skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 27 stycznia 2011




25 stycznia, wtorek

Poczytałam sobie trochę o tatuażach. Najbardziej hardcorowy wydaje mi się ten z Samoa. TATAU to jego oryginalna nazwa; jedna z najstarszych metod tatuowania i jest wykonywana ręcznie a pomocą dwóch patyków. Na jednym są umocowane igły zrobione z zębów świńskich, a drugi jest młotkiem. Dość bolesna metoda powiązana ze specjalnym rytuałem, odświętną ceremonią. Zwykle wykonywany na podłodze (mata), osobie tatuującej towarzyszą pomocnicy naciągający skórę. Tatau jest robiony na obu bokach brzucha i na całych łydkach aż do kolan. Jest to oczywiście tradycja na Samoa. Na taki to się raczej nie piszę. Chociaż przyznaję, że mi imponuje.
Niemal równie wielkie wrażenie zrobiła na mnie szkoła japońska. Kwintesencja kompozycji, tradycyjne metody wykonania, piękno stylistyki zawarte w pokoleniowej tradycji. Samo słowo tebori oznacza tradycyjną metodę robienia tatuażu ręcznie.
W Japonii sztuka ta praktykowana jest od ponad 400 lat. Narzędzie, przy pomocy którego powstają te dzieła sztuki, to po prostu bambusowy kijek na którego końcu umieszczone są zestawy igieł. Igły maczane są w pojemniczku z tuszem a następnie osoba odpowiedzialna za powstanie tatuażu nakłuwa klienta. O kunszcie tatuatora przemawia to ile krwi wyleje się z ciała klienta. Obecnie powstawanie tatuażu wygląda nieco inaczej. Używa się do tego specjalnych maszynek, które nakłuwają skórę.
Szkoła japońska czerpie nie tylko z religijnych wierzeń - buddyzm przerośnięty historycznie legendami i tradycją kulturową, np: jakuza oraz samuraje i gejsze. Wiedza tao, siły witalne yng-yang, mistyczny symbol smoka, feniksa oraz demony, te i inne symbole przeniesione w sztuce ilustracji na skórę są nie tylko ozdobnym akcentem. To wiedza tajemna i rytuał klanów, mnichów oraz monarchów. Tak immanentnej człowiekowi, iż niemal nieodzownej. Te i inne rzeczy dla nas Europejczyków pozostaną zawsze w sferze domysłu. Istotny jest rozmiar gdyż w metodach tradycyjnych raczej nie wykonuje się małych tatuaży. Ogromną uwagę zwraca się na kompozycję i treść wzorów. Nieodłącznym elementem dekoracyjnym są żywioły: woda, wiatr, ogień; elementy zwierzęce np. żurawie, ryby, gęsi, tygrysy, ptaki rajskie oraz elementy roślinne: lotos, piwonie, irysy, wiśnie, a także bogactwo pejzażu: pagody, posągi drzewa i inne dodatkowe. Bogactwo ornamentyki nigdy nie jest zbyt fantastyczne, raczej zawsze sprowadza się do przemyślnych zabiegów stylistycznych w obrębie tła: woda, wiatr i ogień. Jest to bardzo charakterystyczna cecha tego stylu. Dynamiczne postacie w ruchu zawsze zgrabnie przedstawione przy pomocy wirujących refleksów światła. Często w kontakcie z wodą lub powietrzem
Należy również nadmienić, iż tatuaż tebori rozpowszechniony jest wśród członków japońskiej mafii (Yakuza).
