skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Don Det. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Don Det. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 3 kwietnia 2011

22 marca, wtorek
No i nie mamy więcej czasu na błogie leniuchowanie. Trzeba jechać dalej.
W nocy była cudowna burza. Jeszcze takiej nie widziałam. Ogromna burza z setkami olbrzymich piorunów wszędzie wokół. Na wyspach robi jeszcze większe wrażenie. Pioruny bardziej huczą, woda niesie głos dalej i dalej, nie ma wysokiej zabudowy i rozbłyski widać po horyzont… Wioski pogrążone w ciszy i ciemności i tylko ja sobie siedzę na werandzie bungalowu i ten spektakl jakby specjalnie dla mnie… Tak, wiem jak to brzmi. Nie było piorunochronu, ale wszystkie urządzenia wyłączyłam i odłączyłam z ładowania – zresztą i tak prądu zabrakło. Hamaki zwinęłam, pranie zebrałam, to co miałam robić? Bać się? Podziwianie jest znacznie fajniejsze. Chyba mogłabym zostać łowcą tajfunów czy coś w tym stylu, bo burze poza podziwem nie wywołują we mnie żadnych innych emocji. Tak więc w rankingu najpiękniejszych zjawisk przyrody w kategorii burza ta z delty Mekongu ląduje zaraz obok tej z Kirgistanu, gdy na 3 500 mnpm burza wpadła do kotła i nie mogła uciec bo szczyty wokół były za wysokie. Teraz też bywało jasno jak w dzień i głośno jak na lotnisku. Oczywiście to nadzwyczajne zjawisko trwało długo, więc się nie wyspałam, co po kilku dniach ostrej aktywności ostatnio hihihihi było wielkim problemem.

O szóstej mamy łódź na ląd. Ale najpierw trzeba się spakować w świetle latarki i rozliczyć z gospodynią. To nie takie proste, bo jest wściekle wcześnie, więc wszyscy śpią (wydawało nam się ze o tej porze wioska budzi się do życia, ale pewności niemieliśmy, bo by przecież o tej porze spaliśmy – tzn wstawałam na wschód słońca, wychodziłam na werandę, robiłam zdjęcie, wzdychałam i wracałam spać). Obudzona nie tylko nadal nie mówiła po angielsku, ale nie mówiła w ogóle. Tefom jeszcze nie było, żeby dawać ludziom pieniądze i prosić, by wzięli.
W końcu jakoś się udało i poczłapaliśmy na „przystań”. Tu na szczęście znalazł się chłopak, który nas przewiózł. Rejs taka łódką o świcie po Mekongu… kolejna propozycja do reklamy Master Card z serii „bezcenne”. Jest cicho i spokojnie, jakby nie było żadnej burzy. Wolne wiosłówki i szybki motorówki miejscowych mijają nas w różnych kierunkach. Uśmiechają się do nas życzliwie i wydaje się, że tak naprawdę wcale się nie spieszą. Znikają po chwili w szuwarach i można by pomyśleć że byli tylko przywidzeniem.


W wiosce nie udaje nam się dobudzić sprzedawcy naszych biletów, więc musimy sobie radzić sami. Łatwo powiedzieć. Trudniej zrobić gdy nikt słowa w cywilizowanym języku nie zna! W końcu trafiamy na „lokalny dworzec autobusowy”, z którego mamy „autobus”. Wspomniany dworzec to plac błota w środku niczego, gdzie stoi kilka ciężarówek. Okazują się one być lokalnymi autobusami. Ten środek transportu nie przypomina w ogóle autokaru, lecz małą ciężarówkę, która w swej tylne części (tam, gdzie zazwyczaj wozi się towar) zamontowane ma dwie ławeczki. Bardzo wąskie twarde ławeczki. Nad pasażerami znajduje się zadaszenie chroniące ich przed słońcem.
Monika wpakowała swój plecak i, ponieważ zostało kilka minut do odjazdu, poszłyśmy do „toalety” (na zdjęciu, więc opos pominę). Kiedy wracałyśmy oczom naszym ukazała się odjeżdżająca ciężarówka. Okazało, że na zegarku kierowcy godzina wybiła, więc ruszył. W ostatniej chwili chłopcy odzyskali plecak. Dziwne – pomyślałam. – Żadnych oznak sympatii dla białych turystów?! I zatęskniłam za Indiami gdzie każdy wie dokąd jedziesz, bo opcja jest tylko jedna, więc nawet nie musisz pytać i tak zatrzymają co trzeba i ulokują cię dokładnie tam, gdzie chciałeś się znaleźć.
Ale tragedii nie ma. Za godzinę jest następny. Chłopcy Ida zdobyć coś do jedzenia a my zostajemy z bagażami. Już tęsknie za tym pysznym lokalnym jedzeniem, które podawała pani w naszej ulubionej restauracyjce na wyspie.
Pośrodku pomiędzy ławeczkami stały cztery ogromne kosze liści jakichś przypraw, pod ławeczkami kilka koszyków ryb, z których z dolnej części powolutku wypływała woda – przewozi się je w lodzie ale nijak osłonięte, podtapiając nasze sandały, plecaki i co tam stalo na ziemi. Z Don Det do Pakse – większej miejscowości na południu Laosu – jedzie się zaledwie trzy godzinki. Słońce, wiaterek a na postojach tłumy kobiet sprzedających co się da.

