skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 13 kwietnia 2011

2 kwietnia, sobota

Jak to w sobotę, najciekawszy jest wieczór. A tej soboty pierwszy raz zobaczyłam walki Muay Thai na żywo. Wcześniej widziałam (i nagrywałam) sparingi, więc miałam pewne wyobrażenie. A na walce nie byłam, bo przy poprzedniej bytności w Chiang Mai byłam zbyt chora, zaś w Bangkoku walki na Lumpini Stadion okazały się zbyt drogie.
Atmosfera. To najważniejsze. Korytarz prowadzący do sali głównej wymalowany w sceny walk. Niezłe. Mijam Tajów krzyczących, nawołujących na walkę. Robi się gorąco. Mamy rezerwację, wiec spokojnie zajmujemy miejsca. Gra muzyka, wokół ringu stoliki a za nimi bary. Konkurujące o klientów. Uprzejme Tajki uwijają się między gośćmi zachęcając do zakupu drinków. Cholernie drogich drinków. Nawet Anglicy siedzą przy małym piwie. Bo na razie większość widowni stanowią biali turyści. A więc trafiliśmy w miejsce dość turystyczne. Tajowie z klubów przychodzą tylko na walki swoich zawodników albo na te walki, po których spodziewają się szczególnych emocji. Bilety są dość drogie niestety. Dziś w programie osiem walk plus jakaś specjalna – zobaczymy co za niespodziankę szykują. Dochodzi 21:30 – światła zaczynają migać i z głośników słychać szlagiem „We are the champions”. Za nami pijana Tajka w wieku dojrzałym, towarzysząca Białasom, głośno pokrzykuje.

Pierwsze walki to zawsze starcia początkujących. Ależ to jeszcze dzieci! Chłopcy z okolicy, tak drobni, że chciałoby się powiedzieć, iż powinni spać już o tej porze, zgodnie z klubowymi rytuałami, tańczą (w znaczeniu tańca rytualnego, ale nie jestem specjalistą, wiec nie jestem pewna czy ten czasownik oddaje istotę zjawiska) przed walką i kłaniają się w narożnikach na cztery strony świata. Widać, że bardzo poważnie do tego podchodzą. Wiedzą, że reprezentują swoja szkołę. I że ich zachowanie jest wyrazem szacunku do przeciwnika. Patrzą na nich rodzina i przyjaciele. Pierwsza walka to bardzo ważna chwila w ich życiu. Podobnie zachowują się dziewczynki. Właściwie są tak młode, że jeszcze nie widać, że to dziewczynki. Jest to napisane na ulotce ze zdjęciami. Walczą kiepsko, szczególnie dziewczynki są źle dobrane. Za duża między nimi różnica wagi i w końcu (takie jest moje wrażenie) ta większa, niezależnie od umiejętności, musi wygrać. Zapewne brakuje dziewcząt do walk, a to zawsze atrakcja dla turystów.


Kończą się starcia początkujących i przychodzi czas na walkę specjalną. Ciekawa sprawa. Na ring wychodzi dwóch, jak na warunki fighterów, starszawych, mocno wytatuowanych i umięśnionych, mężczyzn. Nie mają rękawic – w Tajlandii walki na gołe pięści są zabronione (organizuje się je jeszcze w Birmie, ale nawet tam nie udało nam się ich zobaczyć). Wykonują przepiękne tańce rytualne, demonstrując swoją siłę i sprawność. Dochodzę do wniosku, że są za starzy, żeby walczyć – i rzeczywiście, ich „walka” to pokaz. Przypomina to wrestling. Tyle, że w tajskim wydaniu. Pokazują najciekawsze możliwych kopnięć. Latają w powietrzu jak na filmach, markują ciosy i upadki. Wbrew pozorom naprawdę warto było to obejrzeć.
Teraz czas na walki dorosłych. Najpierw dziewczęta. Na ring wychodzi błękitnooka blond modelka - wysoka i szczupła. Następnego dnia spotkam ja na markecie – dziewczyneczka nastoletnia, subtelna i delikatna. Ale teraz w stroju do Muay Thai, nasmarowana oliwką (żeby ciosy się ześlizgiwały) błyszczy w świetle neonów jak gwiazda. Niestety jej rywalka okazuje się być Tajka o jakieś 7 kilo lżejsza i kilkanaście centymetrów niższa. Natknęłam się na nią przed chwila w toalecie. Wyglądała na mocno odurzoną – to po pierwsze, i wcale nie wyglądała na dziewczynę – to drugie. Walka okazuje się żałosnym spektaklem, w którym ustawiono małych zawodników lokalnych, żeby biali po miesiącu treningów mogli się chwalić, że wygrali walkę na stadionie. Tak jak było z naszym kolegą z Kanady, który po dwóch tygodniach treningów walczył na Koh Phangan. I wygrał przez nokaut. Potem następną walkę. I nikt mu nie powiedział, że bicie w tył głowy jak na ulicy jest tu ciosem nie fair. Biała lalunia kopie swoją mniejsza rywalkę tylko w pierwszej rundzie. Szybko uderza w kość i boli ją piszczel. Po kilku rundach bezładnego okładania się sędzia uznaje jej zwycięstwo.


