z I wpne, wokół której pasły się krowy. Fotografowaliśmy wiele małp, ale nie przestają nas zachwycać. Ale najciekawsze na koniec zwiedzania. Podjeżdżamy pod stupę – porośniętą o otoczona rusztowaniem. Na tym rusztowaniu mnóstwo ludzi. Oczywiści e pakujemy się od razu na górę! Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Jakieś dziewczyny stoją i nie wchodzą, blokując ruch. Po kilku minutach zostajemy przegonieni przez strażnika, bo to przecież niebezpieczne. Wściekli szukamy innego wejścia i próbujemy jeszcze raz. Tym razem nie oglądając się za siebie niemal wbiegamy po stromym rusztowaniu. Po chwili (jesteśmy już prawie na samej górze) krzyki, każą nam schodzić. Na dole kobiety pokazują nam cegły. Czyli co, z cegłami mieliśmy wchodzić na górę?! I nagle do mnie dociera: ci ludzie siedzą na rusztowaniach i podają cegły na górę. W ten sposób remontuje się stupę. Przypominam sobie, że kiedyś oglądałam program na ten temat. Przez chwilę przyglądamy się pracy wolontariuszy (niemal same kobiety w różnym wieku) a następnie na obolałych nogach (ten szalony sprint pod górę będziemy długo pamiętać, bo ogień w udach nie pozwoli nam o tym zapomnieć) wracamy do przyjemnie klimatyzowanego busa.
Jeszcze kilka pomniejszych stup, wspólna sesja fotograficzna i jedziemy na obiad. Nasi przyjaciele zabierają nas do wykwintnej restauracji (co nie oznacza czystego obrusa!) ukrytej w zaułkach miasteczka, tylko dla lokersów. Już chyba nawet zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. I do tego, że oczywiście nie pozwolono nam za nic zapłacić. Cóż, pozostaje nam przekonywac samych siebie, że „fajni jesteśmy hej!” i oni też maja jakąś radość z przebywania z nami. W końcu jesteśmy przyjaciółmi, czyli w miejscowym języku „jalua”. No więc jemy. Najpierw fookdewel – taka przystawka z warzyw i mięsa znakomicie przyprawionego(pod warunkiem, że omijasz papryczki czili: Tomek po takiej wypił całe piwo, ja musiałam płukać usta duuuużą ilością wody). Potem „ryż ze wszystkim” (warzywami, owocami morza, kabanosami) i smażone warzywa. Potrawy nie mieściły się na stole, wiec jedzenie zeszło nam do zmierzchu. W trakcie posiłku nastąpiła tradycyjna obrzędowa wymiana adresów a następnie pamiątek: dostaliśmy stare srilansanskie monety
A daliśmy breloczki z banknotami euro jako wróżbę uzbierania przez naszych towarzyszy pieniędzy, wystarczających na podróż do Europy.
A potem pojechaliśmy jeszcze do kilku świątyń. Ale już nie turystycznych, tylko lokalnych. Takich miejscowych, prawdziwych, z nabożeństwem. Zdjęć nie robiłam, bo nie chciałam psuć atmosfery sacrum. Uwierzcie mi jednak, że było to bardzo wzruszające. Ludzie trwający w skupieniu na modlitwie, mnisi rytualnie palący kadzidła… potem błogosławieństwa z malowaniem kolorowych kropek na czole (ja mam białą i czerwoną) i wiązaniem malinek na rękach (my dostajemy plecionki kolorowe, Tomek na prawej ręce a ja na lewej), do którego do obrzędu podajemy nasze imiona. Potem następuje cos w rodzaju komunii w kościele katolickim: wszyscy pochylają w skupieniu głowy, składają dłonie dokładnie tak jak my, mnich podchodzi do każdego, błogosławi i na lewa rękę nakłada wielka łychę czegoś, co smakuje niczym skrzyżowanie kutii i jabłecznika. Pyszne! Dlaczego musiałam przyjechać na Sri Lankę, by jeść takie pyszności w świątyni?!(ok, na Ukrainie zdarzało mi się najeść pyszności w cerkwiach) Poza tym ludzie składają w ofierze owoce: młody mężczyzna stojący obok mnie przyniósł trzy kiełkujące kokosy – wiem, że to prośba o potomstwo. Mnich bierze je na chwile przed ołtarz, po czym odnosi. Rozpromieniony mężczyzna wychodzi. Teraz kilka osób krąży wśród zgromadzonych z tacami owoców – bananów, winogron itp. a ludzie wybierają sobie i zjadają z wielkim apetytem.
