skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

niedziela, 26 września 2010


24 września, piątek
Obudziłam się po 12 godzinach snu zregenerowana i gotowa do walki. Biuro Air Indian Express mieli otworzyć o 9tej, ale ja już o 7 wyszłam na jego poszukiwania. I bardzo dobrze, bo pomimo ze miałam adres to jego odnalezienie zajęło mi półtorej godziny. Deszcz siąpił, plecak ciążył a ludzie, choć uprzejmi, kierowali mnie w różnych kierunkach. Przyznaję, że wtedy miałam dość Sri Lanki. Przy okazji szukania biura, zwiedziłam jednak turystyczna i biznesowa dzielnice Kolombo, najnowocześniejszy w mieście piękny budynek WTC i kilka pomniejszych.
O 8:30 byłam na miejscu – i wtedy otworzono biuro. Natychmiast przystąpiłam do działania! Poprosiłam o jeden bilet do Madras na poniedziałek, ale pan zaczął coś marudzić. Przerwałam mu, wyjaśniłam, że mam dosyć ich kompanii (nie działa sprzedaż internetowa, ale żądnej informacji na ten temat na websajcie nie ma, telefony odbierają ludzie niekompetentni, którzy rozłączają połączenia i że musiałam zmienić plany – zamiast plażowania tłuc się 12 godzin w autobusach, więc mam nadzieję, że teraz to będzie łatwe. Okazało się jednak, ze moje nadzieje były naiwne. Zgodnie z nowymi instrukcjami z Bombaju, zablokowano sprzedaż z użyciem kart kredytowych na terenie Sri Lanki, gdyż dochodziło do nadużyć. To przełknęłam. Inna wytyczna mówi jednak, iż ze Sri Lanki można kupić tylko return ticket, czyli w dwie strony. Nie miałam zamiaru wydawać dwustu złotych na nic! Najpierw się denerwowałam (szybko przypominając sobie i wygłaszając polskojęzyczne wyznaczniki intensywnej emocjonalności), potem prawie się rozpłakałam z bezsilności. Ostatecznie porzuciłam plecak i poszłam „na miasto” – szukać bankomatu, ale wcale nie miałam na to ochoty. Weszłam do pierwszej agencji, sprzedającej bilety lotnicze i tam kupiłam upragniony bilet w jedna stronę tyle że z 10 dolarową opłatą. Pan kilka razy wyjaśniał mi, że mogę mieć kłopoty w władzami imigracyjnymi w Indiach, ale przyrzekłam, że biorę to na siebie.
Po zdobyciu biletu, wsiadłam w pociąg i pojechałam do Galle. Umówiłam się tam z Łukaszem. Spotkaliśmy się miesiąc temu w Yazd (Iran) i teraz zgadaliśmy się, że trochę pojeździmy razem. Pojechaliśmy razem do Unawatuna, gdzie mieliśmy wylegiwać się na plaży w towarzystwie jego znajomych z wędrówki po Sri Lance. Miejsce okazało się śliczne, jednak mocno turystyczne i z tego powodu odpowiednio drogie. Oferowało jednak bogaty wybór sympatycznych knajpek, sklepików z pamiątkami i uroczych plaż.
To znakomite miejsce do obserwacji rybaków oraz na łowienie. Marlina nie złowiłam, ale upolowałam na bazarze.


