19 lipca, poniedziałek
Najpierw wszystkich obudził Criss, który nie potrafił wyłączyć budzika o szóstej rano. Pojechał na dworzec, by kupić bilet na autobus do Turcji. Wrócił po siódmej z wiadomością, że ma autobus o ósmej. Poczekaliśmy na Bartka i okazało się, że nie ma on w aucie wszystkich rzeczy Crisa, bo je wyprał i suszą się na sznurze w hotelu. Zaczął się szaleńczy wyścig dwoma samochodami – Cross miał taksówkę – na dworzec autobusowy. Wpadliśmy tam minute przed odjazdem autobusu. Przy czym Cris nie odzyskał rzeczy, zapomniał o telefonie komórkowym i nie miał jeszcze wypisanego biletu. Ach, ci beztroscy Anglicy!
Po odstawieniu Crissa zajęliśmy się wizami. Po negocjacjach w kilku punktach załatwiliśmy wszystkie sprawy dość pomyślnie.
Nadszedł czas na zwiedzanie. Nazwa Tbilisi pochodzi od gruzińskiego słowa „tbili” – ciepły, nawiązując do ciepłych źródeł w okolicy. Samo miasto liczy sobie ponad 1500 lat i tym samym jest jednym z najstarszych na świecie.
Warto odwiedzić katedrę Sioni, siedzibę Katolikosa kościoła gruzińskiego, gdzie znajduje się krzyż św. Nino zrobiony z dwóch gałązek winorośli splecionych kosmykami jej włosów. Grób świętej znajduje się we wiosce Bodbe, krainie Kachetia. Dzięki św. Nino Gruzja stała się drugim chrześcijańskim krajem na świecie.
Trudno nie zauważyć potężnej, kobiecej figury stojącej na wzgórzu, gdzie rozpościera się widok na całe miasto. Ta postać symbolizuje postawę Gruzinów trzymając w lewej ręce dzban wina, by ugościć przyjaciół, w prawej – miecz do obrony przed wrogami. Na Placu Wolności stoi kolumna św. Jerzego, patrona Gruzji. Jego dzień zwany Giorgobaba obchodzony jest 23 listopada.
My jednak skupiliśmy się tego dnia na łowach z aparatem fotograficznym. Dawaliśmy się zagadywać, częstować słodkościami, namawiać na zwiedzenie polecanych przez autochtonów miejsc. Ale przede wszystkim bezczelnie zapychaliśmy pamięć aparatu kolejnymi portretami – szczególnie małych dzieci i starszych osób.
Najlepiej rozpocząć odkrywanie nowego kraju używając zmysłu smaku. Kuchnia Zakaukazia rozpieszcza nas na różne sposoby. Polecam gołąbki z ryżem zawinięte w liście winogron; Chaczapuri (placek serowy); Chinkali ( gruziński pieróg nadziewany mięsem), Badridżani gdzie główny składnik to bakłażan, szaszłyki i lobio ( potrawa z fasoli). Na deser serwowana jest kawa ze świeżymi owocami np. melony, brzoskwinie, arbuzy.
Jednak naszą atrakcją dzisiejszego popołudnia była wizyta w studiu tatuażu. Bart wymarzył sobie nowy tatuaż – św. Jerzego z Gruzji. Spędziliśmy więc kilka godzin u najlepszego tatuażysty w Gruzji – Andrija. Facet potwierdził swoja klasę. To prawdziwy artysta. Gdyby nie zaciśnięte zęby Barta i niemiłe bzyczenie maszynki do tatuażu, miałoby się wrażenie, że tworzy subtelny, delikatny rysunek piórkiem. Dopiero przyglądając się jego pracy zrozumiałam dlaczego tatuowanie to sztuka. Chwilami w jego oczach malowało się jakieś rozmarzenie, chyba można to nazwać natchnieniem właśnie. Wydawało się, że nie zauważa naszej filmującej i fotografującej zgrai. Niczym mnich w transie, całkowicie zatopiony w wykonywaniu swych czynności, tylko czasami wracał do rzeczywistości, pytając czy zrobić przerwę. I wtedy znów stawał się zwyczajnym, może nieco zbyt metroseksualnym, chłopakiem ze stolicy małego państewka. Tak jak my pił wodę, żartował, wychodził na papierosa. Ale gdy wracał, stawał się znów artystą. Kimś zupełnie odrębnym od naszego świata. Jakby z innej gliny ulepionym. W powietrzu unosiła się magia tworzenia. Pomyślałam: pierwszy raz mam tę możliwość by obserwować artystę przy pracy.