skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 4 grudnia 2010


czy jesli wolę jeść paleczkami lub rękami niz sztućcami to znak ze za dugo przebywam na subkontynencie indyjskim?
restauracja japońska w Kathmandu
grudzien 2010

24 listopada, środa
Założyliśmy sobie, że dojdziemy tylko do gorących źródeł i tam się zrelaksujemy. Okazuje się jednak, że to nie takie „tylko”. Cóż, dla osób nie przywykłych do chodzenia po górach, do długodystansowego wysiłku bez możliwości regeneracji i uzupełnienia wszystkich składników, których ubywa z organizmu z każdą minutą wysiłku, nawet z dobrą kondycją i właściwą motywacją – Himalaje mogą stanowić problem. Niech nie zwiedzie was to, że spotkacie na szlaku emerytów i małe dzieci. Na Himalaje trzeba się przygotować.
Z tego dnia zapamiętam wiele pięknych miejsc, np. dżunglę z zajebiaszczo wielką paprocią rozmiarów sporego drzewa, las rododendronowy, widok na masyw Annapurny. I szlak zniszczony przez oberwanie skały – przeprawa nad przepaścią z wykorzystaniem dostępnych korzeni drzew, przejście przez nadgniły, nieużywany już mostek (szybko!) i niekończącą się wspinaczkę po kamiennych schodach. W sumie ciekawy dzień. Ale po przeanalizowaniu sytuacji stwierdziłam, że nie ma sensu iść dalej. Dla mojego towarzysza to żadna przyjemność – to męczarnia i walka o każdy krok.

23 listopada, wtorek
Budzi nas odgłos deszczu. Jaka porażka! Smutne oczy, nosy na kwintę. Tyle czekania i co? Łukasz kupił sobie cały ekwipunek na ten trekking w Katmandu. Ja po Manaslu mam może mniejsze ciśnienie, ale być w górach („już był w ogródku, już witał się z kózką…”) i nic nie zobaczyć?!
Przeczekujemy jednak ulewę i ruszamy. Po deszczu pojawia się słoneczko i jakoś odzyskujemy wiarę. Maszerujemy sobie, z początku dziarsko, potem coraz wolniej. No chyba jednak za wcześnie ruszyliśmy w góry. Osłabienie chorobą daje o sobie znać bardzo szybko. Do zmroku udaje nam się przejść 4-godzinną trasę.
Spotkani na trasie Polacy polecili nam kilka ciekawych miejsc, więc schodzimy z głównego szlaku unikając tłumów i wędrujemy sobie boczną ścieżką do Bee Hives. Po drodze typowe himalajskie krajobrazy dolinne.
22 listopada, poniedziałek
Nareszcie ruszamy w góry. Ogarniecie się po tylu dniach choroby nie jest proste, ale końcu przemierzamy miasto w kierunku dworca autobusowego. Komunikacja publiczna to ciekawe zagadnienie, także w Nepalu. W autobusie miejskim kobiety w tradycyjnych strojach siedzą obok tych w dżinsach, jakiemuś panu spod siedzenia ucieka kura (związane łapki, ale tak żywotna, że rozdarła reklamówkę, w którą była zapakowana i sobie skacze w kierunku wyjścia), którą stojąca obok pani w zwiewnych materiałach niewzruszenie łapie i oddaje właścicielowi. A to wszystko w centrum wielkiego miasta. Wielkiego właściwie chyba dlatego, że nie ma tu bloków i wszyscy mieszkają w domkach – zatem powierzchnia miasta jest duża. Czasem nawet są asfaltowe drogi. Czasem w mieście jest światło. A czasem, gdy świeci słońce, jest ciepła woda (powtarzam, jeśli się nagrzała w beczkach na dachu). Wtedy jest też oświetlenie solarne, więc cos się jednak w pokoju świeci i nie trzeba używać świec i latarek. BDW do kąpieli często grzejemy wodę grzałką i polewamy się z butelek po wodzie mineralnej. Jeśli jest prąd. Wtedy możemy tez zrobić sobie herbatkę, musli czy ugotować jajka.
No, ale dobrze – jedziemy do Natapuli. Gość w kasie poinformował nas że autobus wyjeżdża o 14:30 i jedzie półtorej godziny (42 kilometry). Może i prawda. Nasz wyjechał o 14:30, przejechał 200 metrów, odczekał 45 minut (tu wsiadła większość pasażerów oraz tłum obnośnych sprzedawców) a potem jechał kolejne dwie godziny z ogonkiem. Pomocnik kierowcy kazał nam wysiąść w jakimś… miejscu nie oznaczonym na mapie. Dobrze, że miałam opis trasy z przewodnika. Miedzy budkami z jedzeniem wchodzimy na ścieżkę do Birethani – wioski, w której mamy dziś spać. Nie nazwalałbym tego (z wyglądu) głównym szlakiem trekkingowym Nepalu, ale mogę się mylić.