Tajowie na widowni zachęcają do stawiania zakładów na pieniądze. Sumy nie za wielkie, ale jakoś nie ma zbyt wielu chętnych. Szukają wsparcia u Tajek, towarzyszącym turystom siedzącym w lożach Lipowskich, ale niewiele zyskują dzisiejszego wieczora.
Czas na walkę wieczoru. Ogromny, wydzierany biały zawodnik (tatuaże świadczą, że to Ne jego pierwszy sezon w Tajlandii, albo jest tu kilka miesięcy) i jego o głowę niższy przeciwnik z Chiang Mai. Biały wykonuje rytualny taniec przepisowo, ale bez zaangażowania. Taj rusza się z gracją, zyskuje sympatie widowni i na jego twarzy pojawia się grymas… ironii bodajże. Zapowiada się ciekawie. Ale oto w narożniku (po zewnętrznej stronie) staje dziewczyna z aparatem i zaczyna nagrywać starcie. Myślałam, że zasada „żadnych kobiet na ringu” jest powszechnie obowiązująca. Niestety zabrakło tu profesjonalizmu. Wydaje się, że to kolejna ustawiona walka, ale po kilku starciach biały zaczyna dostawać łomot. Taj uśmiecha się pod nosem. Widać, że ma duże doświadczenie. Wie, że jeśli olbrzym nie pokona go w pierwszej rundzie, zabraknie mu siły. Tak, ten klimat jest zabójczy dla nas, białasów. Widownia wrzeszczy z uciechy, dopinguje go jak rzymskiego gladiatora, ulubieńca tłumów. Biały opada z sił, nie broni się już nawet. Jego dziewczyna jest załamana. Najpierw wygląda jakby chciała wskoczyć na ring, żeby go obronić przed nieustępliwymi ciosami przeciwnika. Potem zaczyna być wściekła i wrzeszczy do niego „fight, fight!!!” Ale to już mu nie pomoże. Przegrał. Zatacza się, nie trzyma gardy. Przeciwnik bawi się nim jak kot myszą. Gdy żądza tłumu zostaje zaspokojona podskakuje i uderza łokciem z góry. Biały pada. Sędzią rozstrzyga na korzyć Taja. I wtedy okazuje się, że biały krwawi. Taj podbiega, przeprasza, klęka i chwyta go pokornie za kolana. Wstrząsające widowisko. Co za honor! Pozostaje pod wielkim wrażeniem tego chłopaka. A przegrany? Ktoś sprowadza go z ringu, ale jakoś za bardzo nie ma się nim kto zająć. Nagranie walki? Chyba jednak nie pojawi się jutro na facebooku.
1 kwietnia, piątek
PRIMA A PRILIS
Mieliśmy dziś zaprezentować żart primaaprilisowy autorstwa Łukasza, ale okazało się, że czasu nam zabrakło. Może innym razem, wiec nie zdradzę o co chodziło.
Przypomniało mi się za to, że zapomniałam napisać, iż z fajnych rzeczy to w Ha Noi jedliśmy zupę z węży morskich. Bardzo smaczna zupka. A węże są takie malutkie. Na każdym bazarze je mają. Żywe. W miskach. Wija się pięknie. Tak mienią się różnymi kolorami w wodzie. Ale w realu to chyba nie chciałabym ich spotkać. Wolę je w zupie… jednak.