W samym Pakse do zobaczenia nie ma dosłownie nic, ale w okolicy troszkę atrakcji - na wschodzie i północy nieduże wsie i wodospady, na południu, około 40 km od miasta - ruiny Wat Phou, coś w rodzaju Angkor Wat w miniaturze.



My jednak wysiadamy na dworcu południowym, żegnamy się z Monika i Michałem i szukamy autobusu do Tadlo. Niby ten sam dworzec, ale za jakimś bazarem, po drugiej stronie drogi. Niby autobus pasażerski, ale więcej w nim paczek i worków niż ludzi, chociaż tych tez całkiem sporo. Znajduje dwa ostatnie miejsca i ruszamy.
Jednym z najciekawszych miejsc na południu Laosu jest płaskowyż Bolaven, dokąd właśnie zmierzamy. Tutaj uprawia się przepyszną laotańską kawę i herbatę. Czeka nas jeszcze dwukilometrowy marsz do wsi właściwej (taksówkarzowi podziękowaliśmy bo cena była z kosmosu), znalezienie pokoju i… leżenie na hamaku!

Tadlo mnie zachwyciło! Planowałam zostać na jedną – zostałam na dwie noce, bo - jak powiedziały spotkane na samym początku dziewczyny tu wszyscy zostają dłużej. I rzeczywiście, wszyscy opowiadali, ż przyjechali tu na chwilę a zostali… dużo dłużej. To miejsce nadaje się idealne na wypoczynek pośród natury. To takie miejsce gdzie zapomina się o zegarku a jedynie zachód słońca podpowiada, ze kolejny dzień chyli się ku końcowi.



Mieszkamy w pięknym ekskluzywnym bungalowie, bo TUTAJ nas na to stać. Mamy cudownie urządzony pokój z meblami, lawą, fotelami, kilkoma lampkami, łóżko wielkości niejednego pokoju z moskitierą, łazienkę jak marzenie, wielki taras z bambusowymi mebelkami i widokiem na pola. Jak na wsi oglądanej w telewizji! Mogę czuć się tak swobodnie! Zostawić otwarte drzwi do pokoju, zapomnieć o laptopie na werandzie – i nikt się tu nie kręci, nie zagląda. A jeśli wyjdę przez drzwi główne, po minucie spaceru jestem w najlepszej knajpie w okolicy. Madame Pat nie umie liczyć, więc jeśli musi wydać to mówi, ze nie ma drobnych i trzeba się rozliczyć następnym razem, ale za to cudownie gotuje! Ale to już temat na osobna opowieść…

Zalegliśmy w hamakach na werandzie z widokiem na pola, z których wieśniacy wracali w świetle zachodzącego słońca właśnie i miałam wrażenie ze tak samo rytuał ten trwa tutaj od stuleci. Krowy biegnące same do gospodarstw, psy przyjaźnie nastawione do ludzi. Cóż, zwierzęta zawsze są takie, jak ich opiekunowie.



Życie w Tadlo płynie swoim niczym niezmąconym rytmem jak wody rzeki przecinające tę ziemię. Mieszkańcy wioski od świtu do zmierzchu zajmują się swymi sprawami, ale zawsze maja czas by przystanąć, uśmiechnąć się, doradzić. Nie przejmują się drobiazgami – nawet skuter wypożyczają nam na słowo honoru (jedyni, którzy nie chcą paszportu albo bardzo wysokiego depozytu). Czas jak by się zatrzymał a technologia i nowoczesność nigdy tu nie dotarły.



