skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 20 września 2011

Piątek, 10 czerwca

O godz. 16tej dnia poprzedniego wsiadłam do pociągu, by po 20tu godzinach wysiąść w Kunmingu. Pisałam już o tym, że jazda pociągiem w Chinach to przeżycie samo w sobie. Na dworcu kolejowym podróżnych nie wpuszcza się bezpośrednio na peron. Po kontroli bagażu (skanowanie jak na lotniskach) pasażerowie zasiadają w poczekalni, nawet kilkanaście godzin przed odjazdem pociągu, skąd dopiero kilkanaście minut przed odjazdem wchodzą przez specjalne bramki z chińskimi znaczkami na właściwy peron. W poczekalni panują pogmatwane zasady, bo – jak pisałam – należy jak najszybciej dotrzeć do właściwego wagonu, bo walka rozgrywa się o niebiletowane miejsca oraz przestrzeń na bagaże na półce.
No więc noc w hardsleeperze z Guilin (miasta w prowincji Guangxi) do Kunming (stolica prowincji Yunnan). Wkrótce przekonam się, ze to trasa krótka a pociąg zdecydowanie góruje komfortem i przystępnością cenową nad autobusem. W pociągu Chińczycy nieustannie jedzą, palacze oczywiście palą. Resztki spożywanych w dużej ilości pokarmów lądują na podłodze, a ich opakowania - za oknem. Wkrótce podłoga wagonu usłana jest śmieciami. Jednorazowe przejście sprzątacza tylko na krótko poprawia sytuację.
Popołudnie i noc w pociągu do Kunming, do stolicy prowincji Yunan (Junnan to tradycyjna polska nazwa (egzonim) zalecana przez Komisję Standaryzacji Nazw Geograficznych; w polskiej literaturze powszechnie stosowana jest również forma chińska (endonim) w zlatynizowanym zapisie pinyin - Yunnan. (pinyin: Yúnnán) - górska prowincja w południowo-zachodniej części ChRL.
Jej nazwę można przetłumaczyć jako "Na Południe od Chmur"). Ach jak się cieszę! Teraz już będzie pięknie, kolorowo i będzie działał telefon. Tak sobie obiecuję. A Łukaszowi obiecuję, że będzie ciepło, wygodnie i malowniczo. Bo jedziemy w góry, a on tych gór nie lubi. No to wyszukuje informacje jak to łatwo się tam przemieszczać, że plenery na zdjęcia są cudne nawet z drogi i że wcale nie zmarznie. Yunnan, prowincja na południowym zachodzie Chin, graniczy z jednej strony z Tybetem (podnóże krainy lodowców i ośnieżonych pięciotysięczników), z drugiej - z Birmą i Laosem (parno i wilgotno).
Ponieważ udało nam się dostać bilety na nocny pociąg do Dali, spędzamy dzień zwiedzając Kunming. Najpierw mam pewien kłopot z odnalezieniem się na dworcu kolejowym, tak jest olbrzymi. Potem ze znalezieniem właściwe autobusu, bo choć dzięki LP wiem jakiego autobusu szukam, to wszystkie oznaczenia występują tylko w postaci chińskich znaczków. Trochę to trwa, ale dzięki cierpliwości spotykanych ludzi w końcu się udaje. Czasami mam wrażenie, że ci ludzie nie tylko ze mną nie potrafią się porozumieć, ale nawet między sobą. I wtedy przypominam sobie, ze czytałam, iż prowincja Yunnan charakteryzuje się tym, że na ok. 400 tys. km kw powierzchni mieszka blisko 44 mln ludzi, 25 narodowości, prócz Chińczyków m.in. Naxi, Bajowie, Tybetańczycy... Czuję się trochę jak w Indiach, gdzie oficjalnie funkcjonuje 15 języków i 254 narzecza.