Po krótkim reście w hotelu spotykamy się na wieczorną imprezę w „klubie przyjaciół mango”. Z grupą rozbawionych mężczyzn (kto by spamiętał imiona!) wędrujemy na kolejny dach. Właściciel restauracji funduje kilka talerzy lokalnego jedzenia kotu (pocięte tasakiem z wielkim hukiem warzywa, podsmażone, z przyprawami) w różnych odcieniach ostrości i cudowne hopa (hm, miseczka ciastowa to chyba najdokładniejsze określenie) z jajkiem. Były rozmowy, pokaz zdjęć na laptopie z różnych części naszego tripu, śpiewy z grą na wielkim bębnie a nawet tańce. Bo muzyka na Sri Lance jest wyjątkowa…
Po północy pojechaliśmy do kolegi naszych nowych przyjaciół. Dzień wcześniej zmarł jego ojciec i w domu odbywało się czuwanie przed pogrzebem. Uznano zgodnie, że nasza obecność zostanie bardzo dobrze odebrana jako pewnego rodzaju zaszczyt. Ponieważ bardzo byłam ciekawa tutejszych obrzędów przejścia, nie trzeba mnie było długo przekonywać. Na początek przekonałam się, że śmierci towarzyszy zupełnie inna atmosfera niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni. W drodze nikt nie silił się na powagę i panowała swobodna beztroska. Ulegając nastrojowi dałam się zaprosić do prowadzenia auta. Wyzwaniem oczywiście nie była nowa toyota, lecz ruch lewostronny. A więc po pierwsze, pedały gazu i hamulca trzeba było znaleźć w trochę innym miejscu niż się spodziewałam, ale to było łatwe. Trzeba było nauczyć się obsługiwać skrzynię biegów lewą ręką, a ta prawa wciąż sięgała po drążek tam, gdzie go być nie mogło – przy drzwiach. No i powtarzałam jak mantrę: „lewa, lewa, lewa” - zwłaszcza, gdy po przejechaniu przez rondo – w lewo oczywiście – wszyscy zaczęli wrzeszczeć (okazało się, że dlatego, iż zjechałam na prawy pas). Ups.… Słyszałam od pewnej dziewczyny, że natychmiast przestawiła się na ruch lewostronny, bo to najbardziej naturalne. Ale ja najwyraźniej jestem zlateralizowana skrajnie prawostronnie, więc to zdecydowanie nie dla mnie.
No a teraz o obrzędach przejścia. W noc poprzedzającą pogrzeb w domu zmarłego gromadzą się krewni, przyjaciele i znajomi. Zmarły spoczywa na katafalku w głównej izbie, zaś przybyli wokół domu, w ogrodzie siedzą w grupach i grają w karty, rozmawiają, wspominają zmarłego, jedzą słodycze i piją herbatę. Niektórzy pozasypiali w tuktukach, na ławach. Pozostali nie zwracają na to uwagi, rozmawiają głośno, bez skrępowania, śmieją się. Przypomina to nasze tradycyjne gry podczas czuwania – śmiech ma pokazać, że śmierć nas nie dotyczy, że się jej nie boimy. W domu leży zmarły – tutaj cały w bieli, katafalk tez biały – ale my żyjemy dalej. Sądząc po liczbie zgromadzonych, starszy pan musiał być bardzo znany i ceniony w mieście. Wśród czuwających przeważają – o dziwo – młodzi ludzie. Poznałam córkę zmarłego – najlepsza przyjaciółkę siostry naszego przyjaciela – która pracuje w Kuwejcie. Przysiadła się do nas cała grupa młodych mężczyzn. Wówczas kobiety przyniosły jakieś zioła. Nie był to betel, którego miejscowi zdecydowanie nadużywają i potem trudno się z nimi porozumieć (na szczęście łatwo to rozpoznać, bo maja czerwone usta, a nawet oczy), lecz cos łagodniejszego. Jednak zdecydowanie zabroniono mi tego spróbować. Kobiety przekonywały mnie, ze będę się po tym źle czuła. Źle to ja się czułam już po ostrej papryczce, więc uwierzyłam im na słowo. Tomek jednak, jako mężczyzna, został poczęstowany. Twierdził, że smakuje normalnie (ale jemu smakuje nawet to co mnie pali żywym ogniem!, więc nie ufałabym tej opinii) i działa jak kofeina (kto go tam wie, on kawy nie pija). W każdym razie atmosfera była wystarczająca, by nawet bez kawy czuć się rześko. Wróciliśmy do hotelu o czwartej nad ranem, ale spać mi się nie chciało. Ten dzień trwał 21 godzin, był niezwykle aktywny i inspirujący. Szkoda tylko, ze zakończył się kolejnymi wyznaniami miłości ze strony pana polityka (choć trzeba przyznać, że zachowywał się bardzo poprawnie, łącznie z całowaniem w rękę na pożegnanie).