Ludzie mieszkają w drewnianych chatach krytych strzecha, nocą ogrzewają się przy ognisku z chrustu zbieranego na brzegiem rzeki. Po wiosce biega inwentarz w postaci zabawnych świń najczęściej, ciesząc Łukasza do granic absurdu. Nikt niczego od ciebie nie chce, nie chce ci niczego sprzedać ani świadczyć żadnej usługi!

sobota, 2 kwietnia 2011

21 marca, poniedziałek
Pierwszy Dzień Wiosny


No więc wysp na Mekongu jest podobno aż 4 tysiące. Trzy największe: Don Khong, Don Det i Don Khon posiadają dobrą infrastrukturę, a na pierwszej z nich jeżdżą nawet minibusy i jest ona zarazem centrum administracyjnym tego regionu. Don Det (na tej mieszkamy) to wyspa.

Jedna z wielu w krainie zwanej Si Phan Don (Cztery Tysiace Wysp).
Kraina ta leży tuz przy granicy z Kambodżą. W tym miejscu Mekong rozszerza się na kilkanaście kilometrów, tworząc prawdziwa mozaikę wysp i kanałów. Niektóre wyspy są zamieszkane, inne zupełnie niedostępne. Miejsce to jest prawdziwym cudem natury i oczywiście dużą atrakcja turystyczna.


Większość turystów wybiera jednak te większe wyspy, blisko centrum z dobrymi hotelami i barami, bo przyjeżdżają tu chętnie, by poimprezować. Z nami płynęła pani w wieku drugim hipisowskim, która zdziwiła się, że w ogóle są jeszcze inne wyspy. Nie wiedziała zatem dokąd płynie i gdzie ma wysiąść. Usłyszała różne nazwy i zapytała „a co to za różnica?” bez komentarza. Na takim towarzystwie nam nie zależało


My upatrzyliśmy sobie jedna z najmniejszych zamieszkanych wysp - Don Det. Jej największą zaleta jest to, ze raczej nie trafiają tam zorganizowane wycieczki. Tylko przejeżdżają minibusy do wodospadu i do delfinów słodkowodnych. Poza nimi wokół tylko miejscowi. Spokojny, wręcz nudny, rytm życia. To najprawdopodobniej najbardziej zrelaksowane miejsce na ziemi, gdzie życie płynie w tempie nurtu Mekongu (czyli baaardzo wooolno). Klimat, jak pisałam wczoraj, jest po prostu sielankowy….




Po dniu nicnierobienia przemagamy się, gdyż budzą się w nas potrzeby poznawcze. Udajemy się na spacer do wodospadu tzw. perły Mekongu. To jeden z największych wodospadów w południowo-wschodniej Azji. Przechodzimy prezz mostek, pod którym mały próg wodny. Łukasz pyta, czy to to. Myślę sobie, że na Tanwi mamy kilkadziesiąt takich „szumów” i wyglądają znacznie bardziej malowniczo. Ale na szczęście to jeszcze nie to :D Wodospad, a właściwie ich kompleks, jest kilkadziesiąt metrów dalej. Jest duży, położony pomiędzy skałami. Prąd wody jest naprawdę mocny. Mimo, iż lokalni bardzo śmiecą, to jakoś udaje im się zadbać o wodospad. Jest nawet przy nim piaszczysta plaża, gdzie spędzamy sporo czasu na kolejnym nicnierobieniu. Zaledwie Kika osób szwęda się w okolicy. Jest tak cicho i spokojnie, że prawie tam zasypiam. Teraz jest pora sucha w Kambodży więc nie było dużo wody, ale wodospad i tak jest uroczy.



