skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 29 grudnia 2010



21 grudnia, wtorek
Wstaliśmy przed 12.00 (w Polsce 7.00), bo musieliśmy odespać wcześniejsze noce. W dzień Bangkok wydaje się hałaśliwym, zatłoczonym, ale jak dla mnie bardzo przyjemnym miastem.
Świętowanie, jeszcze w Kalkucie, naszych dobrych wyników testów na pasożyty – przy lodach okazało się nienajlepszym rozwiązaniem. Nie odchodzimy więc zbyt daleko od hotelu i naszej wypasionej łazienki. Niesamowite jakie tu wszystko czyściutkie, jakie dopieszczone. Hotelik (pokój za 50 zł na dwoje) jest tak urokliwy, że choć leży 50 metrów od głównej ulicy bardziej przypomina chatki na Bahama niż gest house. Są urocze pokoiki z balkonami i łazienkami - tak czyste, że można jeść z podłogi. Jest wi-fi non stop, tarasiki i dachy zaaranżowane na przesympatyczne miejsca ze stolikami i mnóstwem zieleni, stawik ze złotymi rybkami i jeszcze wiele elementów, wprowadzających niepowtarzalny nastrój. Jedyny minus to mnóstwo komarów, ale to nie strefa malaryczna, więc da się wytrzymać.
Dzień spędzamy na niespiesznych spacerach, poznawaniu okolicy i miejscowych potraw. Nie sposób się im oprzeć. Mam ochotę kupić coś do jedzenia na każdym mijanym stoisku.
Przy okazji cieszy mnie, że wzorem widywanych dziewcząt, mogę założyć krótka sukienkę. Jednak spacerując miedzy chińskimi sklepikami dostrzegam dziwne spojrzenia mężczyzn. Pytam Łukasza co jest nie tak i nie uzyskuje odpowiedzi. W pewnym momencie starsza chińska pani na mój widok wydaje okrzyk, który w zapisie fonetycznym wygląda mniej więcej tak: „UUUUAAAAAOOOOUUUU!” co zupełnie nie oddaje napięcia emocjonalnego, które okrzyk wyraził. Chyba jednak ta dzielnica nie jest gotowa na moją piękną, nową, pierwszy raz założoną sukienkę. Prędko wracam do hotelu się przebrać.