skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 6 września 2011

piątek, 3 czerwca
Gdy nadchodzi poranek, stwierdzam, że pasowałoby położyć się spać. Planowaliśmy skorzystać z wi-fi gospodarzy, by załatwić niezbędne przed wjazdem do Chin sprawy. Nie wiemy jak będzie z internetem w kraju wielkiego smoka, więc z paru chwil w sieci, robi się cała noc. Krotka drzemka musi nam wystarczyć.
Tego dnia „poślizg” będzie naszym znakiem rozpoznawczym. Wprawdzie na popołudnie jesteśmy umówieni w Guanzonghu, ale zamiast wstawać o siódmej idziemy dopiero spać. Potem okazuje się, że są jakieś remonty, zamknięte uliczki z opisami tylko po chińsku, więc spóźniamy się na prom. Czekając na następny wypisuje pocztówki do domu. Potem okaże się, że nie znajdę tego dnia poczty, pojada ze mną do Chin i przez miesiąc będą grzecznie leżały w plecaku, czekając na swoja kolej. Właściwie czas najwyższy by jechać do granicy, ale my mamy dziś do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Ponieważ zdecydowaliśmy się już na zakup gadżetów apple'a (w HK nie ma na nie podatku, więc są o jakieś 40% tańsze niż u nas a gwarancja międzynarodowa obowiązuje), nie chcemy dłużej dokładać tej chwili radości. Racjonalnym wytłumaczeniem jest chęć przetestowania wymarzonych zabawek przez miesiąc, zanim polecimy z nimi do domu. Dy się waham, czy wystarczy mi pieniędzy, bo niebezpiecznie szybko maleje słupek oszczędności, Łukasz używa argumentu nie do odrzucenia: kup teraz, póki masz jeszcze pieniądze a potem żyj tak, żeby wystarczyło. Trochę zwariowane to rozumowanie, ale przyjmuję je i jedziemy do salonu apple'a. Zakup i rejestracja naszych zabawek to czysta przyjemność i trwa tylko chwilę. Jedyny zgrzyt pojawia się, gdy musimy kupić firmowe etui. W Unii Europejskiej byłoby to działanie monopolistyczne, niezgodne z prawem, tutaj nazywa się przeciwdziałaniem nadużyciom. Ale przecież z takim „gołym” sprzętem nie możemy wjechać do Chin, bo mogą nam go skonfiskować, twierdząc, że wieziemy go na handel. Odnajdujemy więc dom handlowy z akcesoriami elektronicznymi i doposażamy się w różne kowerki, folie ochronne, peniki itp. ponieważ wybór jest imponujący, schodzi nam na tym czas do zachodu słońca.
Zasypiając ze zmęczenia jedziemy do granicy. Krążą o niej legendy. Dreszcz emocji pobudza adrenalinę i spinamy się do ostatniego dzisiaj, mamy nadzieję, wysiłku. Jest piątkowy wieczór, więc wokół nas niezliczone tłumy mieszkańców stref przygranicznych. Do metra (miejsc oznaczonych jako wsiadanie do wagonów, także pierwszej klasy) obowiązują długie kolejki. Mamy wrażenie jakby całe Chiny próbowały właśnie przejechać wraz z nami tę trasę. Jeszcze nie wiemy, że to zapowiedź - tak będziemy się czuli niemal codziennie przez najbliższy miesiąc. W ogóle nie potrafimy sobie wyobrazić tego, co nas czeka. Czytaliśmy jak to ma wyglądać, ale wiemy z tego tyle, że będzie to dla nas coś zupełnie nowego. Staramy się zapamiętać kilka podstawowych zwrotów, które wraz z instrukcją wjazdu do Chin przesłał mi swego czasu Tomek. Forma tej notatki odzwierciedla atmosferę, którą zaczynamy rozpoznawać wokół, dlatego jej część przytoczę:
"ni hao" - dzień dobry, "xie xie" - dziękuję "peng joł" - przyjaciel, "łan-i-łanr" - wypoczyn, "kan peng joł" - zobaczyć się z przyjacielem, "hu dżao" - paszport, nie mam pojęcia, jakie inne słówka się Wam przydadzą...
Do granicy dojeżdża się metrem (możecie sobie odpuścić busy, chyba że walicie prosto do Guanghzou), po drugiej stronie organizacja będzie bardziej chaotyczna, uprzedzam:)
"kong kong ci cze" - autobus, "da di" - taxi, "hłoczeczan" - dworzec kolejowy, "ciczeczan" - dworzec autobusowy, "cze ge dło szao cien?" - ile to kosztuje? "tai guej le!!!" - za drogo, "pjen ji ji dien" - obniż cenę, bingguan - hotel (pjen ji de bingguan - tani hotel), "fan djen" - restauracja; 
bu jao, sie sie - nie chcę, dzięki
Brzmią mi w głowie te słowa, że będzie JESZCZE BARDZIEJ chaotycznie, więc staram się nie zgubić. We dwójkę, powtarzam sobie, mamy jakieś szanse.
Ostatnia stacja metra, połączona holem z przejściem granicznym, wygląda trochę jak lotnisko, tylko nie jest tak pięknie przeszklone. Korytarze zdają się ciągnąć bez końca, więc płyniemy z tłumem. Wszyscy się bardzo spieszą, więc my też biegniemy. Bez trudu znajdujemy okienko dla obcokrajowców, podbijają nam wizy i... napisy po angielsku się kończą. Jesteśmy po chińskiej stronie. Czy od razu zauważam różnicę? Hm, ludzi jest jeszcze więcej i jeszcze bardziej się spieszą. I natychmiast przestaje działać hongkońska karta sim. Na migi dogadujemy się, że chcemy kupić chińską. Znajdujemy też bankomat, więc jest nieźle. Możemy szukać kas, by kupić bilet. Łatwo powiedzieć! Ludzi jest tyle, że nic nie widać. I jakby wszyscy nagle przestali rozumieć angielski! Czy w złym tonie jest znać angielski po tej stronie granicy?
