skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

niedziela, 27 lutego 2011















Sobota, 5 lutego
Jak opisać ten dzień? Czasem w Drodze jest źle. Czasem nie tak, jak sobie to wyobrażamy, patrząc na kolorowe zdjęcia czy piękne widokówki. Czasem, a nawet często, budzę się niewyspana, zmęczona, obolała, chora. Mogę użalać się nad sobą, narzekać jakie to nieszczęście mnie dopadło. Czasem rzeczywiście musze pójść do lekarza, zażyć leki. Ale czasem nie ma się co mazać. Dość często wprawdzie chciałoby się, ale właśnie dojeżdżam do nowego miasta i muszę znaleźć następny autobus albo hotel. Albo akurat mam wykupiony bilet dalej. Albo akurat dzisiaj jest ten jeden jedyny dzień, kiedy mogę coś zobaczyć.
W Bagan obudziłam się „połamana”, niewyspana i po kobiecemu niezadowolona z życia. Jedyne na co miałam ochotę, to zaszyć się w łóżeczku z kawusią i książeczką. Ale pokój był nie tak sympatyczny jak mój domowy, kawusia była w barze naprzeciwko a wszystko, co ostatnio czytałam krzyczało że tu jest jedno z najciekawszych miejsc na trasie mej podróży. No więc poczłapałam pod zimny prysznic, na kawę do knajpki naprzeciwko, przez całą ulicę w poszukiwaniu lepszego hotelu i roweru na trasę po 4 400 świątyniach, które zachowały się w okolicy. Ale gdy tak się zastanawiałam czy mam szansę w nierównej walce z tym upałem, zatrzymał się przy mnie jakiś przesympatyczny człowiek i zapytał czy chcę dorożkę. Właściwie, dlaczego nie? Cena okazała się być podobna do tej za dwa rowery, dorożka miała wygodną leżankę dla mnie i siedzenie dla Łukasza a facet okazał się znakomitym przewodnikiem po okolicy, doskonale znającym oczekiwania turystów i rozumiejącym co kogo interesuje, czego komu trzeba. A zatem zafundowaliśmy sobie odrobinę luksusu, zainwestowaliśmy w drobną prywatną przedsiębiorczość i spędziliśmy cudowny dzień. O ile przy pierwszej świątyni pilnie zapisywaliśmy wskazówki, gdzie warto pojechać na wycieczkę w okolicy, w południe chętnie zrobiliśmy przerwę na obiad, to wieczorem mieliśmy już taki przesyt świątyń, że poprosiliśmy o odstawienie nas na „dworzec autobusowy”, gdzie cudem kupiliśmy dwa bilety na najbliższy (jeden na dobę) „autobus” do Kaew.
Bagan jest miejscem wyjątkowym. Mnóstwo informacji o nim pałęta się po książkach i Internecie, więc nie będę się powtarzała. Dodam od siebie jedynie, że pogłoski jakoby robił większe wrażenie niż Angor zamierzam sprawdzić w najbliższych dniach (z początkiem marca) osobiście, jednak urok tego miejsca wydaje się przyćmiewać miejsca pokryte tłumami turystów niczym szarańczą. Tu było cicho, spokojnie. Przez znakomitą większość dnia nie spotykaliśmy białych turystów. Jedynie zachód słońca kontemplowałam w milczącym towarzystwie kilkudziesięciu osób (nasz przewodni wybrał miejsce mnie oblegane). Po ruinach zazwyczaj oprowadzali mnie niezwykle uprzejmi Birmińczycy, którzy w pogawędce wspominali z uśmiechem, że właśnie coś tu malują, coś rzeźbią albo wyplatają i może zechcę obejrzeć. I zawsze było to rzeczywiście rękodzieło artystyczne. Rzeczy tak piękne, że chciałam zabrać ze sobą je wszystkie. Kosztowały dosłownie grosze, ale ja miałam tylko malutki plecak i jeszcze tygodnie, miesiące podróży przed sobą. Kupiłam więc tylko kilka naprawdę lekkich drobiazgów, mając świadomość, że to właśnie największa niewygoda długiej podróży – niemożność nakupienia pamiątek do granic tej wielkiej, dodatkowej torby, którą przywiozło się specjalnie na nie.