Zupełnie nie miałam dziś ochoty na zwiedzanie. Po całonocnej podróży i z perspektywą następnej można zwiedzać, gdy wyjeżdża się na dwa tygodnie urlopu i liczy się każda chwila. Po roku w drodze jednak, gdy co chwila zmieniają się strefy klimatyczne i upodobania kulinarne, po takiej podróży marze o gorącej kąpieli i drzemce. Skoro jednak uda mi się zaoszczędzić na noclegu i podróżować nocą, to staram się cieszyć wizytą w tym mieście. Bo niestety, w drodze nie da się ominąć wielkich miast, których stare dzielnice -nawet te reklamowane w kolorowych folderach - niemal zrównano już z ziemią, by zabudować je hektarami blokowisk i gąszczem imponujących biurowców. Tak to widzę choćby tutaj, w stolicy prowincji Kunmingu.
W autobusie spotykam przesympatycznego, starszego pana z żoną. Usłyszał jak rozmawiamy po polsku i odpowiedział... po słowacku! Co za zaskoczenie!!! Opowiedział, że jako żołnierz został oddelegowany do byłej Czechosłowacji. Cała scenka musi wyglądać bardzo zabawnie, bo w autobusie pełnym Chińczyków toczy się polsko-słowacka rozmowa, okraszana angielskimi wyjaśnieniami i salwami śmiechu. Ludzie wokół interesują się kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Tak bardzo próbują nam pomóc w dotarciu do świątyni, którą chcemy zobaczyć, że ostatecznie wysiadamy za wcześnie :)
Wokół siąpi deszczyk, otaczają nas tłumy a mnie nie spieszy się wcale do tej świątyni. Sporo czas trawię więc spacerując po jakimś podziemnym centrum ze sklepikami dla kolekcjonerów. To nie jest miejsce turystyczne. Kilka rzędów sklepików ze starymi banknotami, z plakatami i ręcznie malowanymi czy raczej pisanymi „obrazami”. Wszystko to piękne i panuje tu niepowtarzalna atmosfera. Obcowanie z pięknem dobrze wpływa na ludzki umysł. Na mój także, więc z czasem odzyskuję humor. Do zadowolenia z chwili brakuje mi jeszcze tylko dobrego jedzenia. Ale przecież jestem w Chinach. Co kilka metrów można znaleźć uliczne jedzenie. Po drugiej stronie ulicy jest wejście do zoo, więc jest też cały „pasaż” jedzeniowy. Nie potrafię nazwać rzeczy, które proponują, więc kosztuję wszystkiego. Mój żołądek wiele musi znieść, ale jestem z niego bardzo dumna.
Czas na zwiedzanie. Usytuowany na wysokości około 2000 m n.p.m. Kunming zaczął nabierać znaczenia w VIII wieku, gdy znalazł się w rękach Królestwa Nanzhao. Stał się bowiem jego drugą – po Dali – stolicą. W XIII wieku przed inwazją Mongołów był to już poważny, liczący się ośrodek. Jednak ich najazd na miasto w 1274 roku spowodował niemal zrównanie go z ziemią. Na kolejną szansę Kunming musiał czekać niemal 100 lat. Dopiero dynastia Ming (1368-1644) na początku swojego panowania odbudowała miasto.
Dzisiejszy Kunming – „Miasto Wiecznej Wiosny” – także jest bardzo nowoczesnym miastem, choć nie brak w nim kolorytu charakterystycznego dla całej prowincji Yunnan. Czytałam, ze na ulicach wciąż można spotkać mniejszości narodowe, ubierające się w swoje tradycyjne stroje. Moja uwagę zwróciły dziewczynki w strojach wróżek (skrzydełka, zwiewna spódniczka i różdżka w wielu kolorach). Gdy w parku zobaczyłam stoisko z takimi strojami, sama miałam ochotę taki sobie kupić. Niestety towarzyszący mi Łukasz nie wzbił się jeszcze na ten poziom abstrakcji i zmroził mnie swoją krytyką. Do dziś żałuję, że nie dałam się ponieść emocjom.

