skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 28 lutego 2011



Niedziela, 6 lutego
Podróżowanie w Azji zawsze jest Przygodą, jest niespodzianką. Podróżowanie środkami transportu publicznego jest też tajemnicą, gdyż do ostatniej chwili tajemnica jest dla wszystkich kiedy w końcu dojedziemy. Czasem pamiętam, by sfotografować niewyobrażalnie zapchane autobusy (z ładunkiem wszystkiego co da się przewieźć, czyjego lub nie), kolektywne taksówki z pasażerami na relingu dookoła i na dachu czy niemożliwie wolne pociągi. Są oczywiście jeszcze taksówki motorowe, rowerowe itp. oraz skutery i motory w rozmiarze azjatyckim, czyli dla całej rodziny, bo zazwyczaj jednym motorem podróżuje czteroosobowa rodzina. Sprawdzałam organoleptycznie – to nadal rozmiar obowiązujący w europie dla jednej, góra dwóch, osób. I dla mnie nie ma w tym wszystkim nic dziwnego, ani trudnego – wszak jestem niewielkich, można by rzec, azjatyckich rozmiarów, więc zmieszczę się niemal wszędzie. Ale mój towarzysz podróży zdecydowanie rozmiaru azjatyckiego nie reprezentuje! Dotychczas nawet dzielnie znosił zbyt małe przestrzenie na nogi, zbyt niskie sufity i zbyt ciasno usadzonych pasażerów. Ale to, czym podróżowaliśmy tego dnia… to trudno nazwać autobusem. Przyjechał po nas pod hostel z półgodzinnym opóźnieniem (czyli przed czwartą nad ranem). Okazał się wyglądać jak „świniobus” z czasów mojego dzieciństwa, ale ten w tamtych czasach na pewno był już leciwym staruszkiem. Wypchany był już zaspanymi turystami, których rozwrzeszczana w lokalnym języku kobieta usadzała według jakiejś listy. Przez następne pół godziny zbieraliśmy jeszcze turystów z pozostałej części „miasta”. Potem zajechaliśmy w miejsce, gdzie w czymś na styl naszych garaży znajdowało się „biuro” „transportującej” nas „firmy przewozowej”. Tam, zgodnie z moimi najgorszymi oczekiwaniami, przez następne pół godziny usadzano kolejnych pasażerów, tym razem miejscowych. Różnica polegała na tym, że oni mieli jeszcze większe pakunki i szybciej zmieniali miejsca, bo rozumieli co do nich „mówi” ta rozwrzeszczana kobieta. Gdy w końcu ruszyliśmy, wszyscy opatulili się we wszystko co tylko mieli ciepłego, bo noc była zimna, a okna… cóż, okna, powiedzmy oględnie, że były, tylko… nieszczelne. Przez kilka godzin jechaliśmy skuleni z zimna w oczekiwaniu na tradycyjny postój – toaleta i jedzenie. Nie następowało to tak długo, że już nawet nikt nie miał siły się takiego postoju domagać. Nareszcie, tuz przed południem, autobus stanął przy jakiejś drodze w jakimś miasteczku. Wszyscy wylegli w poszukiwaniu toalety (w okolicy była jedna, i śmiem ją nazywać toaletą jedynie uzbrojona w me bogate doświadczenie azjatyckie), natomiast bar był tylko z kawą. Były oczywiście przekąski obnośne, ale tak egzotyczne, że w drodze nie sposób ich kosztować bez obaw. Najbardziej kusiły opiekane łebki jakichś ptaszków, ale trudno – nie tym razem. Po niespełna godzinie jazdy zatrzymaliśmy się ponownie. Rzekłabym, że na szczęście przy barze, ale zatrzymaliśmy się z powodu awarii pojazdu. Więc znowu spędziliśmy bliżej nieokreślony interwał czasowy na wylegiwaniu się w słońcu i konsumowaniu na co tam było kogo stać. A potem, bez jakichś wyraźnych oznak radości z powodu naprawy autobusu (ale chcę wierzyć, że takowa nastąpiła), wsiedliśmy i „pojechaliśmy” dalej. Zaczynała się właśnie droga pod ostrą górkę, i niech bieszczadzkie serpentyny skryją się ze wstydu – tutejsze to robią wrażenie! No i u nas są drogi, a tu co najwyżej dukt. I to na szerokość jednego auta. Ale przecież można się mijać nad przepaścią. Co tam! I można nie mieć hamulców. Przecież czasem komuś udaje się przejechać te trasę. Nam się udało – skoro to piszę! Zresztą do tego już przywykłam, al. najfajniejszy był moment jak na zakręcie 180 stopni pod górkę nie chciał wskoczyć następny bieg. Ale nikt nie krzyczał, nie awanturował się. Zresztą większość nawet spała :D Od kilku godzi w autobusie było tak duszno i gorąco, że trudno było robić cokolwiek innego. Oczywiście nieustannie miałam nadzieję, że kierowcy nie jest duszno i nie zaśnie.
A propos zasypiania, to w czasie jednego z nocnych przejazdów przez Birmę (to tu rzadkość, bo drogi są w tak fatalnym stanie, że można jeździć tylko w ciągu dnia) zaspana po człapałam do toalety zadając sobie w duchu pytanie „Co to kurwa za kraj? Gdzie ja jestem?” Moje zaspane rozumowanie poszło taka drogą: I co się k… dziwić, że nie wiem?! Literki/ A gdzie tu k.… jakiś alfabet?! Było napisane LADIES to skąd mam wiedzieć w jakim kraju ta toaleta?! Pieprzony globalizm – wszyscy znają angielski! No dobra, zajazd… To na nic! Tu (Azja Środkowo – Wschodnia) wszędzie są takie zajazdy na nocny przystanek. Ludzie… jacyś ciemni, ale czy ja wiem k… jak bardzo, skoro jest ciemno? Ubrania…. K…mać! Jak wszędzie! Łukasz – tak przecież jadę z Łukaszem, wiec to musi być po Indiach. Gdzie my możemy być? Dokąd myśmy chcieli pojechać? Był Nepal, Tajlandia… Wiem, wiem, wiem: Birma!!! I z uśmiechem wyszłam z toalety :D
Po dwunastu godzinach zatrzymaliśmy się w Kaew. I jeśli popatrzycie kiedyś na mapę i powiecie „to tylko… kilometrów” to istnieje obawa, że wyjdę z siebie i stanę obok. Bo w Birmie (w całej Azji, ale w Birmie szczególnie) odległości nie mierzy się w kilometrach, ale w godzinach udręki, w zszarpanych nerwach, w bolach kości, stawów i pęcherza… A jeśli usłyszę pytanie, czy nie można było inaczej, to nie wiem czy starczy mi cierpliwości, by tłumaczyć, że można łodzią, ale ona pływa tylko dwa razy w tygodniu i w przeciwną stronę, bo nie może pod prąd. A określenie tempa poruszania się po kraju na portalu „koniec świata” jako „bardzo wolne” jest najtrafniejszym z możliwych, bo po prostu jeśli możesz sobie wyobrazić, że jakąś trasę można pokonać wolniej, to w Birmie na pewno to zrobią. Czytałam na blogu „Mała i Duży w podróży”, że trasę na 4 godziny pokonali w 9 i nie rozumieli dlaczego tak się stało. Przejechałam tę trasę i tak się złożyło, że dokładnie tym samym systemem, i wiem, że to był przejazd ZGODNY Z PLANEM. I nie ma tu znaczenia cena biletu ani jakość autobusu. To Birma i już.