skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 15 lutego 2011







2 lutego, środa
Przed świtem jesteśmy w Mandalay. Gdyby to był początek moich azjatyckich wojaży nie uwierzyłabym przecież, że to dworzec autobusowy w drugim co do wielkości mieście Birmy. Ale teraz, nawet rozespanej, już mnie takie rzeczy nie dziwią. Droga minęła niemal bezboleśnie (zazwyczaj podróżnicy nie opowiadają o trudach przemieszczania się komunikacja publiczną w krajach trzeciego świata, a gdy już to czynią – robią z tego opowieść na miarę przygód Indiany Jonesa. Tymczasem dla moich rozmiarów nie jest to takie przerażające doznanie. Przynajmniej, gdy poruszamy się główną drogą kraju, jak w tym przypadku. Zatrzymywaliśmy się na postoje z jedzeniem w oświetlonych miejscach, gdzie obsługa znała kilka słów po angielsku. Do tego wszyscy wokół są tacy mili i pomocni!).
No więc kawałek pofałdowanej ziemi w środku niczego pogrążony w kompletnych ciemnościach a wokół tłumy rozkrzyczanej gawiedzi. To pierwsze, co wychwytują moje zmysły w Mandalay. Trudno powiedzieć, że coś widzę, bo ciemności kryją ziemię. Natomiast krzyki i nawoływania w tym jeszcze nowym dla mnie języku brzmią groźnie i agresywnie dla moich zmęczonych całonocną muzyką uszu (w Azji w autokarach przez cała drogę puszcza się lokalna muzykę na pełnej głośności. W wariantach może to być lokalny film np. Bollywoodu, ulubiony serial – bywa, że często podróżując oglądasz ten sam odcinek kilka razy, bo powtarzany jest przez tydzień; albo modlitwa przywódcy duchowego. Opcja włączenia „na full” dotyczy zresztą nie tylko głośników, ale też klimatyzacji, stąd azjatyckiego podróżnika – poza permanentnymi problemami żołądkowymi – cechuje równie permanentne przeziębienie. To ta część podróży, o której mało kto wspomina, ale większość naszych przygód i zachwytów nad zabytkami i cudami natury przeżywamy z chusteczką (papierem toaletowym) przy nosie i w drodze do/z toalety.
W Mandalay cudem dostajemy o szóstej rano pokój w najbardziej obleganym przez backpackerów Rogal Guest House. „Dwójka” okazuje się pokojem rodzinnym z lodówką i innymi udogodnieniami, w zacisznej części budynku z zaciemnionymi oknami, więc spokojnie odsypiamy ostatnie noce – do południa niemal.
Ruszamy na zwiedzanie miasta. Chłopak z recepcji przewidywał, żd znajdziemy siły tylko na krótki spacer. My, rzeczywiście nie mieliśmy sił na rowery – ale spacerowaliśmy doi zachodu słońca. Orientacja w mieście, gdzie ulice noszą nazwy w postaci liczb wydaje się oczywista, ale dopiero gdy zorientujesz mapę. A to nie takie proste gdy zamiast kompasu masz grupkę zaangażowanych, nie znających angielskiego ani geografii, lokersów. Udaje się nam jednak dotrzeć do polecanej przez Polaków świątyni ukrytej w gąszczu małych „uliczek” świątyni. Czas zatrzymał się tutaj chyba kilkaset lat temu. Cisza, spokój, żadnych turystów. W okolicy roi się od mnichów (ktoś nazwał ten rejon mnisim dystryktem), których spotykamy klasztorze, restauracyjce, nad rzeką. Jeden z nich zaprasza nas do swojego monastyru. Następnego dnia ma ważne mnisze egzaminy, ale zamiast się uczyć woli żuć betel, śmiać się i, ćwicząc angielski, opowiadać nam o życiu swoim i dwustu kolegów. Jak się chłopaki uczą widać na fotkach. Cóż, na pewno nie przypomina to naszych szkół i internatów.