W Birethani znajdujemy nocleg typu komórka. Przez szpary podglądają nas dzieci gospodarza, on w ślimaczym tempie realizuje horrendalnie drogie zamówienie agdy gaśnie we wsi światło – przynosi nam lampę naftową. Zabawne, ale gdy próbuje mi tłumaczyć jak ją obsługiwać, dziękuję mówiąc, że mam taką w pokoju – odwracam się i widzę głupią minę Łukasza. Okazuje się, że on nigdy w życiu z lampy naftowej nie korzystał i potrzebuje instrukcji. No tak, młode pokolenie (przypominam sobie, że mój kolega jest jednak sporo młodszy i grzałką w moim bagażu też był zdziwiony).
Korzystamy z naładowanych baterii w naszych laptopach i oglądamy sobie film. Taki trudny, ambitny. Paradoksalna sytuacja - w tej dziurze oglądać europejskie kino.
21 listopada, niedziela
Sytuacja powoli wraca do normy. Stołujemy się już niemal normalnie – tzn. w lokalnych barach. Znaleźliśmy taka knajpkę, gdzie jacyś Polacy po kilku dniach imprezowania zostawili flagę sponsora polskiej reprezentacji. Nam też to miejsce bardzo przypadło do gustu i wracamy tu często, nawet kilka razy dziennie. Omar jest mistrzem świata. Jego zupy to czysta poezja, dania jak w najlepszej knajpce a ceny groszowe. Łukasz chce nawet, żeby Omar go uczył, zdradził swoje sekrety.
Wieczorami zazwyczaj jakieś restauracje z jedzeniem azjatyckim. Chyba zaczynam rozpoznawać alfabety. Mam już ulubione smaki i dania 
20 listopada, sobota
Łukasz choruje. Krzątam się, a gdy twierdzi, że czuje się lepiej – oddycham z ulgą. Kontrolne badanie – jeszcze trochę musi odpocząć, ale rzeczywiście jest lepiej. No to świętujemy. Zostaję zaproszona na elegancką kolację – najstarsza restauracja chińska w Pokarze. Zestaw na dwie osoby (45 zł – sprawdziłam następnym razem) ledwie udało się zmieścić na stoliku. W moich siedmiu żołądkach mieści się tylko dlatego, że bardzo się zawzięłam, aby te pyszności się nie zmarnowały. Powoli uczę się tych dziwnych nazw i co mi smakuje a co nie. No i oczywiście coraz sprawniej posługuje się pałeczkami – jeśli potrawa jest prosta, to nawet nie zdąży wystygnąć! Ha, to już jest coś hihi. No ale gdy są metalowe albo kanciaste to nie jest tak łatwo. Zauważam już różnice między restauracjami (na przykład w nowszej wersji tej chińskiej jedzenie nie jest tak dobre a atmosfera nie tak klimatyczna). Bardzo lubię te niskie stoliczki i siedzenia na podwyższeniu, przed którym zdejmuje się i zostawia obuwie. Także dlatego, że w moich skarpetkach nie ma dziur, a niestety nie wszyscy mogą to o swoich powiedzieć.
18 listopada, czwartek
Łukasz choruje. Ja krzątam się wokół.
17 listopada, środa
Łukasz choruje. Pełna gama testów wyklucza wszystkie inne choroby, jakie Łukasz i jego lekarz mogli sobie tylko wymyślić. Więc leczenie tyfusu tymi samymi lekami, tylko dłużej (do dziesięciu dni). Na szczęście gorączka ma spaść za dwa – trzy dni. Nie mamy termometru – w całej dzielnicy nie można go kupić, ale obstawiam jakieś 42 – 43 stopnie Celsjusza. Cudowne leki najnowszej generacji (doktor powtarzał, że nie są dobre, tylko najlepsze) nie chcą zadziałać. Najlepiej sprawdzają się zimne okłady (a jakże – moim ręcznikiem z microfibry, bo jego jest tak nowoczesny, że się nie nadaje; mój po kilku dniach moczenia non stop zaś nadaje się tylko do wymiany – na taki super nowoczesny oczywiście :P).
16 listopada, wtorek
Łukasz jest chory. Leki nie pomagają, więc wieczorem idziemy znowu do lekarza. Pobiera krew do testów – wyniki rano. Podejrzewa tyfus. Przy okazji: nasze szczepionki psu na budę! Cholerstwo kurewsko drogie, a nikt nie zająknął się na temat pięciu odmian duru brzusznego w samej Azji.
15 listopada, poniedziałek
Dosyć tego! Tu potrzeba lekarza. Menager hotelu zawozi nas swoim autem do prywatnej kliniki, gdzie przemiły doktor (nawet Łukasz przyznaje, że gość zna się na rzeczy) po długim badaniu pociesza go, że to niegroźna infekcja, wymagająca jednak antybiotyków i diety. Opieka medyczna kosztuje 100 dolarów amerykańskich, ale w cenie jest tyle wizyt ile będzie trzeba, leki i wizyty domowe, jeśli zajdzie taka konieczność. Doktor podkreśla, że wyleczenie Łukasza to sprawa honoru i prosi o kontakt, jeśli jego stan się nie poprawi.