5 września, niedziela
Miało być pierwszym autobusem do Anaradhapury – pierwszej stolicy Sri Lanki. Ale czy kiedyś na wakacjach udało Wam się wstac bladym świtem? Po sympatycznej pogawędce z gospodarzem daliśmy się zatem przekonać do pozostawienia naszych dużych, ciężkich plecaków i wyruszenia na północ tylko z podręcznym bagażem. Autobusy. Zawsze istnieje kilka opcji, a te najtańsze i najwolniejsze są z reguły -dla mnie przynajmniej- najciekawsze. Tak więc i tym razem bez wahania wybieramy powolny (139 km w 5 godzin) autobus za 138 rupii, czyli ok. 4 zł. Jak ja lubię te ceny! Obok mnie wykupuje miejsce przesympatyczna pani z dwójka dzięki: małym i jeszcze mniejszym. Wykupuje jedno, więc jak się domyślacie nasza wspólna podróż jest bardzo miła i inspirująca.
Po południu docieramy do Anaradhapury. Od momentu założenia w IV w. p.n.e. Anuradhapura przez 14 stuleci była nieprzerwanie polityczną i religijną stolicą Syngalezów. Starożytne święte miasto z najstarszym na świecie drzewem, klasztorami, basenami i dominującymi w krajobrazie dagobami, zajmuje ok. 40 km2. Zostało opuszczone w 1017 r., niezwykłe ruiny przez niemal tysiąc lat porastała dżungla. Odsłonięto je dopiero w XIX w.
Miasto jest niewielkie, więc nie powinno nastręczać trudności orientacyjnych. Okazuje się jednak, ze wszyscy napotkani mundurowi żują betel, wobec czego mają czerwone usta i oczy oraz problem z odpowiedzią na najprostsze pytania. Natomiast bardzo podoba mi się dworzec. Taki w kolonialnym stylu. Fotografuję rozkłady jazdy, cenniki i zegary. Odnajduje też informację o tanich pokojach gościnnych, więc kwestia noclegu rozwiązuje się sama. Czas na zwiedzanie. Spacerując boczna droga w stronę najbliższych zabytków poznajemy otwartość i gościnność tutejszych ludzi oraz metody remontu tutejszych dróg. Spotykamy tez małpy. Pierwszy raz w życiu obserwuje małpy na wolności. Wiele radości sprawia mi fotografowanie ich. A miejscowym kobietom taką samą radość sprawia obserwowanie nas.

Trafiamy do Muzeum Narodowego, gdzie obowiązują nasze bilety, więc zwiedzamy ekspozycję, mieszczącą się w trzech salach. Następnie, w drodze do Jetavana Dagaba, długo fotografujemy szare małpy, baraszkujące wśród ruin. Mimo ułamanej iglicy Jetavana Dagaba nadal jest największą na świecie konstrukcją z cegieł. Do budowy zużyto aż 93 mln sztuk. Po wzniesieniu przez króla Mahasenę w III w. n.e. mierzyła 120 m, co w owym czasie czyniło ją trzecią pod względem wysokości budowlą – wyższe były tylko piramidy w Gizie. Kontemplując jej urok i rozmiary doczekujemy zmierzchu i fotografujemy ją pięknie oświetloną.

