skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 19 października 2010


16 października, sobota
Indie to taki kraj, w którym trudno cokolwiek zaplanować. Dlatego na rzeczy ważne trzeba przeznaczyć naprawdę duuuużo czasu. Dlatego postanowiliśmy nie odpoczywać w ponurym mieście Gorakhpur, lecz o świcie wyjechać do granicy, by przekroczyć ja rano i zdążyć na dzienny autobus do Katmandu. Plan z założenia był dobry, ale jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Oczywiście wszystko trwało i kosztowało znacznie więcej, niż miało. O kłopotach z wynajęciem busa, wymiana pieniędzy, znalezieniach hotelu nie będę tutaj opowiadała.
Chce wspomnieć o tym, jak wygląda przekraczanie granicy indyjsko – nepalskiej. Niestety innym razem – gdy wrócę z trekingu nepalskiego dookoła Manaslu. Urodziny zamierzam świętować na wysokości około 3 000 metrów. Odezwę się około 9-10 listopada z Pokhary. Aha, mam nepalski telefon (z powodu festiwalu, czyli lokalnego święta, nadal czekam na jego aktywację): +977 9808920636
Pozdrawiam serdecznie!

sobota, 16 października 2010

15 października, piątek
VARANASI-
miasto symboli, świętej rzeki Ganges, otoczonej Ghatami od zachodniej strony. Mnóstwo pielgrzymów,joginów, ascetów wegetujących w dymie marichuany. 24h płoną stosy ciał
uprzednio namoczonych w GangesieAtrakcją Varanasi jest oglądanie wschodu słońca z Gangesu. Trzeba wstać przed piątą rano i rikszami pojechać do gachów – tam, gdzie ludzie się kapią, piorą, kremują zmarłych.
W Internecie znalazłam info, że w Varanasi parę lat temu, lekarze mieli układ z właścicielami restauracji. Polegał on na tym, że restauracje miały specjalnie truć turystów, którzy trafiali do odpowiednich klinik. Lekarze po wyleczeniu pacjenta, wyciągali sporą kasę z ubezpieczenia turysty. Trwało to latami. W pewnym momencie doszło nawet do śmierci kilku turystów i firmy ubezpieczeniowe przeprowadziły śledztwo. Wszystko wyszło na jaw, jednak nie można z całą pewnością stwierdzić czy ten proceder został zaniechany. Również w innych miastach (np. w Agrze) także praktykowano tego typu działalność. Ponieważ mój żołądek nieśmiało się buntuje, tym bardziej postanawiam tego dnia zrobić głodówkę oczyszczającą.
Po piątej umówionymi rikszami jedziemy (połowa grupy) na ghaty, na których dokonuje się ostateczna podróż w zaświaty. Wybrzeże ma ponad 100 ghatów, z czego 2 są najważniejsze dla umierających Hindusów. Podobno każdy chce umrzeć w Vanarasi (Benares), zostać spalonym a popioły mają być wrzucone do Gangesu. Pogrzeb kosztuje 30tys. rupii a do spalenia jednego ciała potrzeba 150kg drzewa. Resztki nieopalonego ciała zrzucane są do wody (miednice, żebra). Przez dobę spalanych jest ok. 400 ciał. Na miejscu znajduje się wielu ludzi, nie wiadomo, czym się zajmują, dlatego trzeba się bardzo rozsądnie zachowywać, aby nie popaść w tarapaty. Zwłoki przynoszone lub przywożone są na miejsce przez rodzinę. Tutaj osoby z kasty niedotykalnych zajmują się resztą ceremonii. Ciało zanurzane jest w Gangesie i układane na schodach. Po ułożeniu stosu, ciało jest kładzione na nim i podpalane. Do tego służy specjalna wiązka patyków odpalana od świętego ognia palącego się od wielu lat i dopiero wtedy zapalany jest stos. Ciało pali się ok. 4-5 godzin. Staliśmy, przyglądając się ceremoniom i mieliśmy mieszane uczucia. Co chwilę przychodził jakiś naganiacz i mówił, że nie wolno tutaj fotografować, bo to jest święte miejsce i rodzina zmarłego może mieć pretensję. Jednak jak uiścimy opłatę w wys.400INR to wszystko będzie w porządku. Po opłaceniu można było zrobić zdjęcia palącego się ciała nawet z bliska. Miejsce położone jest nad Gangesem, więc popioły zsypywane są na brzeg a tam mężczyzna zanurzony w wodzie wielkim sitem przesypuje popioły w poszukiwaniu złota, zębów i kosztowności, które nie uległy spaleniu. Podobno wielowiekowa tradycja pozwala na taki proceder. W pobliżu stosów chodzą krowy i wyjadają kwiaty, które wcześniej były wieńcami pogrzebowymi, pasą się kozy, a psy wylegują się na rozgrzanych schodach. Jest to nieprawdopodobne miejsce, ponieważ na przestrzeni 7 km palą się zwłoki, ludzie kąpią się i robią pranie. Ponadto w wodzie moczą się krowy a inni piją wodę prosto z rzeki lub myją naczynia. Na schodach spotkać można różnych dziwaków, mędrców, hipisów i chorych. Podobno w Varanasi znajdują się specjalne umieralnie, gdzie starsi, schorowani przybywają, aby doczekać się śmierci. Wielu wolontariuszy z całego świata jeździ do Indii pomagać takim osobom i opiekować się nimi.
Wynajęliśmy łódkę i popłynęliśmy wzdłuż wybrzeża. Widok jest bardzo ładny, biorąc pod uwagę kolory budynków, ładnie ubranych ludzi.
Popołudnie to dalsza droga ku granicy z Nepalem.



14 października, czwartek
Dzień Edukacji Narodowej w Polsce
Dzień przeznaczony został w całości na przejazd do Varanasi. Kilkaset kilometrów w warunkach indyjskich potrafi stać się wielkim problemem, gdyż drogi są w opłakanym stanie, ruch na drogach ogromny a środki transportu często się psują. Zakładanych sześć godzin przeciągnęło się do trzynastu, tak, że do kolejnego miasta na naszej trasie dotarliśmy ciemna noc. Oczywiście zmęczenie grupy dało się odczuć i wpłynęło na atmosferę. W Varanasi własnie odbywa się festiwal, więc brakuje miejsc noclegowych. Przyznaję, ż e wiele pracy kosztowało mnie znalezienie hotelu dla 12 osób, ulokowanie wszystkich w pokojach o oczekiwanym standardzie i załatwienie wszystkich drobiazgów (znalezienie plecaków, które się zawieruszyły, dostawienie łóżek do pokojów itd.). na szczęście większość osób wykazała się dobrą wolą a menager hotelu bardzo chciał nam pomóc. Nauczyłam się negocjować trudne sprawy z uśmiechem na ustach, nie poddawać się przy pierwszych niepowodzeniach i nie pozwalać swojemu organizmowi paść zanim wszystkiego nie załatwię. Wprawdzie po północy wszyscy udali się na spoczynek, ja byłam tak nakręcona, że nie mogłam zasnąć do rana (miałam czas na przygotowanie się do zwiedzania) ale przynajmniej miałam satysfakcję, że wszystko jest jak należy. Następnego dnia usłyszałam kilka bardzo ciepłych słów od menagera, który podkreślił, że wszyscy są zadowoleni dzięki naszej współpracy. Okazało się, że bacznie obserwował moje poczynania. Jego komentarz bardzo mnie podbudował. Myślę, że gdybym miała pracować jako pilot czy rezydent, sprawdziłabym się w tej roli, ale za znoszenie humorów klientów musiałabym dostawać bardzo wysoką motywację finansową.
Z doświadczeń tego dnia chciałabym się podzielić wrażeniami z rozmów z Indianami. Gdy nasz bus zepsuł się na tyle, że musieliśmy zatrzymać się na naprawę, spotkałam bardzo sympatyczną rodzinkę. Zaprosili mnie do domu, więc po raz pierwszy miałam okazje przyjrzeć się jak mieszkają ludzie w warunkach tradycyjnej prowincji (w Mumbaju mieszkanie naszego gospodarza nie odbiegało od standardów europejskich). Nawet bardzo bogaci, mieszkający w olbrzymim domu, korzystają z toalet typu sławojka bez światła, łazienek bez bieżącej wody, zaledwie kilku sprzętów i naczyń w kuchni. Na podwórku znajduje się specjalny ołtarzyk, przed którym modlą się rano i wieczorem cała rodziną. Wprawdzie siostry, które mnie ugościły, chwaliły się, że każda z nich ma własny pokój, ale urządzone były – jak na nasze standardy – bardzo skromnie. Nie tylko nie ma tam sprzętów, spotykanych w pokojach polskich nastolatek, ale nawet szafek czy biurek. Uśmiechnięte dziewczęta cieszyły się z możliwości porozmawiania (z punktu widzenia języka trudno to nazwać rozmową), gdyż nigdy nie opuszczały swojej miejscowości. Podróżowanie nie mieści się w pojęciu o tym, co mogłyby robić. zapytane o przyszłość, odparły, że ich jedyna przyszłością jest kuchnia. Ojciec wybierze im mężów. Zdawały sobie sprawę z tej perspektywy, najwidoczniej nie odpowiadała im, ale nie sądzę, by zrobiły coś, co można by zakwalifikować jako bunt czy chociażby wyraz niezadowolenia.

