skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 30 sierpnia 2011

29 maja, niedziela
Na pobyt w Hong Kongu zaplanowaliśmy tylko tyle czasu, ile będzie trzeba, by uzyskać wizy do Chin. Nie żeby nie było tu co robić – wręcz przeciwnie! Po prostu uznaliśmy, że nie będzie nas na to miasto stać. Dlatego miało być szybko i intensywnie. Ale jak już wiele osób pisało: w byciu w HK najlepsze jest samo bycie w HK! Gdy zaś budzisz się w apartamentowcu na 42. piętrze, z wielką ścianą ze szkła, za która roztacza się cudny widok na Kowloon, to nawet nie chce ci się wychodzić spod pościeli. Zwłaszcza jeśli masz dzień kobiecej słabości. Tylko siedzieć pod kołderką z kubkiem kawy (prawdziwa kawa!) i delektować się widokami po horyzont. No, można jeszcze chwycić aparat fotograficzny i co najwyżej wydreptać te dwa kroki prosto z łóżeczka na balkon unoszący się majestatycznie nad pieknym basenem, a właściwie także nad portem, chińskimi uliczkami, parkami i calym tym mrowiskiem. Mój kolega ochoczo wyciąga laptopa i nie zamierza się nigdzie ruszać skoro wlaśnie dostał hasło dostępowe do szybkiegoo neta. No tak, takie uzależnienia w trakciwe podróżowania mogą oznaczac po prostu brak podróżowania hihihi.
Ostatecznie po zregenerowaniu się „za wszystkie czasy”, z mapą HK i listą miejsc obowiązkowych do zobaczenia dzisiaj (na której sprytnie umieściłam także centra komputerowe), udaje mi się przekonac Łukasza do wypełznięcia „na miasto” przed powrotem gospodyni. Już wczoraj było mi wstyd, że tacy leniwi z nas podróznicy. Dziś nie zamierzam czerwienić się ponownie!!!
Talia wyrysowała nam plan okolicy ze wszystkimi przystankami i kierunkami odjazdów, ale jak to Kanadyjka, nie była w tym dzialaniu zbyt szczegółowa, więc dotarcie do dzielnic targowo-turystycznych było kolejnym wyzwaniem tego dnia (bo pierwszym było wyjście z domu :D).
Cierpliwie pokazuje koledze wszystkie markety, które należy odwiedzić, ale on rozglada się tylko za centrami komputerowymi. Przyznaję, iż nauczyłam się już trochę jak postępować w takich sytuacjach, więc „Przecież tak lubisz oglądać zwierzątka, pamiętasz jak fajnie było na targu zoologicznym w Bangkoku? Tu jest ponoć znacznie lepszy ze złotymi rybkami” i idziemy (tam setki rybek w foliowych woreczkach, ogromne akwaria ze stworzeniami, których istnienia się dotą nie domyślałam i wiele, wiele okazji do szerokiego rozdziawiania buzi). „A po drodze do... jest akurat cośtamcośtam” więc napotykamy niezliczoną ilość food street ze stinky tofu – miejscową specjalnością na czele oraz jedynym w tym mieście tanim produktem spożywczym – moim ukochanym durianem). Tyle, że tego dnia czuję się kompletnie nie na siłach, nawet myślę o powrocie do domu, na co z kolei nie zgadza się mój towarzysz. No bo komu by o tych wszystkich elektronicznych gadżetach opowiadał?! Przecież nie Chińczykom – dla nich to żadna nowość. Wlokę się w końcu za nim bez przytomności miejsca w którym jestem, odznaczając tylko w pamięć nazwy z mapy. A że kolega orientację w terenie... ponoć ma (hm...) to trafiamy do fantastycznego domu handlowego z częściami komputerowymi w cenach, które nawet ja natychmiast rozpoznaję jako megaatrakcyjne. Tu spędzamy czas do zapadnięcia zmroku. Miejsce ma tylko jeden mankament – nie jest znane i popularne (stąd niskie ceny), więc nigdy więcej Łukaszowi nie udało się tam trafić.