W ciemnościach słyszymy hipnotyzujące odgłosy bębna oraz śpiewy w świątyniach. Oczywiście wędrujemy w tamtym kierunku. Tak trafiamy na rzesze odświętne ubranych pielgrzymów. Przechodzę kontrolę osobistą, zostawiam buty i boso ruszam ku największej świątyni buddyjskiej na Sri Lance - Ruwanneli Dagaba. Potężny „dzwon” mierzy ponad 90 m z iglicą i ma średnicę niemal 300 m u podstawy. Monolit robi wielkie wrażenie. Ludzie wokół modlą się – każdy po swojemu, spacerują, dzieci biegają i krzyczą. Atmosfera jest niepowtarzalna. Mogłabym tu zostać do rana, ale o 21:00 świątynia jest zamykana. Wychodząc przyglądam się rzeźbom dziesiątków słoni oświetlonych setkami płonących lampek olejowych. To tzw. Elephant Wall upamiętniający zwierzęta wykorzystane do udeptywania kamieni w fundamentach.
Czas znaleźć jedzenie. W pobliżu świątyń można jednak kupić jedynie kwiaty (ofiarowywane w rożnych intencjach). Rozważam możliwość przejścia na dietę kwiatową, jednak w końcu udaje nam się znaleźć sympatyczny bar nieopodal naszego hoteliku. Ryż curry po wegetariańsku kosztuje poniżej dolara a smakuje po prostu nieziemsko. Obsługa jest przesympatyczna, rozmowa z innymi gośćmi baru coraz ciekawsza. Przystojny właściciel dopytuje się czy jedzenie nam smakuje, przyłącza się do rozmowy (właściwie przysłuchuje się, bo nie mówi po angielsku) a po chwili proponuje kontemplowanie nocnej panoramy miasta z dachu jego domu. Okazuje się, że to najlepsza miejscówka w okolicy. Tylko stąd widać dachy świątyń, oświetlone ulice i przepiękne, rozgwieżdżone niebo. Brakuje tylko cejlońskiej herbaty, ale ta pojawia się równie magicznie jak rozwija się przyjaźń polsko – sygalska. Już jesteśmy umówieni na śniadanie, a chwilę później na wspólne zwiedzanie świątyń i zabytków w okolicy. Sudat – właściciel baru i znany miejscowy polityk – chce spędzić z nami kilka godzin, by móc osłuchać się w języku angielskim, na naukę którego ciągle brakuje mu czasu.


3 września, piątek

Nad ranem wylądowaliśmy w Kolombo. To znaczy kilkadziesiąt kilometrów od stolicy na jedynym lotnisku międzynarodowym. Odkryłam tu darmową sieć wi-fi, więc następne sześć godzin spędziłam w necie, uzupełniając zaległości komunikacyjne. Przez szybę obserwowałam przyrodę tej niezwykłej wyspy. Pierwsze co zauważyłam, to niezwykłe lizardy, znaczy jakieś jaszczury i wielgachne mrówki. Potem, że wieje dość silny wiatr, co w połączeniu z klimatyzacją na airporcie sprawiało wrażenie zimna, a , z powodu których nabrałam wrażenia że jest zimno i deszczowo. To zresztą możliwe na tej wyspie, gdzie pogoda w jednym miejscu potrafi się zmienić kilkakrotnie w ciągu dnia. Gdy jednak wyszłam na zewnątrz moje wyobrażenia legły w gruzach. Było ciepło i bardzo wilgotno. Jak się później okazało, wszystko co wiedziałam o tej wyspie okazało się nieprawdą. Z wyjątkiem opinii, ze jest to ziszczone marzenie, raj na ziemi, raj po prostu…
Wyspa odzyskała niepodległość w 1948 r., w 1972 r. powrócono do dawnej nazwy Lanka, dodając „Sri”, co znaczy „wspaniała” lub „święta”.

Przed południem dojechaliśmy lokalną komunikacją do Kolombo. W autobusie spotkaliśmy miłego Niemca, który przyleciał na Sri Lankę, by spędzić tu jeden dzień. Opowiedział nam o problemach podróżowania z dziewczyną, która ma inny paszport.