czwartek, 14 października 2010





13 października, środa
Jestem w Khajuraho. Znanym ze swoich przepięknie zdobionych tysiącletnich świątyń. Większość osób kojarzy te świątynie po rzeźbach przedstawiających pozycje Kamasutry. Jest to chyba drugi po Taj Mahalu najważniejszy punkt turystyczny Indii. Świątynie podzielone są na zachodnią, wschodnią i południową grupę. Płatna jest tylko zachodnia, ale tam znajdują się najpiękniejsze obiekty. Bilet znów 5$ (lub 250 INR). Audio guide jest koszmarny, tylko denerwuje. Poskąpiliśmy na przewodnika, grupa rozpełzła się w poszukiwaniu wszystkich 590 scen rzeźbionej Kamasutry. Nie wszystkie udał się nam odnaleźć, ale te które znaleźliśmy były wystarczająco inspirujące i wywołały burzliwe dyskusje. Jacek, miejscowy chłopak, który chce zostać przewodnikiem po polsku i udzielałam mu lekcji języka, mówić, że jest jeszcze młody więc z rodzicami nie może na te sceny patrzeć, ale jak jest sam to jak najbardziej.
Khadjuraho składa się z dwóch części: nowej i starej wioski. W nowej jest fajny plac z małymi tanimi knajpkami, kino obwoźne ze starymi indyjskimi filmami i obchody festiwalu ku czci kochanki Wisznu. W starej części są wąskie uliczki, progi smarowane codziennie krowim łajnem przeciwko komarom i domami, na których farbą wypisuje się daty kolejnych szczepień dzieci tu mieszkających.
Najciekawszym doświadczeniem dnia był jednak masaż ajuwerdyczny. W długiej podróży warto sobie sprawiać czasem małe przyjemności, zadbać o własne ciało. Indyjski masaż znakomicie się do tego nadaje. Czym jest masaż tego typu tłumaczyć nie będę, chciałam tylko wspomnieć o swoich wrażeniach. Silne uciskanie wybranych punktów na całym ciele, zakończeń nerwowych, rozcieranie innych, specjalne olejki, coś w rodzaju masażu limfatycznego… po godzinie byłam tak rozleniwiona, że usiadłam w cieniu przy hotelu niczym z epoki kolonialnej i zapadłam się w odczuwanie radości z tego słońca, wiatru, pięknego świata wokół i rozkosznej błogości mego ciała pachnącego olejkami. Cudowne doznanie.

środa, 13 października 2010



Dzień miał być z założenia leniwy i przeznaczony na odpoczynek. Zwiedzanie Orchhei wynikło niejako przy okazji, gdy znalazłam informacje o ciekawych świątyniach w okolicy. Okazało się, iż są tak ciekawe, iż na zwiedzanie ich zeszło mi pół dnia. Zabrakło czasu na Internet, na odpoczynek – potem już tylko jazda autobusem po niekończących się indyjskich drogach.
Świątynie Orchchei są zjawiskowe. Oczywiście przewodnik wiele pokaże, otworzy bramy zamknięte na kłódkę, opowie o historii i architekturze. Dla mnie jednak najważniejsze, szczególnie w tym miejscu, były wrażenia, przeżycia. Z dachu XVI-wiecznego pałacu wszystkie te budowle, wyłaniające się z leśnej gęstwiny, wyglądały magicznie. Uruchamiały wyobraźnię niczym kambodżańska Angkor Znakomite miejsce by się zadumać, dać się ponieść skrzydłom wyobraźni.



11 października, poniedziałek
W związku z przyjazdem moich poznaniaków, zmianił się mój sposób podróżowania. Im zaś zmieniły się plany. His is India. Gencja turystyczna zawaliła sprawe zakupu biletów na przejazd pociągiem do Katmandu, zatem wynajęli busa na kilka dni i wyznaczyli trase przejazdu do granicy ze zwiedzaniem pod drodze ważniejszych zabytków północnych Indii. Chciałam to odłożyć na listopad, ale siła wyższa. Zatem jeździmy busem, wynajmujemy pokoje w nienajtańszych hotelach i w ogóle czuje się jak na wycieczce all inclusiv.
Wczoraj zwiedzaliśmy pałac Fathaipur Sikrim, dziś czas na Taj Mahal. Jerzy zbudził wszystkich w środku nocy, o 5:30 wyruszamy na wschód słońca w tym jednym z najpiękniejszych miejsc świata. Jakie te Indie romantyczne!
Taj Mahal to perła architektoniczna. Stoi na marmurowej platformie. W każdym z jego narożników wzniesiono ozdobne białe minarety. Mauzoleum Taj Mahal zbudował Szach Dżahan dla Mumtaz Mahal, swojej drugiej żony, która zmarła w 1631 r. podczas porodu. Cesarz był zrozpaczony. Grobowiec wznoszono przez 22 lata (1631 – 1653) a przy budowie pracowało 20 tys. osób z Indii i Azji Środkowej. „Po ukończeniu pracy obcięto im dłonie lub kciuki, by nie mogli stworzyć dzieła, który dorównywałyby mauzoleum”. Isa Khan (z perskiego Szirazu) był głównym architektem. Sprowadzono też specjalistów z Europy, by wykonali marmurową powłokę i wewnętrzne mozaikowe inkrustacje, zwane pietra dura z tysięcy kamieni półszlachetnych.
Ogrody zaplanowano w klasycznym stylu mogolskich ćarbahg. Czteroczęściowe trawniki przedzielają sadzawki z ozdobnymi marmurowymi postumentami w środku. Mauzoleum jest z białego/ perłowego marmuru pokrytego płaskorzeźbami kwiatowymi i inkrustacjami z kamieni półszlachetnych układających się we wzory. Sklepione, rozległe łuki pokrywają arabeskowe florenckie mozaiki i inskrypcje koraniczne. Groby Mumtaz i jej męża, szacha Dżahana znajdują się w zamkniętej krypcie nad główną komnatą. Imitacja grobu, otoczona ażurowymi ścianami, inkrustowanymi 43 rodzajami różnych kamieni półszlachetnych – znajduje się pod centralną kopułą w Cenotaph of Mumaz Mahal. Wyjście prowadzi na dziedziniec, skąd roztacza się widok na spokojnie płynącą rzekę Jamunę. W oddali: mury fortu. O kontemplacji można zapomnieć, zbyt wielu zwiedzających. Przypomniała mi się głośna sprawa „z przeszłości” związana z pokazem mody firmy Chanel w Paryżu, w czasie którego znana modelka Claudia Schiffer zaprezentowała nową suknię, dzieło Carla Lagerfelda. Projektant zaczerpnął wzór z napisów w świątyni Taj Majal, o których powiedziano mu, że są poezją miłosną. Okazało się jednak, że nie były to rymy miłosne, lecz fragmenty prozy koranicznej oraz znak przypominający kształtem „9” – symbol Boga. Uczucia religijne muzułmanów zostały obrażone i natychmiast pojawiły się protesty. Pod adresem modelki skierowano także liczne groźby. Suknię zniszczono. Przykład nieznajomości kultury czy świadoma prowokacja?
Ciekawy jest sposób, w jaki indyjscy konserwatorzy usuwają z marmurów Taj Mahal zabrudzenia spowodowane przez zanieczyszczenie powietrza. Na mury nakładają „maseczkę” przygotowaną z mikstury „multani mitt” – sproszkowanej gliny, ziaren zbóż, mleka i soku z limony. Po 24 godzinach zmywają ją ciepłą wodą usuwając jednocześnie zabrudzenia z wierzchniej warstwy marmuru. Przepis ten odnaleziono w XVI w. mogolskim manuskrypcie. Metoda ta okazała się skuteczna na tyle, że „rozważa się jej zastosowanie do renowacji zabytków na całym świecie”.
Następnych kilka godzin spędziliśmy w autobusie, w drodze do fortu w Gwalior. Miejsce okazało się wielkim, pozytywnym zaskoczeniem. Olbrzymi fort, wzniesiony na wzgórzu, wypełniony historycznymi budowlami do dziś zaskakującymi poziomem rozwiązań technicznych. Widoki z gatunku tych zapierających dech w piersiach. Kilkugodzinny spacer pod opieką miejscowego przewodnika wywarł na mnie wielkie wrażenie.
Wieczorem dojeżdżamy na nocleg w Orchhe. Pomyślałam sobie, że jeśli chcę zaoszczędzić trochę na przydrogawych noclegach, to muszę sama wynegocjować dobrą cenę. Z miejsca zostałam więc głównym negocjatorem naszej ekipy.