22 września, środa

No i właściwie mogłabym znowu pisać o falach, słońcu, piasku i uśmiechniętych ludziach. Bo to był kolejny dzień spędzony na plaży (nawet mi się podoba mój kolor opalenizny, taki… intensywny; nawet mam już jak miejscowi stopy bielsze niż reszta ciała). Czymś jednak różnił się od poprzednich. Bo był to dzień świąteczny (w związku z pełnią księżyca) i nad ocean ściągnęły tłumy ludności miejscowej. Świątecznie przybrani prezentowali się bardzo fotogenicznie, co oczywiście starałam się wykorzystać. Zaobserwowałam jednak powtarzającą się sytuację: oto siedzi sobie rodzinka i cieszy się chwilą, gdy nagle podchodzi jakiś ochroniarz albo policjant i grupka przenosi się na skraj zatoki, by tam gnieść się w tłumie kilkuset osób, gdy tymczasem tutaj piękna plaża świeci pustkami. Najpierw się temu dziwiłam potem mnie to złościło, aż w końcu wzbudziło to moje szczere oburzenie i postanowiłam wyjechać z miejscowości, gdzie mieszkańcy traktowani są gorzej biali turyści.
Znalazłam też nauczyciela. Spotkałam taką szczęśliwą rodzinkę i poprosiłam chłopaka o lekcję jak być szczęśliwym. To, co powiedział, nie było niczym nowym: że trzeba mieć otwarty umysł, że nie można się zamartwiać, bo wtedy nie sposób cieszyć się chwilą. A jednak ten człowiek miał tak rozpromienione oczy, że pomyślałam, iż te proste prawdy muszą być po prostu prawdziwe.
A w mojej ulubionej knajpce pozaglądałam do garnków, wywąchałam wszystkie zioła i znów zachwyciłam się jedzeniem i atmosferą.
23 września, czwartek
Pomyślałam sobie, że fajnie by było zobaczyć słonie na Sri Lance. W tym celu postanowiłam udać się do Parku Narodowego Yala. Tyle plan. Z realizacją gorzej. To właściwie dzień, który wolałabym wyciąć z pamięci. Niestety i takie dni bywają w podróży. Bo nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli i czasem napotykamy trudności, które po prostu trzeba pokonać. Czasem udaje się to szybko i bezboleśnie, a czasem wymaga dużo czasu i energii. Tak było tym razem.
Najpierw autobus. Już po kwadransie okazało się, że potrzebuje pójść do toalety – przygotowałam się do podróży, ale niestety czasem tak bywa. Akurat był kilkuminutowy postój, więc musiałam wziąć tuktuka do najbliższej sławojki (za dolara)! Potem kierowca odwiózł mnie pod drzwi autobusu. Nie był to jednak koniec moich kłopotów. Wyraźnie mój organizm się zbuntował i składniki potrzebne do wytwarzania moczu przyswajał z powietrza. Gdy po kilku godzinach dotarłam do miasta przesiadkowego, miałam przemyślany każdy ruch w planie dotarcia do toalety.
Następnie zajęłam się sprawa biletu lotniczego. Biuro Air India Express nie odpowiedziało na moje maile z zapytaniem, czy transakcja przebiegła pomyślnie, gdyż nie otrzymałam jej potwierdzenia. Zadzwoniłam wiec do nich, ale pracownik najwyraźniej przerwał połączenie. Po wielu próbach połączyłam się ponownie i gdy w końcu ktoś mnie wysłuchał, odpowiedział mi, że nie mogę zakupić tego biletu przez Internet, gdyż płatności karta kredytową zostały na Sri Lance zablokowane. Poinformowano mnie, że zakupu musze dokonać osobiście w siedzibie firmy – w Kolombo. W mieście, w którym się znalazłam, nie było żadnej agencji, sprzedającej bilety lotnicze, więc nie pozostawało mi nic innego jak zmienić plany i spędzić najbliższych siedem godzin w autobusie do stolicy. I chociaż kierowca przekonywał mnie, że zdążę na czas, to napotkaliśmy ulewne deszcze i w rezultacie dotarliśmy do Kolombo z godzinnym opóźnieniem. Tak więc czasem podróżowanie to pasmo niesprzyjających okoliczności, kłopotów i spraw trudnych do załatwienia. Jasnym punktem dnia było jednak podglądanie kilkunastu słoni. Otóż w pewnym momencie zatrzymaliśmy się na policyjnym checz poincie, gdzie każdemu sprawdzono bagaż. Okazało się, ż przejeżdżamy wzdłuż Parku Narodowego Uda. To było jak profesjonalne safari. Wszystkie oczy utkwione w oknach, cisza i wskazywanie słoni współtowarzyszom podróży. Były tam takie duże, wielkie i całkiem małe. Zachowywały się bardzo spokojnie i dostojnie. Były tez bawoły oraz inne zwierzęta. Widok jeziora, gór i dzikich zwierząt wprawił mnie w doskonały nastrój. Gdy jednak dojechałam do Kolombo lalo jak z cebra, byłam straszliwie zmęczona i gotowa lec w pierwszym łóżku, jakie uda mi się znaleźć. Jednak ceny stworzyły skuteczna zaporę. Ostatecznie udało mi się z(po kilku odmowach wynajęcia mi taniego pokoju) naleźć miejsce w mojej kategorii cenowej. Nie było ono jednak w mojej kategorii gustownej. Szczerze mówiąc była to najgorsza nora, w jakiej kiedykolwiek spałam. Właściciel, podkreślający fakt, iż jest muzułmaninem (co miało mnie przekonać, że jestem tam bezpieczna) opowiadał mi z dumą, iż hotel jest nowy, tegoroczny i będzie się rozbudowywał. Nie wyglądało jednak na to, by cokolwiek z tej historii było prawdą. W ogóle było dziwnie, np. w czasie oględzin pokoju, było w nim pięciu czy sześciu mężczyzn (właściciel, menadżer, boy hotelowy, jeden z gości oraz człowiek, który mnie tam przyprowadził), najwyraźniej nie zamierzali wychodzić, licząc na przyjacielskie kontakty. Ostatecznie udało mi się ich pożegnać i przespałam kolejnych 12 godzin.