Standardowym programem wycieczek do wodospadu jest szukanie z łodzi delfinów słodkowodnych. Nasi nowi znajomi spróbowali i potwierdzili nasze wiadomości. Jeśli ktoś myśli, że skaczą one z radosnym uśmiechem ponad łódkami i żonglują piłeczką na swoim nosie, to się bardzo zawiedzie. Tak nie jest. Delfiny te są bardzo leniwe i zaobserwować można właściwie tylko ich grzbiety, lub jeśli ktoś ma więcej szczęścia, połowę szarego ciała. Wynurzają się tylko po to, żeby nabrać powietrza i śmiesznie przy tym „puffają”. Ci co byli, twierdzą, że warto w ogóle się tam fatygować. My nie żałujemy, że spędziliśmy ten czas w hamakach.
20 marca, niedziela
Rano wysiadam w Pakse na południu Laosu. Wysiadam w miejscu nieczęsto odwiedzanym przez turystów. To znaczy jest ich tu wielu, ale to tylko maleńki procent tych przyjeżdżających do Laosu. Ważniejsze jednak, że wysiadam z autobusu… jakiego istnienia nie przewidywałam w najśmielszych fantazjach futurystycznych. Nie był aż tak drogi, by cena sugerowała istnienie takiego cuda. Fotki pokazują cos niecoś. Nie tylko odespałam ostatnie dwie noce, ale też spokojnie i wygodnie obejrzałam film na lapku. Największym zaskoczeniem było jednak to, że dostaliśmy miejscówkę na samym końcu autobusu, nie w dwójce tylko w „loży szyderców” – kanapie na pięć osób. Okazało się, że obok nas w ostatniej chwili rozłożyła się jeszcze tylko jedna parka. Ale zaraz! Ja znam tych ludzi! Polacy, których spotkaliśmy dziś przy świątyniach. Monika i Michał okazali się znakomitymi kompanami podróży. I nie tylko. Świetnie rozkminili sobie pomysły na urlopy, na zwiedzanie Azji. Znaleźliśmy wspólne tematy, zgadaliśmy się w kwestii wspólnych planów, więc postanowiliśmy wspólnie spędzić kilka następnych dni.




Laos jest krajem bardzo górzystym, znaczną część jego powierzchni zajmuje dzika roślinność, w tym dziewicza dżungla. Kraj przecina sieć rzek, głównie Mekong i jego dorzecze. W Laosie nie ma może atrakcji na miarę Angkoru , ale parę miejsc na pewno zasługuje na uwagę. Największą atrakcją Laosu jest jego dzika i nieprzeciętnie piękna przyroda, dlatego postanowiliśmy zacząć od kilku dni słodkiego lenistwa w hamaku w "krainie 4 tysięcy wysp" na południu. Hamaki kupiliśmy sobie jeszcze w Kambodży a pogoda wydawała się pewniejsza na południu – północ jakąś taka zimna ostatnio. Spotkani Polacy opowiadali o swoich trzech dniach pobytu w Luang Prabang – w deszczu i zimnie. Chcieliśmy tego uniknąć. No i ta ich podróż na południe. Pokazywali zdjęcia autobusu, który zakopał się w błocie po gwałtownych opadach i utknął na 10 godzin w pustkowiu.


A zatem lenistwo na wysepkach Mekongu. Miejscówka znana jest jako 4 tysiące wysp, ale tak naprawdę to trzy wyspy „właściwe” i trzy tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem (na oko) mniejszych lub większych kamoli wystających z wody, niektóre porośnięte drzewami.
Mówi się także, że to sto wysp w porze deszczowej i tych kilka tysięcy w porze suchej, gdy poziom wody w Mekongu znacznie opada. Rzeka w najgłębszym miejscu ma około 50 m. głębokości i żyją tu rzadkie delfiny słodkowodne. Brzmi zachęcająco, ale z delfinami to lipa. My jednak wiemy po co jedziemy – delektować się rustykalna atmosferą.



Łodzią motorową docieramy na wyspę, szukamy jakiejś chatki nad Mekongiem i dziwimy się tym niespodziewanie wysokim cenom. Już miało mi się przestać podobać, gdy chłopaki stanęli na wysokości zadania i znaleźli świetne bungalowy w jeszcze lepszej cenie. Tuz przy świątyni, kilometr od sławnych wodospadów. Cisza, spokój, lokalna knajpka i właścicielka z która nie można się dogadać. Po prostu cudownie!
Zawieszamy nasze hamaki, zalegamy z zimnymi napojami i zapominamy o bożym świecie na resztę dnia. Nasza aktywność ruchowa w ciągu dnia ogranicza się do wyciągania ręki z hamaka w celu wprawienia go w ruch. Gapimy się na rzekę, obserwujemy rybaków, którzy wypływają na połów.


Przyglądamy się dzieciakom chłapiącym się w wodzie, ludziom na moście łączącym nasza wyspę z sąsiednią. Gdy nam się to nudzi, odwracamy głowę, zmieniamy kilka slow a naszymi sąsiadami, czyli Monika i Michałem. A nie, przepraszam. Poszliśmy jeszcze cos zjeść. A że Laotańczycy to wyjątkowo leniwy naród (zasłużył sobie na opinię najbardziej leniwego wśród kolonii francuskich, a konkurencja była przecież niezwykle silna w tej części kuli ziemskiej), to na nic innego czasu nam już nie starcza :D tak, wpasowywanie się w klimat znakomicie nam wychodzi hihihihi