sobota, 9 października 2010

Travel Map
I've been to 36 cities in 10 countries
Magdalena is an explorer that:
occasionally strays off track
is happy with a roof and running water
flirts with danger
Travel cred: great
I rank in the top...
0.1% most cities visited - Azerbaijan
0.1% most cities visited - Georgia
0.2% most cities visited - Armenia
10 października, poniedziałek
O 1:20 wysiadam w Agrze. Jestem wyspana i spragniona internetu, wiec nie szukam hotelu, tylko lokuję się w poczekalni pierwszej klasy dla kobiet z łazienką, prysznicem, wiatrakami, AC i wielka plazmą. Mnie jednak cieszą kontakty - ładuję sobie wszystko po kolei w komfortowych warunkach i za 50 rupii łapówki mam ten przybytek na 5 godzin tylko dla siebie. Uzupełniam pamiętnik, pisze listy i czekam na otwarcie jakiejś kafejki internetowej, bo nie ma tu wi-fi.
Agra liczy około 1,3 mln mieszkańców. W XVI w. (1526 r.) Babur, władca z dynastii Wielkich Mogołów ustanowił tu stolicę Państwa. W następnych stuleciach każdy władca próbował postawić budowlę przyćmiewającą dokonania poprzedników. Przypuszcza się, że Agra powstała na miejscu starożytnego hinduskiego królestwa. Około 1022 w. została zniszczona przez afgańskiego króla Mahmuda z Ghazni. W 1501 r. Sikander Lodi ustanowił tutaj stolicę swojego państwa. Po pokonaniu przez Babura – ostatniego sułtana Lodi w bitwie nad Panipatem (1526 r.) – miasto zostało wtedy stolicą Mogołów.

Okres największej świetności trwał od połowy XVI w. do połowy XVII w. za panowania Akbara, Dżahangira i Szacha Dżahana. W tym czasie wzniesiono fort, Taj Mahal i grobowce. W 1638 r. szach Dżahan rozpoczął budowę Delhi. 10 lat później jego syn Aurangzeb przeniósł tam stolicę. W 1761 r. Dźatowie zrujnowali wiele budowli i ograbili Taj Mahal. W 1770 r. zajęli ją Marathowie a w 1803 r. władzę przejęli Brytyjczycy.

Wstęp do miejscowych zabytków jest dość drogii; Taj Mahal – 750 rupii, Fort Agra – 300 rupii, pałac Fathaipur Sikrim – 260 rupii).
9 października, niedziela
O czwartej nad ranem znajomy konduktor obchodzi ze mną wszystkie sleepery, ale nie znajduje konduktora gotowego mnie przygarnąć. Poślizgnęłam się na jakiejś kałuży i nie mogłam wstać. Gdy pociąg rusza każe mi po prostu wskoczyć do jednego z wagonów.
Cały dzień spędzam w pociągach. Zadomowiłam się. Śpię na podłodze, nie przejmuje się myszami, pająkami i innymi bydlętami. Nie przeszkadza mi gdy ktoś po mnie depcze. Kąpię się w toalecie, wykorzystując butelkę po soku; robie pranie i rozwieszam na oknie. Nie daje się naciągać na wyższe ceny jedzenia i picia sprzedawanego w pociągu. Znają mnie tu już chyba wszyscy. Gdy w południe zmieniam wagon – w końcu wykupuje sobie miejsce – wszyscy mnie żegnają. Nawet się uśmiecham.
Męczący taki kolejny dzień w pociągach. Godzina przyjazdu do Delhi zmienia się jak w kalejdoskopie, poznaniacy się denerwują i próbujemy się umówić poprzez smsy. Ostatecznie wysiadam nocą w Agrze, by tu na nich poczekać.




8 października, piątek
Wysiadamy w Arugambad o czwartej nad ranem. Na szczęście czaj z mlekiem sprzedają o każdej porze dnia i nocy. Zostawiamy plecaki (najpierw musze sobie znaleźć pracownika przechowalni tzw. cloak room), bezskutecznie szukamy szpitala, żeby zrobić kolejny zastrzyk a ostatecznie jedziemy autobusem do Ellory. Jesteśmy na miejscu o 7 rano. Czynne Pd godziny. Najlepszy czas, by rozpocząć zwiedzanie. Zaczynamy tuktukiem od części północnej, a po lunchu pieszo zwiedzamy część południową.
Ellora, grupa skalnych świątyń trzech największych religii w Indiach: Buddyzmu, Hinduizmu i Dżinizmu. Najstarsze są świątynie (chaitya) i klasztory (vihara) buddyjskie. Były wykute w latach 600 – 900 A.D. Świątynie hinduistyczne wykuto w latach 650 – 1050 A.D. natomiast dżinijskie w latach 800 – 1280 A.D.

Wśród świątyń hinduistycznych najbardziej fascynująca jest świątynia Kailasa. Bez wątpienia to arcydzieło jest jednym z największych, o ile nie największym, osiągnięciem budownictwa sakralnego w dziejach ludzkości. Wybudowana w czasach panowania króla Krishna I z dynastii Rashtrakuta w VIII wieku, reprezentuje górę Kailas w Tybecie – himalajski dom Sziwy. Technika budowy polegała na wycięciu w skale trzech olbrzymich „bruzd” a następnie, przy użyciu prymitywnych narzędzi, „wyzwolenia” obecnego kształtu świątyni. O skali budowy niech świadczy fakt, że wykuwanie świątyni trwało sto pięćdziesiąt lat i w ciągu tego czasu usunięto dwieście tysięcy ton gruzu skalnego. W skale otaczającej świątynię z trzech stron, wykuto galerię. Jej ściany, jak również ściany świątyni pokrywają panele wypełnione płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z największych epickich poematów hinduistycznych: Ramajany i Mahabharaty oraz przygody Krishny. Najbardziej znane są panele ilustrujące historię upokorzenia demona Ravana przez Sziwę. Demon, chcąc zademonstrować swoją potęgę potrząsał górą Kailas. Sziwa zgiął ją palcem od nogi. Ciekawostką może być fakt, że świątynia jest wciąż używana do modłów. Sziwa jest czczony pod postacią lingi (falusa). Gdy Łukasz ucina sobie drzemkę wspinam się na skałę, by podziwiać świątynię z góry. Naprawdę robi wrażenie.

