skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 14 lutego 2011

Travel Map
I've been to 62 cities in 14 countries
Magdalena is an explorer that:
does their own thing
doesn't mind roughing it
lives on the edge
Travel cred: great
I rank in the top...
0.1% most cities visited - Azerbaijan
0.1% most cities visited - Georgia
0.1% most cities visited - Myanmar (Burma)


1 lutego, wtorek
Noc spędziliśmy na lotnisku. Liczyliśmy na wygodne miejscówki (chociaż takie jak w Teheranie), ale niestety; dostęp do wi-fi kosztował 25 zł za 60 minut a dla oczekujących na odlot przygotowano tylko drewniane lawy w sali odpraw. Zatem, gdy po piątej zameldowaliśmy się do kontroli dokumentów (jakiś taki dziwny lokalny zwyczaj) byliśmy niewyspani i zmęczeni. Następną godzinę zajął nam przemarsz przez odprawę paszportową, kontrolę bagażu i nieskończenie długą strefę bezcłową. Niewiarygodne ile luksusowych sklepów i restauracji może znajdować się w jednym miejscu. Ceny co najmniej dziesięciokrotnie wyższe nić te, do których przywykliśmy przez ostatni miesiąc. W grupie ludzi oczekujących na lot do Yangan natychmiast wyróżnia się głośna ekipa – z Polski! Przekrzykują się nawzajem, opowiadają stare dowcipy i mało śmieszne historyjki. Ludzie z całego świata spoglądają na nich z politowaniem i powracają do swoich zajęć. Żenujące zachowanie turystów (oczywiście nie mówię o prawdziwych podróżnikach) z Polski jest już przysłowiowe. Niestety..
Lot, zmiana godziny na zegarku, poszukiwania naszego hosta… Poprzez CS umówiliśmy się w Yangan z najaktywniejszym w mieście couchserverem. Przyjechał po nas na lotnisko z kartką na której widniało zdjęcie Łukasza oraz jego imię i nazwisko, Welcom to Burma, słowniczek (podstawowe zwroty i liczebniki) a na odwrocie plan miasta z zaznaczonymi najważniejszymi punktami. Nasz nowy przyjaciel zabrał nas w miejsce, gdzie można bezpiecznie wymienić dolary na lokalną walutę po „najlepszym kursie w mieście”. Tu należy wyjaśnić jakie to trudne i ważne zagadnienie.
Oficjalna waluta to Kiat (MMK). Powszechny w użyciu jest US Dolar. My będziemy płacili dolarami przede wszystkim za noclegi i czasem drobne upominki. Najlepiej dolary wymienić na kiaty w Yangonie (i tu wersji jest wiele, bo to czarny rynek i informacji oficjalnych, zatem potwierdzonych brak). Sytuacja przypomina znana u nas kilkanaście lat temu z „konikami” i „cinkciarzami” w okolicach Pewexów. Trzeba uważać na policję, która „wychwytuje” zachodnich turystów – oficjalny kurs, proponowany przez rząd to 60 kiatów za dolara a nieoficjalny, czyli rynkowy około 800-870 kiatów. Spora różnica. Nieco lepszy kurs można uzyskać od "sprzedawców ulicznych" kursujących w okolicach Sule Pagody (1$=900K) i różnych zabytków, ale te transakcje są szemrane, ryzykowne, bo oprócz policji zagrożeniem są nieuczciwi kontrahenci. Słyszałam mnóstwo historii o podmienianiu paczek z pieniędzmi, zaniżaniu kursu ze względu na jakość dolarów itp. Generalnie trzeba uważać, co się dostaje i w jaki sposób, obserwować otoczenie itd. Market ma zaciszne miejsca, gdzie na spokojnie można przeliczyć pieniądze i dokonać wymiany. Ale poznany w drodze Czech opowiadał, że przeliczenie równowartości stu dolarów zajęło mu pięć minut! Handlarze sami zaczepiają turystów proponując wymianę.
Bezpieczniej jest w hotelach, ale tam kurs jest zdecydowanie niekorzystny. Natomiast nasz przyjaciel zabrał nas do hotelu, ale na jego zaplecze. Za szeregiem hotelowych sklepów z pamiątkami znajdował się profesjonalny punkt z maszynkami do sprawdzania dolarów i liczenia pieniędzy. Klienci dostawali paczki z kiatami w specjalnych czarnych reklamówkach a kurs wynosił 850 kiatów za dolara. Żadnej prowizji. Bezpiecznie, szybko i sprawnie. Robi wrażenie.
Nie ma ani krzty przesady w tym co jest napisane na forach, ze $ maja byc nieskazitelne! Zasady, którymi należy się kierować przy wyborze:
- jak 'najnowsze' $ - my zakupiliśmy te z roku 2009
- seria CB jest niewymienialna
- czyste (żadnych plamek, napisów itp), proste (żadnych zagięć), kompletne (żadnych naderwań)
- najwyższe kursy przy 100 dolarówkach.

Jakość kiatów - najczęściej wymięte, pogniecione, brudne, podarte, kilkakrotnie posklejane, spięte zszywaczem dwudziestki (w setkę) itd.
Pierwsze wrażenia w Birmmie? Przede wszystkim to, że ludzie są niesamowicie mili. Z czymś takim jeszcze się nie spotkałam (a to mój bodajże 33 kraj). Już na lotnisku zaskoczyło mnie kilka sytuacji, np. gdy poprawiłam lakier na paznokciach i miałam kłopot z włożeniem czegoś do ciasnej kieszonki plecaka podbiegła do mnie pani z obsługi i z promiennym uśmiechem wyciągnęła dosłownie pomocną dłoń. Gdy okazało się, że nie możemy znaleźć naszego couchserverowego przyjaciela pani z informacji turystycznej zaproponowała, że do niego zatelefonuje. Tak samo zachowywali się kierowcy taksówek, kiedy dziękowaliśmy za kurs mówiąc, że na kogoś czekamy. Wartość tych zachowań zrozumieliśmy dopiero później, gdy dowiedzieliśmy się jak straszliwie drogie są tu telefony i że mało kogo na nie stać.
Kupiliśmy bilet na wieczorny autobus do Mandalay – najbardziej na północ wysunięty punkt, z pośród tych, do których zamierzaliśmy dotrzeć. Pozostało nam więc kilka godzin na zwiedzanie stolicy – nie stolicy. Z jednej strony jednak byliśmy straszliwie umęczeni podróżą, z drugiej zaś zabytki tego miasta nie jawiły nam się jako specjalnie interesujące. Spacerowaliśmy więc po mieście chłonąc jego specyficzną atmosferę. Główna ulica wygląda jak gościńce naszych wiosek w XX wieku, przystań promowa jak miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Przypomnieliśmy sobie, że obowiązuje tu ruch prawostronny (od pół roku ciągle mam do czynienia z lewostronnym, więc auta „wyskakujące na mnie na zakrętach” były małym utrudnieniem), ale kierownice także znajdują się po prawej stronie, więc prowadzenie pojazdu w takich warunkach to istna ekwilibrystyka. To prawda, że autobusy mają specjalnego chłopaka, wiszącego przez drzwi z lewej strony przez cała drogę, który informuje swojego kierowcę kiedy może wyprzedzać a innych – wystawianiem ręki – o tym zamiarze. Przez cały pobyt w Birmie nie zauważyłam, by ktoś używał kierunkowskazów. Świateł drogowych zresztą także niekoniecznie.