skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 1 września 2011


środa, 1 czerwca
Dzień Dziecka więc się wysypiamy na zapas. Z gospodynią umawiamy się, że zamkniemy mieszkanie a klucz wrzucimy do skrzynki na listy. Jakie to proste, gdy ludzie sobie ufają. Nie musimy wychodzić wraz z nią o szóstej rano. Dla nas to ważne,bo pakujemy wszystkie rzeczy, które nie są nam niezbędne i wysyłamy je dziś paczką do Polski. Zajmuje nam to więcej czasu niż planowaliśmy, bo z jednymi rzeczami Łukasz boi się rozstawiać w obawie, że zaginą a z innymi w obawie, że zwrócą zainteresowanie celników. W poprzednich paczkach opatrywaliśmy niektóre rzeczy opisami np. ze to dysk twardy i żeby postępować ostrożnie albo listem od polskich służb celnych z opinią, iż daną pamiątkę można przesłać bez cła i obaw o niezgodność z polskim prawem. Pakujemy to w kolejny plecak, który wysyłam do domu. Ile już tych plecaków kupiłam na trasie: pięć, sześć? Nadanie paczki zajmuje nam trochę czasu, więc spieszymy się do ambasady, by odebrać wizy. W metrze akurat godziny szczytu. Gubimy się. Łukasz ma rozładowaną baterię w telefonie. Ale jak w dobrym teemie, każdy ma swoja mapę i rozum – spotykamy się pod drzwiami ambasady dziesięć minut przed jej zamknięciem. Czekam na ulicy bo mój plecak nie zmieścił się do skanera i chcieli, żebym go zostawiła po prostu na chodniku. Czy oni zwariowali? Cały mój dobytek sam samiutki na ruchliwej ulicy?! Nie ma takiej możliwości. Gdy dociera Łukasz zostawia mi plecak i idzie po paszporty. Jak dobrze, że tutaj polskim zwyczajem nie przestają wpuszczać interesantów na kwadrans przed zamknięciem.
Nie potrafię odmówić sobie przyjemności poszwendania się jeszcze trochę po ulicach. Przyglądam się dziewczętom. Te w dzielnicach biznesowych wyglądają jak księżniczki z bajek. Błyszczące materiały, dobrze skrojone sukienki, falbanki, megaobcasy, małe torebunie lub po prostu i-phon i portfelik w dłoni. Dociera do mnie, że zaczyna mi się ten styl podobać. Żadnych workowatych, bezpłciowych ciuchów, rozczłapanych pantofli jak u nas. Makijaże są bezbłędne, choć na lokalną modę. Nie rozmazują się, bo wszystko jest tu klimatyzowane. Chyba sama zaczęłam się inaczej ubierać. Mam kilka sukienek, zakładam klapeczki a nie ciężkie buty trekkingowe. Czasem nogi na tym cierpią, co towarzyszący mi fizykoterapeuta mądrze mi tłumaczy, ale gdy zakładam to, co uchroni stawy i ma wygodne kieszenie – spogląda z niesmakiem. Ma rację, sama wole się w makijażu i zwiewnej sukience. Szkoda, że nie mogę sobie pozwolić na torebeczkę (zbyt łatwo ją ukraść) a pas z dokumentami na pasie pod taka sukienką od razu widać. Łukasz heroicznie nosi nasze paszporty i inne wartościowe rzeczy. Zdarza się, że narzekam, że nie mam przy sobie wszystkiego, więc w chwilach złości nie mogę tak po prostu zawinąć się i sobie pójść w przeciwnym kierunku. Ale to ma i swoje dobre strony. Wprawdzie jestem porywcza, ale w gruncie rzeczy dobrany z nas zespół. On wytrzymuje moje polowania zza obiektywu fotograficznego, a ja zaczynam rozumieć co do mnie mówi w tych wszystkich sklepach komputerowych. Co więcej, czasem sama ruszam na poszukiwania tego, czego mi akurat trzeba (ja wiem czego mi trzeba!). A jak się pogubimy w takim sklepie to czekam przy salonie appla i robię portrety przechodniom. Gorzej jeśli salonów jest więcej. Raz szukał mnie godzinę. Przyznał, że większość czasu spędził u autoryzowanego deelera appla bawiąc się gadżetami (no mówię, że mnie szukał), tyle że u tego deelera piętro niżej.

O zmroku już płyniemy na Lamma Island do naszych dzisiejszych gospodarzy. I znowu wyjasnię, że http://www.couchsurfing.org to nie sposób na zaoszczędzenie na noclegach (choć to tez się udaje), a przede wszystkim sposób na poznanie fantastycznych ludzi. Takimi właśnie są Jan i Julia, Anglicy przez ostatni rok uczący tu języka, by zgromadzić fundusze na swoje wesele i podróż poślubną. Spędzamy razem niezapomniane chwile. Dzielą się z nami swoim doświadczeniem, domem i piwem. Łukasz oszalał z radości, gdy Jan przygotował prawdziwe pesto! A ja gdy zobaczyłam kolekcję kolczyków należących do Julii. Dla każdego coś miłego. Gdyby nie fakt, że Jan pracował tego dnia piętnaście godzin a my jutro wybieramy się do Macao,gadalibyśmy do rana.