Najmłodsze świątynie, dżinijskie, znajdują się około kilometra na północ od świątyń hinduistycznych. Najbardziej reprezentacyjną jest dwupoziomowa świątynia Indra Sabha. Parter jest podobny, chociaż dużo mniejszy i uboższy do Kailasa, ale piętro, na które prowadzą bardzo strome i śliskie schody, jest bardzo bogato dekorowane. Znajdują się tam wyobrażenia wielkich nauczycieli dżinizmu, Parasnatha i Gomatesshvara oraz kapliczka poświęcona twórcy dżinizmu księciu Mahavira. Grota ta jest godna polecenia ze względu na bardzo kunsztowne płaskorzeźby.
Około 13tej kończymy zwiedzanie. Uznajemy, że mamy jeszcze trochę czasu by zobaczyć fort, który wpadł nam w oko w przewodniku. Jedziemy tam i czas traci swą realność. Wspinam się na sam szczyt poprzez ciemne korytarze, strome schody wśród nietoperzy (Łukasz próbuje się z nimi bawić!) ale widoki warte są wysiłku.
Potem pędzimy do miasta, znajdujemy aptekę, lekarza (sprzedaje w sklepie), pokój dla Łukasza (wiec mogę się wykąpać przed podróżą) i biegiem na stację. Przy kasie pobiłam się z jakimś hindusem, bo mi się wrył w kolejkę. Zgodnie z zasadami jakich się tu nauczyłam przepycham się bezceremonialnie i głośno domagam się tego, na czym mi zależy.
Z trudem znajduje peron, pociąg i pakuje się do środka. Pytałam chyba z dziesięciu osób. Dziękuję Łukaszowi za wspólne podróżowanie i uderzam do Delhi na spotkanie z moimi poznaniakami. Pytam jeszcze raz dla pewności i okazuje się, że ten pociąg jedzie w przeciwnym kierunku. W panice, z wielkim plecakiem – wysiadam. Następne godziny to pasmo nieszczęść.

7 października, czwartek
Nasz gospodarz ma wi-fi więc rano trudno nam się wygrzebać. W kawiarence internetowej trzeba się wylegitymować i podlega się kontroli, ni można użyć swojego laptopa. A tutaj przyjemnie i bezpiecznie, i jeszcze gospodarz prawdziwa kawę przyrządził!
Mieliśmy do załatwienia kilka spraw, jak sprostowanie informacji dotyczących naszych biletów, zostawienie bagaży w przechowalni (tutaj zagmatwanie tego procesu sięgnęło zenitu, więc nawrzeszczałam na kilka osób) i wysłanie paczki z pamiątkami do Polski. Znalezienie właściwych urzędów, nadanie paczki – zajęło kilka godzin (w czasie gdy Łukasza rzeczy przeglądano i pakowano, ja zdążyłam się zdrzemnąć).
Po obiedzie poechaliśmy pod hotel „Taj Mahal Palace”, na który przeprowadzono zamach terrorystyczny. Wokół zasieki, mnóstwo mundurowych i wozów bojowych. W pobliżu stoi Brama Indii – 26m wysokości, która jest zamknięta dla zwiedzających. Przeszliśmy do dworca Chhatrapati Shivaji Terminus, zwanego popularnie Victoria, który wpisany jest na listę zabytków UNESCO. W pobliżu dworca znajduje się zabytkowy budynek Poczty Głównej (rano już ją „zwiedziłam”).
Na koniec dnia spotkaliśmy człowieka, który zaproponował nam statystowanie w filmie bolywoodzkim następnego dnia. Szkoda, że nie spotkaliśmy go wczoraj. Natomiast pojechaliśmy do domu handlowego, specjalizującego się w elektronice. Szybkie zakupy potrzebnych urządzeń, kabelków i wtyczek.
Gdy tylko wsiedliśmy do naszego sleepera, zasnęliśmy kamiennym snem.



6 października, środa
Mumbaj, znany kiedyś jako Bombaj. Olbrzymie miasto – tego staram się unikać. Jest tu jednak kilka miejsc, które po prostu trzeba zobaczyć, jest host, który nas ugości i najwększy rynek elektroniczny, a trzeba kupić kilka drobiazgów.
Podobnie jak w każdym większym mieście w Indiach przepisy drogowe w Mumbaju zdają się istnieć tylko na papierze. W praktyce jednak jedyną zasadą, do której zdają się stosować jest ruch lewostronny. Każde przejście przez ulicę wymaga mieszaniny cierpliwości, odwagi i doskonałych umiejętności lawirowania. Jednostajnym strumieniem suną jezdnią ciężarówki, autobusy, samochody osobowe i motocykle, łamiąc wszelkie przepisy i próbując wcisnąć się w każdą wolną przestrzeń, wyprzedzając z obydwu stron. Pomiędzy nimi czarno-żółte, trójkołowe riksze – ulubiony środek transportu dla wielu Hindusów – manewrują umiejętnie wokół znacznie większych pojazdów, wydając przy tym charakterystyczny, terkoczący dźwięk dwusuwowego silnika. Połowie pojazdów brakuje zewnętrznego lusterka wstecznego i prawie każdy z nich ma z tyłu napis „Używać klaksonu”. Faktycznie, całkowity chaos potęguje jeszcze ciągłe wycie, piszczenie i buczenie klaksonów, piszczałek, trąbek i dzwonków oraz wszelkich innych przyrządów wydających dźwięk, używanych do zażegnania niebezpieczeństwa potencjalnej kolizji. To cały skomplikowany język, ale tutaj jest wyjątkowo głośny. Nie sposób skupić myśli. Ciężko się porozumieć, bo głos tonie w tym hałasie.
W środku tego chaosu my, niedoświadczeni obcokrajowcy, usiłujący dostać się na drugą stronę niczym dwoje pływaków w rwącym prądzie rzeki, próbujących dopłynąć do brzegu.
No i są ludzie. Około sześciu milionów w samym Mumbaju.
W tym mieście wszystko zajmuje bardzo dużo czasu. Najlepiej poruszać się pociągami, bo autobusy stoją w potężnych korkach i traci się czas. Pociągi jeżdżą szybko, często a bilety kosztują grosze. Oczywiście drugiej klasy, bo pierwszej są kilkanaście razy droższe. Można też korzystać z taksówek. Ja ufam muzułmanom – nie starają się odrzeć turysty ze skóry. Tuktuki mają często popsute liczniki – a tłumaczenie tego nieanglojezycznemu kierowcy, który dba o swoja karmę bywa problemem.
Najważniejsze doświadczenie dnia to wysiadanie i wsiadanie do kolejki miejskiej. Jest tu kilka linii pociągów, w zależności od części tego olbrzymiego miasta. Trzeba się przesiadać miedzy liniami, co czasem sprawia kłopoty. Ale najważniejsze to, by wiedzieć na której stacji wysiadamy i z której strony jest peron i odpowiednio się ustawić. Gdy tylko pociąg zwalnia ludzie wyskakują w biegu, a w tym samym czasie do wnętrza wdziera się rzeka ludzi, których nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać. Gdy czekałam, aż pociąg się zatrzyma, bo nie chciałam wyskakiwać w biegu, zostałam po prostu zmasakrowana przez desperatów wbiegających do środka. Na szczęście stał za mną duży Łukasz, który wypchnął mnie z pociągu. Musiałam sprawdzić czy jestem cała. Ponieważ narobiłam wrzasku Łukasz znowu się przestraszył, że dzieje mi się krzywda. Szczerze mówiąc bardziej byłam w szoku niż poobijana. Wnioski wyciągnęłam na wszystkie następne podróże pociągami.
Pierwszy spacer po starym mieście, centrum turystycznym, nie zrobił na mnie wrażenia w sensie architektoniczno – historycznym. Ale przekąski z ulicy są cudowne. I Lonley Planet za połowę ceny – Łukasz kupił trzy: Indie, Chiny i USA.




5 października, wtorek
Uparłam się obejrzeć wschód słońca. Ale zdecydowałam, że wystarczy mi widok z dachu naszego hotelu. Wokół skały, rzeka, bananowce i słońce wyłaniające się zza grani. Po prostu pięknie. Właściwie to zastanawiałam się co jest ważniejsze: romantyczny nastrój czy piękne zdjęcia. Miotałam się zmieniając obiektywy i ustawienia, a mój kolega przyglądał mi się pobłażliwie spod przymrużonych oczu i delektował się widokiem. Nawet nie wziął aparatu!

Po odespaniu, spakowaniu się i pozostawieniu plecaków – zwiedzamy miasteczko. Miejscowa świątynia, dzięki opowiadaniu lokalnego przewodnika, zyskuje wiele uroku. Spacer nad rzeką, łowy z aparatem, sesje fotograficzne z indyjskimi turystami, dla których biali turyści są większą atrakcją niż zabytki. Tak leniwie upływa czas i jedziemy do Hospet.
Ten autobus – do Mumbaju, zgodnie z planem tylko 15 godzin, bo ponoć droga jest bardzo dobra – jest komfortowy. Wygodne siedzenia, głośna muzyka a potem film z serii bolywoodzkich megaprodukcji, który nie daje spać. Droga niestety w większości kiepska i zatoczona. Postoje wystarczająco często, by zjeść i skorzystać z toalety. Łukasz kilka razy się w wc zapodział i kierowca odjechałby bez niego. Kłopoty żołądkowe w czasie podróży autobusem to jedna z najgorszych do przezwyciężenia trudności. A tu jeszcze przyjeżdżamy z 3-godzinnym opóźnieniem.