No więc próbujemy znaleźć dworzec. Na s znajduje jakich nachalny facet, przekonujący nas do hotelu, który oczywiście pomoże nam znaleźć. Gdy za dziesiątym razem powtarzam, że dworzec kolejowy a nie hotel zastanawiam się kiedy nerwy mi puszczą. Ale on w końcu daje za wygraną i wskazuje kierunek. Tam też są kolejki. Myślimy, że do kasy i stajemy w jednej z nich. Ale nie, nie do kasy. Do bramek bezpieczeństwa (czyli prześwietlania bagażu) przy wejściu na dworzec. A za bramkami znowu halowe korytarze. I jeszcze więcej ludzi. W końcu znajdujemy kasy. Pani zna liczebniki po angielsku, więc udaje nam się kupić bilety. Tylko nie możemy się dostać na peron. Wszyscy stoją ściśnięci i wpatrują się w wyświetlacz, na którym poza numerami są tez chińskie krzaczki. Długo je analizujemy zdenerwowani, że pociąg nam ucieknie. Ale pewien starszy pan, sportowiec tłumaczy nam jak odcyfrować bilet, gdzie są nazwy stacji, numer pociągu i godzina odjazdu. Okazuje się, że pociągi są spóźnione kilka godzin i tu należy czekać, aż wyświetli się numer naszego pociągu, bo dopiero wtedy wpuszczą nas na peron. Czujemy się jakbyśmy posiedli wiedzę tajemną! Jakbyśmy naraz zyskali moc panowania nad wszechświatem. No, w każdym razie teraz już się nie zgubimy.
Gdy pojawia się nasz pociąg, w rzece ludzi płyniemy na peron. Wszyscy bardzo się spieszą. Tego jeszcze nie rozumiemy. Mamy swoje miejsca do siedzenia, więc po co ten pośpiech? Mijamy takich dziwnych ludzi z maseczkami na twarzach, którzy coś do nas krzyczą przez megafony. Najwidoczniej kierują ruchem. Znajdujemy więc nasz wagon, siadamy i niemal natychmiast pociąg rusza. Wagon fajny, jak nasze intercity. Nad drzwiami jest wyświetlacz. Znowu krzaczki. I jakieś liczby. Zmieniają się, więc może kilometry do celu? 278, 270... 308! No nie! To nie kilometry. Analizujemy na różne sposoby i wychodzi nam, że to... prędkość! Chwileczkę jedziemy z prędkością około 300 km/godz?! Tak. To ekspres. Dlatego kosztuje niemal tyle co polski pociąg. Tylko polski jeździ sześć razy wolniej.

U celu naszej podróży jesteśmy przed 23. Ubrani jak do drogi, czyli w wygodne ubrania z mnóstwem kieszeni i ciężkie buty, żeby ich nie dźwigać, marzymy tylko o tym, by się wykąpać i położyć spać. Ale nic z tego. Z dworca odbiera nas William, przyjaciel, a właściwie nauczyciel języka angielskiego naszej gospodyni. Sama Bobo podjeżdża po chwili autem, które widziałam kiedyś w jakiejś gazecie, ale nie zapamiętałam nazwy. W profilu napisała, że ma 80 lat, choć na zdjęciu wyglądała na 35-40. Niczego nie zrozumiałam jednak, kiedy powiedzieli mi, że Bobo to ta niunia, wyglądająca na boską szesnastkę, w wystrzałowej kiecce (zwiewna mini z rękawkami w kształcie skrzydeł wyglądającą na nieziemsko drogą) i z doskonałym makijażem, która podreptując nieziemsko wysokimi obcasami popiskiwała z radości. Oszołomiona dałam się usadzić w tym sportowym aucie, zawieść do restauracji i posadzić przy stoliku. Odetchnęłam z ulgą, że to miejsce na ulicy, bo jakże to tak ja w butach trekkingowych, takichże spodniach, wymiętolona a wokół szyk i klasa. Nie protestowałam, gdy Bobo zamawiała kawy, pizzę itp. Dopiero po chwili dotarło do mnie ile to wszystko kosztuje, ale za późno było na ucieczkę. Tymczasem trzeba było złączyć stoliki, bo zjechali kolejni znajomi Bobo i znajomi jej znajomych. Wszyscy chcieli nas poznać. Ale z nich wszystkich tylko jeden (Japończyk) mówił po angielsku. Jego dziewczyna rozumiała a pozostali liczyli na Williama. Ja z kolei miałam kłopot z rozumieniem co mówi William (z rozumieniem tego co mówi po angielsku, bo po mandaryńsku oczywiście nie próbowałam go rozumieć). Okazało się, że Will pracował wiele lat w Nowej Zelandii i teraz uczy takich bogatych ludzi. Jednak jego wymowa i akcent pozostały bardzo chińskie i przez cały wieczór się do takie sposobu mówienia przyzwyczajałam. Cały wieczór to znaczy do jakiejś trzeciej nad ranem, bo wtedy dotarliśmy do domu. Domu Bobo, kobiety o nieokreślonym wieku i pochodzeniu, zachwyconej światem zachodu bizneswoman, zawstydzonej swoimi nieporadnymi próbami komunikowania się w języku angielskim. Po prawie dwóch dobach bez snu nie mogłam zasnąć, oszołomiona wydarzeniami ostatnich godzin.