Naczytałam się, nasłuchałam od kolegów o bólu, o wzorach, o dumie z pięknego tatuażu. Ale u mnie i tak musi być zawsze „po mojemu”, stąd wzoru szukałam tak długo, aż znalazłam taki, który do mnie krzyczał z obrazka. Metoda tatuowania bambusową pałeczką w świątyni, w której obserwowałam ludzi wpadających w trans, także tworzy specyficzna atmosferę. Świadomość, że nie jest to miejsce turystyczne, że nasi instruktorzy mają takie tatuaże – to wszystko sprawiło, że podjęcie decyzji nie było trudne. Miałam wprawdzie w głowie opinie lekarzy, że mam niski próg bólowy i „very sensitive skin”, ale przecież jestem wytrwała, więc sobie poradzę. Okazało się, że atmosfera panująca w świątyni; sympatyczna dziewczynka z różowym aparatem ortodontycznym, która przygotowała dla nas mrożone desery truskawkowe; uśmiechnięte Tajki, które robiły sobie tatuaż niewidoczny, bambusowe dzwonki poruszane wiatrem i wydające niskie dźwięki podziałały na mnie tak uspokajająco, ż zachciało mi się spać. Mój tatuaż był największy z naszej czwórki, więc musiałam poczekać aż chłopcy skończą. W międzyczasie określiliśmy wielkość wzoru dla mnie i miejsce, w którym będzie się najlepiej prezentował. Poprzez pocieranie kartki ze skserowanym wzorem zwyczajnym octem smok został przeniesiony na moją łopatkę. Mogłam się upewnić, że właśnie tego chcę a tatuator dostał „ściągę” na mojej skórze. Z zadowoleniem zaakceptował wzór i wykorzystując jedno z kilku (wydaje mi się, że jakichś pięciu – sześciu) słów jakie zna po angielsku wyraził swoja opinię, że wzór jest piękny i będzie mi pasował. Uklękłam przed ołtarzem Buddy, złożyłam Buddzie rytualne pokłony a następnie położyłam na wielkiej paterze ofiarę (symboliczną opłatę za tatuaż). Mnich wziął ja razem ze mną w ręce, unieśliśmy ja wspólnie i wtedy odmówił jakąś modlitwę. Potem usiadłam sobie wygodnie na poduszkach (normalnie siedzi się na bambusowych matach, ale ja chyba byłam nieco za niska) a mnich, przygotowując narzędzia, zmówił kolejne modlitwy. Zauważyliśmy, że każdy wzór tatuażu ma przypisane tylko sobie formuły, ale słów oczywiście nie rozumieliśmy. Na końcu bambusowego kilka pojawiła się „czysta”, czyli nowa nakłuwka metalowa, mnich założył jedną lateksową rękawiczkę, nalał do zbiorniczka nieco tuszu i się do mnie uśmiechnął. Na taboreciku obok znalazło się kolejne ksero mojego wzoru (przygniecione kluczykami samochodowymi w obawie przed wiatrem), żeby mógł sprawdzać szczegóły (ten wzór wykonywał po raz pierwszy) a na podłodze rolka miękkiego papieru toaletowego do oczyszczania skóry z nadmiaru tuszu, osocza czy krwi. Warunki średnio sterylne, ale widziałam „studia” tatuażu na bazarach i tutaj wydało mi się czyściej i przyjemniej. Nie znaczy to bynajmniej, że Azja jest brudna. Potwierdzam swoje pierwsze wrażenie z Tajlandii – jest bardzo czysto, wręcz sterylnie. No i zaczęło się. Koledzy, już odprężeni, usiedli vis a vis i zaczęli snuć opowieści. Twardziele, jeden to nawet zawodnik Muay Tai, który kilka dni temu walczył tu na stadionie z lokalnym zawodowcem. Ale o dziwo, ból okazał się do zniesienia i mogłam sobie nawet z nimi pokonwersować. Robili sobie zdjęcia, czasem pozując razem ze mną a czasem pokazując mi jakieś swoje fotki – podpuszczali mnie, żebym podeszła bliżej to lepiej zobaczę! Dang – instruktor, który nas przywiózł – zaglądał co chwila i sprawdzał tatuatora, ale wszystkie szczegóły się zgadzały. Mnich wyraźnie skoncentrował się na tym wzorze bardziej niż na poprzednich, pracował niezwykle skrupulatnie i sprawnie. Mój osobisty fotoreporter dokumentował kolejne etapy fotografiami i filmikami, nie zapominając wyrażać zachwytu kunsztem artysty. Dang, przy pomocy słownika, próbował mnie pocieszać, że np. to jest właśnie najboleśniejsze miejsce, potem będzie lepiej. A następnie chwytał aparat i urządzał sesję fotograficzną. Po blisko godzinie chłopcy powiedzieli, że to prawie koniec. Odprężyłam się w oczekiwaniu na końcowe błogosławieństwo. A tu niespodzianka. Dang znalazł jakieś niedopracowane szczegóły (tylko on mógł to dostrzec, przekonałam się poprzednim razem o tym jaki jest drobiazgowy i skrupulatny), które trzeba było poprawić. Gdy został do wykonania napis pomyślałam, że jest właśnie czas najwyższy, bo wsłuchiwanie się w dźwięk bambusowych dzwonków i medytowanie przestaje mi właśnie wychodzić (trudno się na tym skoncentrować, gdy drętwieje ci pół ciała albo nerwy wykonują inne zaskakujące sztuczki – taka chyba specyfika łopatki). Zatem gdy mnich z uśmiechem powiedział swoje „ok, ok” poczułam sporą radość, ale i ulgę. Jeszcze tylko błogosławieństwo, rytualne wklepywanie czegośtam w tatuaż, dmuchanie na niego i mruczenie zaklęć – i po wszystkim! Natychmiast pobiegłam do lustra. Rzeczywiście – ślicznie. Rezultat przerósł moje oczekiwania.