4 października, poniedziałek
Budzę się przed wschodem słońca. I pierwsze co dostrzegam za oknem, to horyzont palm zaróżowiony, ozłocony, rozpromieniamy przez wznoszące się ku dniu słońce. Uśmiecham się radośnie i budzę Łukasza, by też doświadczył tego cudownego zjawiska. Czuje się jakby odbywał się właśnie spektakl specjalnie dla mnie i koniecznie chce się tym z kimś podzielić.
Hampi. Tłum naganiaczy wskakuje do autobusu jeszcze zanim ten zahamuje. Nie wiem dlaczego właśnie mnie sobie upatrzyli i wszyscy (kilkudziesięciu) przekrzykują się oferując mi swoje usługi. Czyżby wyglądało na to, że to właśnie ja podejmuję decyzję? Jeden mnie ujmuje powtarzając: „Ja nie krzyczę, zapamiętaj mnie madam”. Kiedy orientuje się, że zdobył moja sympatię podchodzi o Łukasza i mówi: „mister, ja wiem że ci ludzie oferują swoje usługi, ale pana żona już mnie wybrała”. I jak tu się nie śmiać?
Znalezienie czegokolwiek w Hampi to tylko kwestia podjęcia decyzji. Jest tu wszystko. Naprawdę wszystko, czego turysta może potrzebować. Hostel, potem lekarz i kolejny zastrzyk przeciw wściekliźnie, Internet (nawet gdy nie ma prądu, kafejki internetowe tu działają). Kupujemy bilety na pociągi i autobusy planując podróż na kilka dni do przodu. Mamy opóźnienie a musze być na czas w Delhi, by ruszyć w Himalaje. Okazuje się, że do Delhi pociągi są tak oblegane, że nie jest łatwo dostać bilet, zaś prowizja agencji turystycznej może nawet podwoić cenę biletu.
Hampi, kilka wieków temu, było stolicą potężnego państwa Widżanajagaru, które zbudowało swoją potęgę, na handlu jedwabiem i przyprawami. By pojąć jak wielkie i silne było to państwo, wystarczy wyobrazić sobie, że w kulminacyjnym czasie, populacja mieszkańców Hampi, sięgała pół miliona dusz. Miasto zostało zburzone w 1565 roku, po przegranej pod Talikotą, bitwą z armią Bidżajpuru
Trzeba pamiętać, że innowiercy mogą bez problemów wchodzić do wnętrza hinduskich świątyń, ale muszą przestrzegać paru zasad. Zawsze należy zdjąć buty, przed wejściem, nie należy wnosić, żadnych skórzanych rzeczy, typu paski, torebki. I dobrze jest mieć zakryte ramiona.

Ponieważ upał dawał się we znaki a mnie trochę kręciło się w głowie po zastrzyku, wynajęliśmy tuktuka na kilka godzin. Miły chłopak świetną angielszczyzną opowiadał o zabytkach, tłumaczył co warto zobaczyć i nie zdarł z nas za dużo. Na szesnastu hektarach leży kilkadziesiąt świątyń. Wszystkie ciekawe, ale największą atrakcje zostawiliśmy sobie na deser – Vittala na zachód słońca. Wstęp dla obcokrajowców, 5 dolarów lub 250 rupi. Tak, to miejsce zasługuje na odwiedzenie. Cała świątynia jest świetnie zachowana, kamienny rydwan stoi tak jak na zdjęciach i tak jak na zdjęciach robi, wielkie wrażenie.

Wieczór spędzamy negocjując ceny za lokalne pamiątki oraz objadając się indyjskimi pysznościami. Najbardziej smakuje mi kwiat Kali (w Bombaju dowiem się, że to odpowiednio przyprawiony kalafior). Gdy nadchodzi czas powrotu do hotelu, okazuje się, że nie wzięliśmy wizytówki i nie wiemy dokąd właściwie mamy iść. Błądzimy wśród zaułków wypełnionych pielgrzymami, krowami i bezdomnymi psami. Staram się nie panikować na widok każdego psa, ale powyżej trzech nie potrafię zachować spokoju. Oczywiście wrzeszczę, gdy otaczają mnie szczeniaki, które – według opinii Łukasza – garną się do mnie niczym do matki. Obiecuję sobie wziąć się w garść.


3 października, niedziela
Właściwie cały dzień spędziłam w łóżku, albo pod prysznicem szorując ranę. Dobrze że pokój taki czyściutki i milutki. Spałam, marudziłam, jadłam co mi Łukasz przyniósł. Nawet wyszłam do najbliższej knajpki na obiad – oto moje osiągnięcia tego dnia. Żałosne. Naprawdę Bóg nam zsyła anioły, gdy są nam najbardziej potrzebne. Nie wyobrażam sobie co by się ze mną stało, gdybym znalazła się w tej sytuacji zupełnie sama. Zawsze byłam samodzielna i zaradna, ale są sytuacje, w których trzeba komuś zaufać, oddać się komuś w opiekę – i nawet ja musiałam to przyznać.
Wieczorem jedziemy do Hampi. Połączenie pociągowe jest tragiczne, więc jedziemy autobusem – sleeperem. Kosztuje straszne pieniądze jak na indyjskie warunki, ale obiecujemy sobie komfortowe warunki. Niestety. Autobus okazuje się stawy i brudny, kierowca mało uprzejmy, drogi tragiczne. A mnie nadal wszystko drażni. Łukasz, który zna mnie od kilku dni, zaśmiewa się gdy wbrew swoim przyzwyczajeniom obruszam się na brud ślamazarność kelnerów, wszechobecny brud, niewygodne siedzenia. Ale obiecuje sobie, ż jutro wstanie nowy dzień.

2 października, sobota
Przed północą znajdujemy w okolicy czysty (jakie to teraz dla mnie ważne!), choć dość drogi hotel i koło północy nareszcie mogę odpocząć. Rano przychodzę na oddział, specjalny przeciw wściekliźnie. Długo trwa tłumaczenie sytuacji, uzupełnianie dokumentów. Oczywiście mogę dostać immoglobulin – pochodzenia końskiego (w przyzwoitej cenie) albo ludzkiego (cena mnie zatrwożyla). Końskie –musze zrobić próbę, czy nie jestem uczulona, niezwykle bolesne zastrzyki na przedramionach – i okazuje się, że skórę mam tak wrażliwą, iż niemal stwierdzono u mnie uczulenie. Cały oddział schodzi się mnie oglądać. Ostatecznie podejmują decyzję, że końska wystarczy. Ale na próby robione na rękach (ta bez immoglobulin, robiona dla porównania wygląda dużo gorzej) dostaję coś przeciwalergicznego w zastrzyku dożylnim, który wystrzela ochlapując pielęgniarkę, lekarzy, mnie i salę. Już nic mnie nie zdziwi.
Zastrzyk immoglobulin boli jak cholera, ale na szczęcie tylko chwilami. Za to udo zaczyna wyglądać jak obraz kubistyczny i nie mogę chodzić. Dostaję instrukcje jakie zastrzyki kiedy mam wziąć, jak przechowywać leki itp. Ordynator oddziału wyraża zgodę na wyjście w góry za tydzień, gdyż będzie na tyle zimno, że zastrzyku nie trzeba będzie trzymać w lodówce.
W południe wybraliśmy się na bazar, ale poczułam się tak źle, że wróciłam do hotelu i spędziłam w nim cały ten oraz następny dzień. Ponieważ przed czujnym okiem Łukasza nic się nie ukryje, podejmuje on decyzję (wałczyłam oczywiście, ale wiem że była ona słuszna), że zostaje w hotelu na kolejna dobę hospitalizacji. Dlaczego? Uciekam widząc psy (i inne zwierzęta), irytuje mnie wszechobecny brud i hałas, mam zawroty głowy, ataki paniki i bólu. Jedyne co przywraca mi wiarę, że wszystko dobrze się ułoży to opieka i cierpliwość mojego towarzysza podróży. Polecam jego bloga fotograficznego: wostrogach.blogspot.com.