Uzupełnię jeszcze tylko, że Lamma Island jest zupełnie wyjątkowym miejscem w HK. Nie ma tu żadnych aut, nawet rowery są rzadkością. Wyspa jest tak maleńka, że wszędzie dotrzesz w ciągu pół godziny na nogach. Jest bardzo tania i bardzo cicha, zielona, spokojna. I to zaledwie pół godziny promem od centrum miasta. Gdy przyjadę do Hong Kongu na dłużej, wlaśnie tu wynajmę mieszkanie :)
Wtorek, 31 maja
Dziś przypada dzień odbioru naszych wiz chińskich, ale już kilka dni temu zorientowaliśmy się, iż nie potrafimy jeszcze zdobyć się na opuszczenie HK. Dlatego znalazłam przesympatyczna parę, z którą umówiliśmy się na kolejne dwie noce w tym mieście. Dziś ostatni dzień u Talii. Z tej okazji Łukasz przygotowuje rano jajecznicę. Pyszna! Po tylu miesiącach swojsko smakująca jajecznica jawi się w zupełnie nowej odsłonie. Przy zmywaniu naczyń okazało się jednak, ze stopił naszej gospodyni łopatkę do przewracania potraw na patelni. I co tu teraz zrobić? Z mojego punktu widzenia: mamy pomysł na prezent dla naszej hostki – nowy zestaw. Tylko trzeba znaleźć podobne! Łatwo powiedzieć.
Jedziemy do centrum handlowego M1, gdzie znajduje się jeden z dwóch w HK najprawdziwszych i-maxów. Dojazd autobusem (lub darmowymi autobusami ze stacji metra, ale tego dowiemy się następnym razem), dwie wieże, superszybkie windy na wybrane pietra, schody ruchome na pięć pięter za jednym razem, sztuczne lodowisko na siódmym, kino na dziesiątym i dwupoziomowa IKEA. Tam odnajdujemy szpachelkę jakiej szukamy. Veni, vidi, vici! Kupujemy cały zestaw.
W IKEA jest też oczywiście restauracja. A w niej – KAWA!!! najprawdziwsza, świeżo mielona i bez ograniczeń. To pierwsze miejsce w Hong Kongu, gdzie najadamy się do syta bez wyrzutów sumienia, że wydajemy fortunę. Obiecujemy sobie jeszcze tu wrócić.
A teraz do kina! Obawialiśmy się kłopotów z biletem kupowanym on-line. Nic z tych rzeczy. Pani odbiera kartę kredytową, która dokonano płatności, przeciąga przez czytnik i od razu drukuje bilety. Jakie to może być proste!
Wchodzimy do przyciemnionej sali. Prawie pełna – to tuż po premierze „Piratów z Karaibów”. Ja oczywiście nadal nie mam pojęcia o co w tej serii chodzi (no tak się złożyło, że nie obejrzałam i już, no!), ale słyszę, że się szybko zorientuję. Jasne! Otulam się wszystkim co znalazłam w plecaku, bo klimatyzacja ustawiona jest oczywiście na „mniej niż zero”. Z głośników rozlega się informacja po kantońsku, mandaryńsku i nareszcie po angielsku: ostrzegają, że jeśli komuś zrobi się niedobrze, to należy odwrócić wzrok, oddychać, wezwać obsługę. Czyżby miało być aż tak realistycznie? Nie dowierzam. A jednak! Film chyba wszyscy już oglądali, powiem więc tylko, ze scena ze szpadą przebijającą drzwi wypadła fantastycznie. Pojawiała się zresztą już w zwiastunach, które widzieliśmy w kinach 3D. Scen wyprodukowanych jednak specjalnie na potrzeby i-maxa było niewiele, więc nie mogliśmy docenić jego możliwości w pełni. Uznaliśmy, że trzeba znaleźć film, pomyślany i wyprodukowany jako 3D, nawet jeśli będzie to bajka. Wybór padł na Transformersów 3. Ale to już następnym razem.
Po południu zabieramy nasza gospodynię na obiad. Na szczęście wybiera miejsce z przystępnymi cenami i niesamowitym wietnamskim menu. Jedząc sałatkę z meduz zastanawiamy się czy to te z Parku Oceanicznego. Różności i dziwności było zresztą tego dnia sporo.Dziś ostatnia noc u Talii, potem przenosimy się na odległa część wyspową. Dlatego wieczorem jedziemy do turystycznej części nabrzeża, by podziwiać przepięknie oświetlone budynki. To, że można miasto przystroić światłami w taki sposób, nie przyszło mi wcześniej do głowy. Szkoda tu słów. Chciałabym jedynie mieć więcej umiejętności, by zdjęcia mogły oddać ten szyk w najlepszym nowoczesnym wydaniu. Bo na miasto składają się tu oświetlone budynki, statki, monumenty, fontanny, rzeźby, deptaki, tłumy turystów. Ach, jak dobrze byłoby tu zostać na trochę dłużej. Naprawdę nie na bardzo długo, tylko na jakiś rok lub dwa...