Przekonuję się, niejako organoleptycznie, że Hong Kong stanowi niepowtarzalna mieszankę kulturowo-etniczną z zupełnie niemożliwą do podrobienia atmosferą. Zaczynam rozumieć co mieli na myśli, ci którzy mówili, że to miasto nigdy nie śpi, że jest jak narkotyk, że jest kwintesencją Azji. Życie toczy się tu na kilku poziomach ulic i wielu wielu poziomach sklepów (licząc w górę i w dół). Nie sposób na pierwszy rzut oka rozpoznać kto z przechodniów jest turystów, kto bywalcem a kto stałym mieszkańcem tego miasta. Życie tętni niczym pulsujące wszędzie neony, pędzi w tempie podziemnej kolejki (w której wszędzie jest wi-fi!!!), huczy kanonadą dźwięków wszelakiej maści i napastuje zapachami. Wiedzeni jednym z takich zapachów trafiamy na targ rybny. Strzał w dziesiątkę! Taki targ był dla mnie głównym powodem przyjazdu do HK. Obejrzałam kiedyś program o giełdzie rybnej w HK i koniecznie chciałam doświadczyć tego... no właśnie czego? brodzenia w kałużach wody wśród stanowisk z rybami i wszelakimi żyjącymi pod wodą stworzeniami oferowanymi tu na sprzedaż w kawałkach i całości, żywe, świeże, pachnące (pojęcie „pachnące” oczywiście tylko pod warunkiem, że ktoś lubi ten rodzaj zapachu). No więc większości z tych stworzeń, piętrzących się na stoach, nie potrafię nazwać do dziś, choć wszystkie (na mój gust) wyglądały smakowicie, tylko nie miałam pojęcia jak się to przygotowuje. Na pewno wiem jednak, że sprzedawane ryby mogą być we wszystkich kolorach tęczy, że kalmary występują w rozmiarze sporego tuńczyka, krewetki w wielkości mojej piąstki a flądrę można kupić (nie hurtowo, ot, tak po prostu jak u nas na targu warzywnym w każdej dzielnicy) tak świeżą, że żywą, zaś za żabą to czasem trzeba sobie nawet pobiegać. Ta którą dostałam do pogłaskania też wyrywała się na wolność i okoliczni sprzedawcy mieli spory ubaw z moich prób okiełznania jej wysiłków. Wokół sprzedaje się zresztą przeróżne zwierzaki: kaczki, białe i czarne kurczaki (słyną z wyglądu kota persa i delikatnego mięsa), szaszłyki „zczegosięda” itd. itd.
My udajemy się jednak do dzielnic domów handlowych i straganów pamiątkarskich. Zapadł zmrok i miasto nabrało tego szczególnego uroku tysięcy neonów w krzaczastych napisach. Mam wrażenie, że ludność całego kontynentu znalazła się tu na shoppingu a stojący przed sklepami naganiacze krzyczą wniebogłosy „come my friend!!!” i kup telefon/laptopa/aparat/kamerę/ perfumę... Odnoszę wrażenie, że zwariuję od tego jazgotu. Wracamy więc do domu.

Łatwo powiedzieć. Autobusy kursują różnymi trasami, mają przystanki w różnych miejscach w zależności od kierunku a nikt nie mówi po angielsku. Przecież to już Chiny. A może i nie. Nie mam co do tego pewności. Wiem jednak, że powrót był skomplikowanym przedsięwzięciem logistycznym. Opierał się na dojechaniu do stacji metra położonej najbliżej celu (jakieś kilkanaście kilometrów od domy Talii), upartym powtarzaniu nazwy „Sky Tower” aż ktoś wskazał nam postój busików, znalezieniu kierowcy który miał dwa miejsca siedzące (tu nie można stać) i powiedział coS na kształt „yes my friend”, szalonym półgodzinnym pędzie nocą przez miasto (licznik wskazywał prędkość która nie spadała poniżej 50 km/godz i wysiadce GDZIEŚ. Ktoś wskazał nam kierunek i wydawało mi się, że teraz będzie już zupełnie łatwo, bo przecież te wieżowce są tak charakterystyczne... Takich pięknych drapaczy chmur o oryginalnych kształtach są w tym mieście są w tym mieście setki, jeśli nie tysiące. W końcu włączył się wewnętrzny gps z hasłem DO DOMU!!! i nie słuchając narzekań Łukasza, że to na pewno nie w tę stronę, pomaszerowaliśmy przez parki, uliczki, jakieś zakamarki. Zupełnie nie wiem skąd wiedziałam, że idę we właściwym kierunku (instynkt wyćwiczony w górach i lasach?), ale mój kolega jeszcze pod głównym wejściem nadal marudził, że jest noc i nie wiemy gdzie jesteśmy. Cóż, naprawdę nie jest trudno pobłądzić w HK. A właściwie to cudem jest znaleźć drogę poza głównymi trasami turystycznymi. Tego wieczora podjęłam więc decyzję: trzeba kupić i-phona4 i zainstalować aplikację „komunikacja miejska w Hong Kongu”. Te z wyznaczaniem tras przejazdu, zdjęciami przystanków z wnętrza autobusu i kompilowaniem różnych środków transportu publicznego. Na taksówki to nas jednak tu nie stać. I-phon zwróci się po kilku przejazdach.


Ale decydujemy się na film w prawdziwym i-maxie. Nie byłam jeszcze nigdy. Więc kupujemy on-line bilety na seans „Piratów z Karaibów” pojutrze. Nie oglądałam poprzednich części, ale ktoś mi obiecał je streścić. Zgadnijcie, czy zdążył.
I tak minęły moje imieniny. Liczyłam na jakieś świętowanie, ale wiecie jak to jest – jak sobie nie zorganizujesz imprezy, to jej nie masz. A na organizowanie czegokolwiek to ja dziś nie miałam sił. Musi mi wystarczyć wspomnienie urodzin na wysokości 4 tys mnpm.