Szkoda, że dzień okazał się dość deszczowy. Czasami trzeba było chronić się przed falami deszczu pod jakimiś gzymsami lub dużymi drzewami. Wszyscy tak robili. Spacerowanie po kostki w wodzie należy do średnich przyjemności. Ale Chińczykom pogoda zdawała się nie przeszkadzać. Jak ja się cieszę, że nie podróżuję w porze deszczowej!
W sprawie zabytków w Kunming nie mogę być obiektywna, bo ponad świątynie przedkładam parki i wąskie uliczki. Stare budowle oczywiście są urokliwe a możliwość podglądania Azjatów w trakcie tych magicznych chwil modlitwy – bezcenna. Jednak po kilku fotkach w świątyni gnało mnie już do parku. Przeczytałam, że to jeden z najfajniejszych i najbardziej kwitnących życiem parków w tej części Chin. Miałam nadzieję, że pogoda nie pokrzyżuje mi planów. Obawiałam się także, że może i tym razem się spóźnię. Już tyle razy miałam w czasie tej podroży wrażenie, że to, co chciałam zobaczyć od kilku lat już nie istnieje! Na przykład nie napotkałam właściwie tych legendarnych plujących i charkających wszędzie Chińczyków. No dobrze, tego to może mi tak bardzo nie brak! Ale muszę zobaczyć te tłumy tańczące w parkach, o których słyszałam. I to, że w przewodniku piszą, że zobaczę, nie znaczy że tak będzie. Bo przewodniki po Chinach błyskawicznie się dezaktualizują - tak wielkie jest tempo przemian. I wcale nie jest tak, że jak coś jest zabytkiem, to na pewno pozostanie w miejscu opisywanym w LP. Czasem zamiast zachwalanej starej dzielnicy znaleźć można już tylko buldożery i stertę gruzów albo blokowiska, a zamiast prowincjonalnego miasteczka - olbrzymią aglomerację z kilkoma dworcami.
Na szczęście park okazał się dokładnie taki, jak to sobie wymarzyłam. Nareszcie trafiam na wspólne tańce – są kobiety w strojach ludowych i takie w eleganckich sukienkach na bardzo wysokim obcasie, panowie w dresach i ciekawie skomponowanych zestawach. Mnie najbardziej zaskoczył gość w średnim wieku (bo tu tańczą wszyscy, od nastolatków po dziadków chyba stuletnich!) w kowbojskim kapeluszu, białej koszuli, dżinsach, czarnych glanach i z mnóstwem wisiorków czy może raczej korali. Przecież w tej grupie, gdybym pojawiła się w stroju wróżki, wyglądałabym zupełnie przeciętnie!


Inne grupy grają w karty, kości i różne nieznane mi gry. Inni śpiewają – a śpiewają naprawdę donośnie i to w odległościach kilku metrów od siebie, w różnych grupach, z różnym repertuarem. Tutaj chyba nikt nie siedzi w domu. Mam wrażenie że wszyscy emeryci i renciści z tego miasta spotkali się tutaj, by razem spędzać czas. Jest też wiele matek z dziećmi – dla matek są straganiki a dla dzieci wesołe miasteczka. Pomimo kolejnych fal deszczu nikt się nie rozpierzcha. Co odważniejsi nawet pływają łódkami po stawach. A do nich nie należę. Chronię się w restauracyjce pod drzewem. Mam stąd doskonały widok na rozbawiony tłum a makaron na zimno z sosem mięsnym okazuje się pyszny. Gdyby tylko jeszcze był gorący, ale nie wiem jak to powiedzieć po chińsku. Muszę znaleźć odpowiednią frazę w moim translatorze.
W Kunmingu spaceruję też po dzielnicy handlowej. Nieco przypomina tę znaną mi już z Guangongu. Dwie budowle, które mnie zaskakują to sklep Disneya i kościół katolicki z chińskimi napisami.