wtorek, 5 października 2010

1 pazdziernika - bliskie spotkanie z indyjskim psem, sluzba zdrowia i nocna jazda ambulansem


1 października, piątek
Mysore to takie senne miasteczko. Nie mieliśmy pojęcia ile chcemy tu zostać. Różne były koncepcje co warto tu zobaczyć i w jakiej kolejności. Wszystkich pokonał jednak upał. Po 10tej robi się tu tak gorąco, że do 15tej najlepiej siedzieć w okolicach wiatraka. Dlatego postanowiliśmy zobaczyć święte wzgórze Czamundi jak najwcześniej rano. To wzgórze jest jednym z siedmiu najświętszych wzgórz znajdujących się w Indiach. Na szczycie znajduje się świątynia Ćamundeśwari, bóstwa patronackiego Mysoru. Witają nas tłumy pątników, wszechobecne małpy i śliczna panorama na Mysore. Widać stąd pałac, który wegetariański maharadża, zbudował poza miastem, dla swoich mięsożernych gości.
Zwiedzamy kolejne świątynie. Największe wrażenie robi na mnie orkiestra przygrywająca w jednej z małych świątynek. Pozwalają robić sobie zdjęcia. Wszędzie wokół sprzedawcy kwiatów, kokosów i pamiątek, świeci mężowie i żebracy – a tu cisza i spokój. Tylko bajecznie kolorowi mnisi.
Około 10te jesteśmy znowu w miasteczku. Wszystkie sklepy pozamykane – tak jak poprzedniego dnia z powodu jakichś protestów antyrządowych. Ja znoszę to dzielnie – i tak nie zamierzałam kupować sari :D, natomiast Łukasz jest niepocieszony. Shopping wydaje się być jego ulubionym zajęciem :P Zaraz po surfowaniu po Internecie.
Po drugim śniadaniu ucinamy sobie drzemkę – to zdecydowanie najlepsze, co można robić podczas tego upału (a w Polsce zimno, ciemno i deszczowo?). Wyprałam i wysuszyłam co się tylko dało (zostały jeszcze plecaki i śpiwór), uzupełniłam zapas kosmetyków w wielkim markecie (tak, mój towarzysz zdążył „oblecieć” cały kilkupiętrowy sklep a ja nadal tkwiłam w tym samym dziale), który miał jednak ten minus, że dział alkoholowy był zamknięty na kłódkę.
Po południu w końcu dorwaliśmy się do Internetu a potem na pociąg. Przez Bangalore do Hapset – by zwiedzić Hampi. Spotykani ludzie bardzo się nami interesują, zapraszają na przekąski, opowiadają o mijanych świątyniach, pokazują zdjęcia rodziny i różnych miejsc w telefonach komórkowych. Dzwonią do różnych osób by pochwalić się że podróżują z turystami z Europy. Dobrze, że mają wyobrażenie o Europie, bo o Polsce to nigdy nie słyszeli. Zapraszają nas do siebie, al. tłumaczymy że mamy już bilety na dalsza trasę. Bariery komunikacyjne to jednak nie język, a przekonania: my nie pojmujemy ich metroseksualno-gejowskich zachowań, do których powszechności i nachalności nie przywykliśmy jeszcze a oni upierają się, że skoro podróżujemy razem to jesteśmy para i nie rozumieją dlaczego nie mamy jeszcze dzieci. Próbuję tłumaczyć, że poznaliśmy się tydzień wcześniej, ale mnie nie rozumieją i rozpływają się w zachwytach jaka śliczna z nas para  W końcu dajemy za wygraną.
Po 20-tej mamy przesiadkę w Bangalore. Na dworcu tłumy ludzi. Wśród nich jak zwykle bezdomne psy. Gdy mijam jednego z nich, odsuwa się, czeka aż przejdę, po czym rzuca się na mnie i gryzie w udo. Narobiłam takiego wrzasku, że zrobiło się zbiegowisko. Ludzie pytają co się stało. Po chwili wszystko jasne. Drżącymi rękami wyciągam podręczną kosmetyczkę, by zdezynfekować ranę woda utleniona w żelu. W głowie jednak pulsuje myśl, że pogryzienie w Indiach to realne zagrożenie wścieklizną. Jestem zdenerwowana, otumaniona i obolała. Na szczęście podróżuje teraz z Łukaszem, który ma medyczne wykształcenie i spore poczucie odpowiedzialności. Jemu zawdzięczam sprowadzenie pogotowia ratunkowego (czekałam półtorej godziny), skierowanie do szpitala i jako takie ogarnięcie sytuacji. Oczyszczenie rany, spisanie dokumentów, wyjaśnienie co teraz powinnam zrobić. Przy okazji lekarka komentuje sytuacje i tłumaczy menagerowi stacji, że nie powinien był jej wzywać do mnie, bo to nic poważnego. Pracownicy kolei próbowali nam pomów zaaranżować dalszą podróż, ale Łukasz uznał, że najlepiej pozostać w mieście na dzień, by spokojnie zająć się sprawami medycznymi. Jak w całej tej historii – tym razem też miał rację.
Jedziemy na sygnale do szpitala. Prywatny. Wygląda czysto, ale gdy chcę umyć ręce – nie maja nawet mydła. Okazuje się, że nie mają tez immoglobulin. Jedziemy do następnego (dobrze ze kierowca i sanitariusz się wszystkim zajmują, bo jeszcze nie ogarniamy panujących tu zasad). Szpital ogromny, uniwersytecki czy jakoś tak. Nocny dyżur. Jest już po 22iej. Szef decyduje o konieczności odkażenia rany po raz kolejny. Zabierają mnie na sale – chyba opatrunkową, ale obok wykrwawia się kobieta. Jest w ciężkim stanie po wypadku, wzywa męża – w zakrwawionej koszuli. Po jakimś czasie pielęgniarki przypominają sobie o mnie i chcą mnie opatrzyć. Zdenerwowana wychodzę jednak z sali, bo nie używają rękawiczek lateksowych! Łukasz tłumaczy im cierpliwie i ostatecznie znajdują jakieś rękawiczki, używają szczypiec – ale mam spore wątpliwości, czy to wszystko jest antyseptyczne. Plaster z opatrunkiem nie chce się kleić, co chwile coś spada na podłogę. Łukasz biega do apteki i recepcji, by opłacać kolejne badania wykupywać zastrzyki. Ostatecznie (po negocjacjach i naleganiach, bo chcieli mnie odesłać zupełnie) zgadzają się zrobić mi zastrzyk przeciw wściekliźnie i szczepionkę przeciwtężcową (mam taką, pokazuje międzynarodową książeczkę szczepień, ale to niczego nie zmienia – oni wiedzą lepiej). Oczywiście zastrzyki robią mi już bez rękawiczek, nie zważając na moje niezadowolenie. Reszta rano.

niedziela, 3 października 2010

informuje ze zostalam pogryziona przez psa Przezylam zas o psie sluch zaginal Seria zastrzykow przeciwko wsciekliznie nie jest tak bolesna jak legendy glosza :D
nowe wpisy i zdjecia jeszcze dzis

piątek, 1 października 2010




hey
moi drodzy wiem ze marzycie o pocztowkach z indii
chetnie wysle do was piekne kartki - ale musicie do mnie napisac na rozmarynka@poczta.onet.pl podac adres i czego oczekujecie Licze ze pokryjecie koszty z tym zwiazane.
30 września, czwartek
Do Mysore przyjeżdżamy pięknym rankiem. Słońce,, uśmiechnięci ludzie, uczciwi rikszarze – wydaje się, że to miejsce idealne. Po zakwaterowaniu i odświeżeniu ruszamy na zwiedzanie. No i okazuje się, że miejsce jest… gorące! Nie sposób wytrzymać. Na szczęście nawet lokalne knajpki chłodzi stado wiatraków a potrawy są tanie i pyszne.
Chronimy się przed upałem zwiedzając pałac maharadży. Pałac jest olśniewający w swoim przepychu. Został zaprojektowany przez angielskiego architekta Henry’ego Irwina. Irwin zlecenie budowy pałacu otrzymał w 1897 roku i w 1912 r, na zgliszczach popożarowych poprzedniego budynku, stanął kompleks, który zdaniem wielu, przewyższa bajkowe pałace Radjastanu.