No to próbujemy biletami. Poniedziałkowy poranek w Europie. Zazwyczaj w pracy. I tam właśnie zastaje moja Sister. W ciągu pół godziny Irinka (pozdrawiamy Mołdawię serdecznie, ze szczególnym uszanowaniem dla miasta stołecznego Kiszyniowa i jego instytucji, które pozwalają pracownikom wyższego pionu na surfowanie po necie w godzinach pracy!) kupuje nam bilety i przesyła meilem wersję w PDF-ie. Szczególny respekt za wypełnienie kilku stron formularzy w ciągu wymaganych 9 minut. Przy okazji na skype mamy okazje posłuchać jak Irinka mnie dopytuje o różne dane po polsku, czyta ankietę po angielsku, swoim podwładnym odpowiada po rumuńsku a na jakiś służbowy telefon po rosyjsku. Dopiero po sfinalizowaniu transakcji przyznaje, że jest spóźniona na jakieś bardzo ważne spotkanie, gdzie wszyscy już na nią czekają. KOCHAM CIĘ SISTER!
Z ważnych, aczkolwiek mało fabularnych, wydarzeń tego dnia to w pokoju hotelowym organizujemy mały szpitalik a ja uczę się roli pielęgniarki. Ciekawe, rozwijające doświadczenie – to dobra wersja i jej się będziemy trzymać :D
A, jeszcze przechodzę krotki kurs gotowania w knajpie koreańskiej (ale innej). Mięsko do samodzielnego smażenia, cały stół przystawek, zupki, herbatka – jakieś 30 zeta.
14 listopada, niedziela
Rano wcale nie chce być lepiej. Trzeba zaczekać jeszcze trochę i zobaczyć co z tego będzie. Trawimy dzień na bezowocnych poszukiwaniach osoby, która pomoże nam kupić bilety, na obserwowaniu dolegliwości Łukasza i walce z nimi.
13 listopada, sobota
No więc postanawiamy ruszyć się w końcu z Pokhary. To ma być lekki trekking, w typie „tee house”, czyli właściwie bez sprzętu. Łukasz nawet kupił nowy plecak, żeby zapakować się do małego. Ja siepoddaję.Za bardzo lubię mieć wszystko przy sobie, żeby zrezygnować z mojego 75-litrowego (plus 10 w kominie) Tytana. Będę spotykać ludzi z maleńkimi plecaczkami (nawet 20-litrowymi) i nie mogę pojąc z czego oni zrezygnowali. Ja odpowiadam, że mój jest taki duży, bo wzięłam za dużo kosmetyków.
Po drodze jeszcze jakieś drobne zakupy, obiadek i kafejka internetowa, bo chcemy kupić bilety na samolot. Po godzinnej walce Łukasz stwierdza, że z jakiegoś powodu nie może tego zrobić. Domyślam się, że - podobnie jak na Sri Lance z India Express - w Nepalu zablokowano płatności kartami kredytowymi. Ale żeby wiadomość o tym umieścić na witrynie internetowej – gdzie tam! Odwiedzamy zatem agencje turystyczne. Proponują nam bilety na te samą trasę w cenie co najmniej dwa razy wyższej. Gdy pytamy o Air Azję następuje konsternacja, telefon do Katmandu i odpowiedź, że tej linii w Nepalu nikt nie obsługuje. A więc tutaj nie da się ich kupić. A więc szukamy kogoś, komu można zaufać i poprosić o pomoc, kogoś kto zna perfekcyjnie angielski i ma kartę kredytową oraz mieszka w kraju z którego można zapłacić za te bilety. Jak łatwo się domyślić, lista takich osób nie jest długa, zaś dostępność tych osób on – line redukuje ją do jednej pozycji. Ale to już jutro. Trzeba zaczekać w Pokarze do następnego dnia, bo po powrocie z gór może być już za późno na kupno ticketów w dobrej cenie (ok. 90 dolców z Kalkuty do Bangkoku). Znajdujemy blisko czysty gest house i negocjujemy ostro cenę. Chcemy zostać tu do świtu i wcześnie rano, po załatwieniu sprawy z biletami, ruszyć w góry. Jednak w nocy Łukasz gorączkuje i w ogóle źle się czuje. Chciałby, żeby to była malaria albo jakaś inna choroba tropikalna (bo jak twierdzi, będzie to dobrze wyglądało na blogu), ja zaś przekonuję go, że mężczyźni czasem (rzadko ale jednak) zapadają na choroby typu grypa czy przeziębienie. O tym Łukasz nie chce jednak nawet słyszeć.