22 listopada, poniedziałek
Nareszcie ruszamy w góry. Ogarniecie się po tylu dniach choroby nie jest proste, ale końcu przemierzamy miasto w kierunku dworca autobusowego. Komunikacja publiczna to ciekawe zagadnienie, także w Nepalu. W autobusie miejskim kobiety w tradycyjnych strojach siedzą obok tych w dżinsach, jakiemuś panu spod siedzenia ucieka kura (związane łapki, ale tak żywotna, że rozdarła reklamówkę, w którą była zapakowana i sobie skacze w kierunku wyjścia), którą stojąca obok pani w zwiewnych materiałach niewzruszenie łapie i oddaje właścicielowi. A to wszystko w centrum wielkiego miasta. Wielkiego właściwie chyba dlatego, że nie ma tu bloków i wszyscy mieszkają w domkach – zatem powierzchnia miasta jest duża. Czasem nawet są asfaltowe drogi. Czasem w mieście jest światło. A czasem, gdy świeci słońce, jest ciepła woda (powtarzam, jeśli się nagrzała w beczkach na dachu). Wtedy jest też oświetlenie solarne, więc cos się jednak w pokoju świeci i nie trzeba używać świec i latarek. BDW do kąpieli często grzejemy wodę grzałką i polewamy się z butelek po wodzie mineralnej. Jeśli jest prąd. Wtedy możemy tez zrobić sobie herbatkę, musli czy ugotować jajka.
No, ale dobrze – jedziemy do Natapuli. Gość w kasie poinformował nas że autobus wyjeżdża o 14:30 i jedzie półtorej godziny (42 kilometry). Może i prawda. Nasz wyjechał o 14:30, przejechał 200 metrów, odczekał 45 minut (tu wsiadła większość pasażerów oraz tłum obnośnych sprzedawców) a potem jechał kolejne dwie godziny z ogonkiem. Pomocnik kierowcy kazał nam wysiąść w jakimś… miejscu nie oznaczonym na mapie. Dobrze, że miałam opis trasy z przewodnika. Miedzy budkami z jedzeniem wchodzimy na ścieżkę do Birethani – wioski, w której mamy dziś spać. Nie nazwalałbym tego (z wyglądu) głównym szlakiem trekkingowym Nepalu, ale mogę się mylić.
W Birethani znajdujemy nocleg typu komórka. Przez szpary podglądają nas dzieci gospodarza, on w ślimaczym tempie realizuje horrendalnie drogie zamówienie agdy gaśnie we wsi światło – przynosi nam lampę naftową. Zabawne, ale gdy próbuje mi tłumaczyć jak ją obsługiwać, dziękuję mówiąc, że mam taką w pokoju – odwracam się i widzę głupią minę Łukasza. Okazuje się, że on nigdy w życiu z lampy naftowej nie korzystał i potrzebuje instrukcji. No tak, młode pokolenie (przypominam sobie, że mój kolega jest jednak sporo młodszy i grzałką w moim bagażu też był zdziwiony).
Korzystamy z naładowanych baterii w naszych laptopach i oglądamy sobie film. Taki trudny, ambitny. Paradoksalna sytuacja - w tej dziurze oglądać europejskie kino.