Niestety do środka pałacu nie można wnosić aparatów fotograficznych. Niektóre sale olśniewają przepychem. Mienią się złotem, srebrem i sprawiającymi wrażenie powiększające przestrzeń, kryształowymi lustrami. Są tam, również gigantyczne, zrobione ze srebra inkrustowane cudnie drzwi.
Dla turystów „obcych” wstęp wynosi 200 rupii, ale za to w cenie dostajemy audioprzewodniki w języku do wyboru. Bardzo dobrze opracowana trasa. Potem sok z trzciny cukrowej i spacer wokół pałacu. Są wielbłądy (ulubione zwierzęta Łukasza) i słoń (nadal szukamy takiego, który mnie pobłogosławi trąbą, więc mam okazję do bezkarnego wyzłośliwiania się).
Po pałacu niewiele zostaje nam sił. Odwiedzamy jednak miejscowy bazar – słynny w całych Indiach. Zachwycają mnie tematyczne alejki, najbardziej te z kwiatami. Całe uliczki kwiatów! Girlandy, wieńce, sypkie… A potem stoisko z kadzidełkami i perfumami. Oczywiście coś niecoś kupujemy. Ale szaleństwo to dopiero mały sklepik z drewnianymi figurkami, należący do starszego pana. Tu trafiła kosa na kamień. Zazwyczaj wynegocjowuję cenę, jaka sobie założę, ale gość był niesamowity. Opowiedział historie swojego życia, przyznał ze jego rzeźby są kiepskie dlatego zatrudnia specjalistów, pokazywał zdjęcia listy przyjaciół z Europy. A kiedy nie mogliśmy się dogadać o ostatnie 25 rupii pokazał dokumenty, potwierdzające, że urodził się w 1920 r. i zapytał: Mam 90 lat, a ty mi 25 rupii żałujesz? Postawił na swoim, bo zakochałam się w tych drewnianych zakładkach i nożykach rzeźbionych w słoniki z baldachimami.


29 września, środa

29 września, środa

W Mudarai wysiadamy wczesnym rankiem. Śniadanko, kawa. Zakup biletów na wieczór do Mysore (tym razem samodzielnie, bo stacja mała i nie ma specjalnego biura dla obcokrajowców). Biuro informacji turystycznej (mapka, info o odległościach itp.), plecaki do przechowalni.
Mudarai słynie ze świątyni Mudarai Meenakshi Amman Temple o bogatej historii i tradycji. Jest olbrzymia i przyciąga tłumy pielgrzymów i turystów. Obecnie zajmuje powierzchnie 65 000 m2 i mieści budowle z XIII i XVI wieku. Długo plączę się po kolejnych zakamarkach, chłonąc te niezwykła atmosferę. Są tez oczywiście stragany, naganiacze i obnośni sprzedawcy – w chwili głupawi kupuje bransoletki na stopy, by dzwonić ponad setka dzwoneczków, ponieważ Łukasz narzeka, że nigdy nie wie gdzie jestem i się ciągle za mną ogląda. Teraz będzie mnie słyszał z daleka. Zresztą bransoletki miały wiele pozytywnych skutków, m. in. wzbudzając śmiech hindusów w kolejnych miastach.
Świątyni jest tez oczywiście słoń. Przepięknie wymalowany, wytresowany, błogosławiący pielgrzymów trąbą. Urządzamy sesję fotograficzną. Robię kilka zdjęć, cieszącemu się jak dziecko, Łukaszowi. Kiedy chcę mu podąć aparat, żeby teraz on zrobił zdjęcie mnie doznaje szoku – Łukasz ucieka. Idę zdezorientowana za nim, a on tłumaczy, że dał treserowi srilankańskie rupie. No tak, z moich zdjęć nici. Nie wrócimy tam przecież. Strzelam lekkim fochem, ale tylko dla żartu. Zresztą teraz szukanie słonia dla mnie będzie przysłowiowe. Wspomnienie tej sytuacji niezmiennie wywołuje w Łukaszu poczucie winy.
Odwiedzamy oczywiście bazar. Szukam tu spodni typu Alibaba dla siebie, ale ceny mnie nie satysfakcjonują. Stwierdzamy przy okazji, że ceny bazarowe SA bardzo podobne do tych z eleganckich sklepów. Pociąg wieczorny do Mysore.



28 września, wtorek
Pociąg mamy wieczorem, więc zawozimy plecaki na stację (przechowalnia bagażu – 60 gr za plecak, ale trzeba okazać bilet na pociąg i potwierdzenie, że bagaż został prześwietlony przez specjalne służby. Obowiązuje też zamknięcie – najlepiej przypięcie go łańcuchem z kłódką).
Na każdej stacji działają informacje turystyczne. Można dostać gratisowe mapki miasta, dowiedzieć się, które zabytki warto zwiedzić i dopytać się o sposób dotarcia do nich komunikacją publiczną lub taksówką (negocjowanie wychodzi nam świetnie, ale autobusy są wygodniejsze i tak śmiesznie tanie, że nie sposób im się oprzeć).
Nie możemy na razie namierzyć papierowej wersji LP w przyzwoitej cenie, więc przerysowuje mapkę z laptopa i zaczynamy od kościoła św. Tomasza. Powinno być to miejsce tchnące niesamowita atmosferą jako centrum życia duchowego katolików w Indiach. Ale dla mnie takie nie jest. Traktuję je raczej jako miejsce turystyczne, bo atmosfery zupełnie nie czuję. Także w katakumbach.
Potem w planie była… plaża, ale pojawił się miły kierowca tuktuka, który zaproponował wycieczkę po świątyniach za 2 dolary. Jeździliśmy więc przez kilka godzin po świątyniach (p dwa razy, bo były zamknięte więc zażądaliśmy przywiezienia nas tu jeszcze raz w tej samej cenie) a w oczekiwaniu na otwarcie świątyń odwiedziliśmy kilka sklepów z pamiątkami. Kierowca dostawał talony na litr benzyny a my pyszna herbatkę (z szafranem, cynamonem, kardamonem i czymś jeszcze) specjalnie na moje kłopoty żołądkowe. Działało dobrze i smakowało cudnie. Przy okazji dowiedzieliśmy się wiele na temat lokalnych wyrobów i wyrobiliśmy sobie opinię co nam się podoba. Potem będziemy szukać tych rzeczy na bazarach i przyznam, że czasem ceny nie różnią się wiele a czasem po prostu ceny wyjściowe są takie same, ale na bazarze szybko spadają. Podobnie jak u przenośnych sprzedawców.
Wieczorem wsiadamy w nasz pierwszy sleeper w Indiach. Organizacja na dworcu znakomita – wiele wyświetlaczy z numerem pociągu, trasą oraz informacją, w którym miejscu stoją jakie wagony. Na wagonach wydruki z nazwiskami i numerami miejsc. Oczywiście sami miejscowi. Plecaki przypinamy łańcuchami pod siedzeniami. Pracują wiatraki – znacznie lepsze niż klimatyzacja. Towarzystwo uprzejme.