Pokręciliśmy się po mieście, zjedliśmy nasze pierwsze curry i kupiliśmy Round Tickety w Central Cultural Fund. W cenie ok. 50 USD gwarantują one wstęp do 15 miejsc w tzw. Trójkącie Kulturalnym (Ancien Buddhist Monuments Triangle), gdzie kilka miejsc zostało wpisane na światową listę UNESCO. Niestety niektóre atrakcje płatne są dodatkowo, a bilet ma skomplikowaną budowę, więc musimy za każdym razem prosić miejscowa policje turystyczna o wyjaśnienie nam co bilet zawiera, a na co musimy kupić dodatkowe bilety.
Kolombo to jedna z brzydszych stolic, jakie widziałam. Jak każde wielkie miasto jest głośne i zatłoczone – a tego po Teheranie mamy już serdecznie dosyć. Na domiar złego kierowcy używają tu innego języka klaksonów, co oznacza, że trąbią jeszcze częściej, jeszcze głośniej i jeszcze bardziej natarczywie niż w Iranie. Do obłędu doprowadza mój błędnik ruch lewostronny. Przy czym sami Srilakanczycy nie traktują go dosłownie, jeżdżąc po tej stronie, która im aktualnie bardziej odpowiada. Mieszanina aut, tuktuków, motorów, rowerów i pieszych – istne szaleństwo!
Jazda autobusem publicznym to tez spore wyzwanie. Gdy już znajdziesz właściwy przystanek, po właściwej stronie drogi, musisz namierzyć autobus. Znajomość numeru niewiele daje, bo trzeba jeszcze do niego wsiąść. A autobusy zatrzymują się rzadko. Najczęściej tylko zwalniają. A wygląda to tak: zdezelowany autobus (niczym amerykański chickenbus), kierowca po prawej stronie i bileter. Wzdłuż autobusu przeciągnięty sznurek, na końcu którego znajduje się dzwonek, by kierowca wiedział…no właśnie: co? Chyba kiedy się zatrzymać, ale czasem tez kiedy można odjechać. Pasażerowie wskakują w biegu, wyskakują gdy autobus zwalnia. Nie zrozumcie mnie źle, czasem zatrzymuje się na przystankach (tak mi się wydaje, że to przystanki) jak na przykład dla nas, ale bywa, że miejscowi czekali na zatrzymanie się autobusu dość długo. Próbowałam siedzieć w autobusie tak po prostu – jak w polskich. Ale rusza on tak gwałtownie i hamuje z taka siłą, że nie sposób się utrzymać na siedzeniu, więc musiałam się szybko dostosować.
Nie mamy za bardzo pomysłu dokąd pojechać w pierwszej kolejności (myślałam o trasie historycznej, poczynając od pierwszej stolicy tego kraju, ale nie znaleźliśmy transportu). Weszliśmy do kolejowej informacji turystycznej, by zapytać o ceny biletów i tam zajął się nami przemiły pan, który nie tylko namówił nas na zmianę planów i podróż do Kendy, ale tez kupił nam bilety, wynajął pokój na miejscu (z transportem ze stacji), przechował plecaki na czas zakupów na targu i użyczył toalety.
Pociąg drugiej klasy to zupełnie inna historia. Wiedzieliśmy, że miejsca nie są numerowane co oznacza ostra walkę, więc planowaliśmy przyjść wcześniej, ale zakupy na przydworcowym bazarze za bardzo nas wciągnęły. Gdy dotarliśmy na właściwy peron wszystkie miejscówki były już zajęte. Ulokowaliśmy się na plecakach w korytarzu – niestety, jak się okazało, przy toalecie. Korytarzyk szybko wypełnił się ludźmi, którzy podjęli grę w karty. Ponieważ wiatraki znajdują się tylko w przedziałowagonach, dla wentylacji otworzono wszystkie drzwi (te wyjściowe z pociągu po obu stronach, to części siedzącej, i – oczywiście – do toalety! Przyjemny zapaszek owionął nas na trzy godziny podróży do Kendy. Rekompensatą były przyjemne interakcje z przeróżnymi ludźmi. Jednym z chłopaków wybraliśmy się potem na nocne zwiedzanie miasta.
Kendy robi przyjemne wrażenie. Wprawdzie to wielkie, drugie po Kolombo, miasto wyspy, ale – szczególnie w nocy – jest bardzo spokojne i sympatyczne. Zupełnie fantastyczne zabytki, otoczone nieokiełznaną przyrodą, po prostu mnie oczarowały.