Po powrocie do Chiang Mai w ekspresowym tempie spakowaliśmy się –każde z nas w dwa plecaki. Jeden, duży, pozostawimy w mieście na dwa miesiące pod opieką poznanego dzięki CS Anglikowi, a drugi zabierzemy ze sobą. W nerwach czekamy „wieki” na gospodynię, żeby się rozliczyć za pokój; jedziemy taksówka do centrum i biegniemy do agencji turystycznej. Obiecujemy sobie, po ostatnich przygodach z zakorkowanym Bangkokiem, że na lotnisko pojedziemy kilka godzin wcześniej. W te stronę kupiliśmy bilety za 52 zł (ciesząc się, że nie 90 zł w TAT czyli agencji rządowej) a powrotem dostaliśmy bilety za 35 zł. Standard jest nieco gorszy, ale także do zaakceptowania i nadal sporo wyższy nie polskiego PKSu. Problemem jest tylko takie usadowienie się, by nie podrażnić świeżych tatuaży. Jakoś się nam to w końcu udaje.
24 stycznia, poniedziałek
Jest już na tyle dobrze, że znowu mogę ćwiczyć. Co więcej byłam na dwóch treningach – rano i po południu. N tym ostatnim nawet sparingowałam, czyli walczyłam z dziewczyną z Irlandii. Przesympatyczna, dwa razy większa (szersza) ode mnie, trenująca od kilku tygodni. Ale zabawa była przednia. Kilka razy ona trafiła mnie, kilka razy ja ją… a potem nadal rozmawiałyśmy! Dziwne uczucie – tłuc się z laską i nie mieć do siebie nawzajem żalu :D
Wieczorem udało mi się zdobyć wzór tatuażu, który sobie wymarzyłam. Jestem zodiakalnym smokiem i obejrzałam setki takich wzorów, ale żaden mi się nie spodobał. Az w końcu na mapie miasta dojrzałam reklamę studia tatuażu dejavoo z maleńkim zdjęciem takiego tradycyjnego smoka – pod razu wiedziałam że właśnie tego chcę. Z trudem odnalazłam studio (w Tajlandii numeracja domów nie idzie po kolei a uliczki wija się jak węże) i wykazałam zainteresowanie. Okazało się, że tutaj będzie to kosztowało sześć razy więcej i trwało cztery razy dłużej, bo tu się robi dla piękna a nie dla świętości (ochrony). Rezultat metoda tradycyjna wyglądał jak po maszynce. Poprosiłam więc o możliwość zrobienie fotki, żebym mogła się zastanowić w domu. Potem Łukasz profesjonalnie obrobił fotkę w specjalnym programie, aby było widać wszystkie szczegóły, wydrukowaliśmy ja w różnych rozmiarach i byłam gotowa do tatuowania.
22 stycznia, sobota – 23 stycznia, niedziela
Wczoraj po południu ponownie odwiedziłam mój „ulubiony” szpital, by wykonać badania kontrolne. Okazało się że jeszcze kilka milionów tego cholerstwa sobie we mnie gości i ma się nieźle, wiec dostałam następną dawkę antybiotyku. Skutkiem tego następne dwa dni spędziłam w okolicach własnego łóżeczka a o treningach nie mogło być mowy.