27 września, poniedziałek
Odprawa, wi-fi, samolot. Nigdy w życiu nie widziałam tylu punktów kontroli bezpieczeństwa, a jednocześnie tak beztroskiej i powierzchownej kontroli. Nie tylko można wnieść na pokład jedzenie i picie, ale właściwie nikt nie przejmuje się pieczeniem bramek ani zawartością plecaków podręcznych. Tych dużych tez nie ważą dokładnie. Linie Air India Expres natomiast zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie. Na godzinny lot (za 200 zł) dostaliśmy pyszne posiłki i napoje! Ale to dopiero początek indyjskich cen. Największe wrażenie jednak zrobiły na mnie widoki. Czytałam o tym, że Sri Lanka wygląda jak zielona wyspa i że lotnisko jest pięknie położone nad brzegiem. Cieszyłam się więc, że wylatujemy rankiem. Nie sadziłam jednak, że będziemy lecieć tak nisko, by wszystko sobie pooglądać. A tu proszę, przyspieszone zwiedzanie Sri Lanki raz jeszcze. Widoki i zdjęcia po prostu cudne. Jafna, gdzie nie mogłam pojechać (specjalne permity, tylko samolotem…) wygląda rajsko. Ale chwilę później (to tylko 24 kilometry i mam nadzieję, że w końcu wybudują znowu most łączący Sri Lankę z Indiami) jesteśmy nad wybrzeżem indyjskim. Prezentuje się równie uroczo. To nastraja mnie optymistycznie. Może nie będzie aż tak brudno :D Przecież Madras (Chennai), gdzie bezpiecznie lądujemy, uchodzi za najczystsze miasto Indii. Po odprawie bez trudu odnajdujemy się w tej rzeczywistości. Niewiele róż się od wyspowej. Tutaj tez większość stanowią Tamilowie, angielski jest jednym z 16 języków oficjalnych (obok 1 652 oficjalnych dialektów). Bez waszego trudu docieramy do centrum kolejką miejską (pociągiem) za jakieś grosze. Problem pojawia się podczas poszukiwań noclegu. Wszystkie przyzwoite miejsca są pełne. Nawet naganiacze hotelowi mają problem. W końcu lokujemy się w pokoju o wystarczająco wysokim standardzie a niskiej cenie i liczbie żyjątek na wyposażeniu.
Popołudniowy rekonesans utwierdza nas w przekonaniu, że Sri Lanka była znakomitym pomysłem, gdyż nie mamy problemów z adaptacją. Ceny są jeszcze niższe, ale oczywiście trzeba się pilnować na każdym kroku. Natomiast jedzenie… To coś zupełnie zaskakującego. Nie spodziewałam się takiej feerii smaków, zapachów i kolorów w restauracyjkach. Przy tym Łukasz jest fascynatem kuchni azjatyckiej, więc mogę się zdać na jego intuicję. Wprawdzie obudzę się z problemami żołądkowymi (nawet myślałam o wizycie lekarskiej), ale miejscowy farmaceuta wcale się nie dziwił objawom, zaaplikował mi cos w przystępnej cenie i już po jednej dawce czułam się o wiele lepiej.
Wieczorem kupujemy bilety na pociąg z Madras do Madurai. W Internecie wiele znajdziecie instrukcji i opowieści na ten temat. Przyznaję, że to rzeczywiście cos nowego. Trzeba znaleźć specjalne biuro dla obcokrajowców (tylko na dużych stacjach), wypełnić druk zamówienia (wpisując swoje pełne dane z numerem paszportu i wizy, trasą, oczekiwaniami co do pociągu, daty, klasy i miejscami) i przyjemny pracownik załatwia wszystko od ręki po czym doskonała angielszczyzna odpowiada na wszelkie pytania. Nie lubię czuć się faworyzowana, ale ten sposób dbania o turystów – w klimatyzowanym biurze z wygodnymi siedzeniami - bardzo mi odpowiada. A jeśli chodzi o ceny, to za całonocnego sleepera – podobne do plackartnych lecz o nieco niższym standardzie – płaci się (w sumie to wychodzi na to, że niezależnie od długości trasy) równowartość pięciu dolarów amerykańskich. Obnośni sprzedawcy zapewniają dostęp do taniego jedzenia i picia (np. kawa mała ok. 30 groszy). Dla porównania prysznic w publicznych toaletach też kosztuje 30 groszy.



26 września, niedziela
Wczesnym rankiem w poniedziałek musimy być na lotnisku, oddalonego sporo od miast, więc zgodnie decydujemy, ż pojedziemy tam już dziś wieczorem. Ostatnia kąpiel w oceanie i sesja fotograficzna na plaży, pyszne lokalne śniadanko i zakupy pamiątek, które zostaną wysłane z Indii paczką do Polski. Potem autobus, pociąg, kolejny autobus.
Wieczorem na lotnisku okazuje się, że dostęp do Internetu wi-fi jest utrudniony, ale lotnisko to ogólnie przyjazne miejsce, więc nocleg do najgorszych nie należy.



25 września, sobota
Wiecie, coraz bardziej podobają mi się plaże, ocean i małe, klimatyczne knajpki. To chyba specyfika niespiesznego podróżowania, gdy znajduje czas na odpoczynek – bez nerwowego spoglądania raz to na bilet lotniczy, raz na mapę kraju. Spokojnie, zobaczę wszystko na co mam ochotę, Są też miejsca, które zostawiam sobie na następny raz. Czasem są za drogie, czasem za daleko, a czasem p prostu nie mam na nie teraz ochoty. O ja ustalam plan, ja podejmuje decyzje o zmianach i tylko przed sobą się z tego rozliczam. A zatem kolacyjki z owocami morza, jakimiś dziwnymi zupkami i egzotyczne przekąski(na które mam reakcje alergiczne, ale skąd to miałam wiedzieć, skoro w Polsce nie zajadam się wielkimi krewetkami czy innymi dziwnymi żyjątkami). Hotelik znakomity, bo z pokoju idę na najpiękniejszą plażę jakieś pół minuty! A potem prysznic i drink na balkonie z widokiem na tropikalny las (może to i ogród, ale wszystko takie wielkie, i jeszcze te małpy skaczące bez trudu na kilka metrów).
Po południu miało być zwiedzanie fortu w Galle (zrealizowałam ten punkt dwa tygodnie temu), ale ciągnęło mnie na bazar, a tam po prostu musiałam długo focić sprzedawców ryb. Tak długo, że zachciało nam się popłynąć z nimi na połów. Negocjacje trwały dość długo, ale ostatecznie umówiliśmy się na łowienie z nimi, i to nie w zatoce, ale na otwartym oceanie. Godziny wybraliśmy tak, by doświadczyć radości pełnego słońca, zachodu i ciemności nocy. Jeszcze wizyta w aptece po specjalne tabletki przeciwko chorobie morskiej, zakup wielkich kalmarów (ok. 10 zł za kilogram!) przepakowanie i ruszamy. Miejscowi nas podkręcają, że można złowić rekina i sprzedać drogo na targu rybnym (Łukasz wczoraj zamówił rekina na kolację, ale dopiero teraz dociera do nas dlaczego rekin po prostu musi być taki drogi). I tak jesteśmy podekscytowani, bo to nie żadne wodne safari dla turystów, tylko wyprawa. Widoki, np. na nabrzeże po prostu piękne. Podziwiam tych ludzi jak sprawnie poruszają się po pokładzie małej łódki, a przecież kołysze coraz bardziej. Zauważam, że maja inaczej niż ja ukształtowane stopy. Tak jakby rosły im dodatkowe przestrzenie, niczym błony, miedzy palcami. Inaczej tez działa im błędnik. Bo bez problemu pochylają się głęboko szukając kolejnych żyłek i haczyków dla nas. Ja tymczasem muszę patrzeć na linię horyzontu. Dopływamy do wielkich boi, wokół których łowimy mały rybki. Wymaga to specjalnej wędki i ciekawej techniki. Ale mam radochę! Jedna z boi jest tak wielka, że znajduje się na niej dzwon. Gdy kiwa się na wodzie, wydaje przenikliwe,, głośne dźwięki. Podobno te małe rybki lubią ten dźwięk., i dlatego tyle ich tutaj. Po godzinie nudzi nam się łowienie tych maleństw. Czas na coś większego. Płyniemy więc jeszcze dalej i rzucamy kotwicę. O ile do tej pory bujało tak, że byliśmy zieloni, to teraz, na kotwicy jest to pop prostu nie do wytrzymania. Cały czas wędrujemy w górę i w dół – po kilka metrów w każda stronę. Obserwuje i fotografuje przepływających nieopodal Srilankańczyków na katamaranach. Zdecydowanie zaprzeczają prawom ciążenia. To muszą być jakieś dostosowania ewolucyjne! I jeszcze żeby mieć cierpliwość do obserwowania wędek przez kilka godzin. Przecież prądy są tak mocne, że właściwie cały czas wydaje się, ze cos tę wędkę ciągnie. Po kolejnej godzinie słońce chyli się ku horyzontowi. Zdaję sobie sprawę, że po zachodzie zrobi się naprawdę groźnie. Nasze organizmy powoli odmawiają posłuszeństwa, więc decydujemy się na powrót. Łukasz nie jest zadowolony wyników polowania na rekiny, ale ja z mojego polowania z aparatem – bardzo!
Długi ciemny wieczór obfituje w kolejne atrakcje i coraz bardziej lubię to miejsce. Jak łatwo przyzwyczaić się do luksusów! Ale to ostatnie chwile przed Indiami. Tyle o nich słyszałam, że chętnie korzystam z miejsc bez robactwa, brudu i natarczywych sprzedawców czegokolwiek.