No więc czym byłam taka zajęta pierwszego dnia kwietnia? Pakowaniem paczki. Bardzo starałam się być twarda i niczego nie kupować. Ale to nie takie proste! Właściwie to całkiem trudne, a zaryzykuję stwierdzenie, że nawet niemożliwe, bo w Azji mnóstwo jest pięknych rzeczy. Pięknych, ujmujących, oryginalnych i… tanich. A to idealny prezent dla kogoś znalazłam, a to ktoś mnie o coś poprosił. A to zachowałam sobie bilety wstępu, by były śliczne, a to mała dziewczynka wyprosiła, żeby kupić od niej pocztówki. Dużo takich małych umorusanych dziewczynek na mojej trasie miało zestawy widokówek ze swoich krajów. A to uszyłam sobie garnitur, a przecież nie będę go woziła ze sobą, bo w klimacie tropikalnym niewiele jest okazji, by go założyć. A to część ubrań i sprzętu przestała być użyteczna w tej części podróży. Przez dwa miesiące grzecznie przeczekały u znajomego z CouchSurfingu, ale czas nadszedł, by cos z nimi zrobić. Były tam jeszcze zakupy z Nepalu i Indii…

A to wreszcie uznałam, że czas wysłać zapasową kopię zdjęć do domu. Po kilku godzinach byłam gotowa. Zapakowałam wszystko do wielkiego plecaka – ten też postanowiłam odesłać, by podróżować tylko z małym, 45 litrowym maksymalnie. I poczłapałam na pocztę.
Wcześniej dokładnie sprawdziłam najpierw na mapie, a potem w rzeczywistości, gdzie się znajduje, żeby z tym plecorem w upale po mieście nie błądzić. Więc Ta część poszła gładko. Znaczy szybko. Ale sama poczta… Cóż poczta tajska, z natury pełna jest pracujących w niej Tajów. A życiu każdego białego turysty czy podróżnika przychodzi taki moment, że Tajowie zaczynają go po prostu najnormalniej w świecie wkurzać. Swoim brakiem rozkminy. Swoim brakiem znajomości angielskiego. Swoim brakiem znajomości tajskich przepisów. I w ogóle swoim tajskim istnieniem. Jak mówiła Agatka - wtedy należy się z Tajlandii ewakuować! O Jezusie i Maryjo! Nie myślałam, że dożyję tej chwili!!! A jednak. Jakiś menadżer od siedmiu boleści twierdzący, że mogę wysłać 30 kg, a ja wiem, że limit to 15. jakiś chłopak, który przyniósł mi wszystkie możliwe wielkości pudełek, tylko nie takie, które pasowałoby na mój plecak. Nareszcie, kiedy poznałam już wszystkich pracowników poczty, mogę postawić paczkę na wadze. I co? I mam 380 gramów za dużo! No to otwieram wszystko i grzebie, co by tu odrzucić. Kiedy już, z krwawiącym sercem, odkładam kilka rzeczy – dostaję właściwe pudełko. Jest mniejsze, więc lżejsze. Więc znowu dokładam po kolei moje drobiazgi – mieszczą się prawie wszystkie! No to zostało jeszcze tylko wypełnić formularze, opisać paczkę, opłacić (niezbędna dodatkowa wizyta w bankomacie bo „Cash only” rządzi!) i poszło!


Słaniając się ze zmęczenia dotarliśmy do bufetu sushi. Ale nie mam siły opisywać dokładnie jak to działa. Następnym razem nakręcę filmik. Zapisze tylko, ze to był jedyny posiłek tego dnia, wystarczył mi na następne 24 godziny a po nim nie miałam już siły na żadną aktywność. Nawet film na dobranoc był głupkowaty, bo na rozmyślania też nie miałam siły.