skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 19 lutego 2011




















czwartek, 3 lutego
Wczoraj poszliśmy spać wcześnie. I nie dlatego, że byliśmy zmęczeni, tylko dlatego, że po zachodzie słońca miasto tonie w ciemnościach i nie ma tu nic do roboty. Mandalay zresztą bardziej przypomina wieś niż miasto w europejskim rozumieniu. Wprawdzie są tu mieszkalne budynki kilkurodzinne i coś co można by nazwać domami handlowymi, ale tylko w rozumieniu azjatyckim, bo dla Europejczyka to po prostu wioskowy bazar. Drogi są dziurawe, chodników brak a świateł mało kto używa. Oświetlenia ulic nie dostrzegłam. Znakomicie natomiast widać gwiazdy. Widać ich tyle co u nas w górach, czyli z dala od cywilizacji. Jedyną atrakcją (poza lokalnymi knajpkami ulicznymi, z przepysznymi zresztą naleśnikami z kurczakiem, grzybami albo jajkiem) jest Nocny Market. Wbrew zaleceniom chłopaka z recepcji wybraliśmy się tam, spodziewając się lokalnej wersji tego, co widzieliśmy w Bangkoku. Ale rzeczywistość przebiła nasze wyobrażenia. Market okazał się jedną ulicą, oświetlona gdzieniegdzie jarzeniówkami. Na drodze rozłożyli się przede wszystkim sprzedawcy używanych książek, które w ciemnościach wertowali mnisi. Wyglądało to jak sprzedaż nielegalnej literatury (starsze pokolenie wie o czym mówię). Potem szły stoiska z jedzeniem (ale to nie to, co w Tajlandii – ubożuchno!) i ubraniami (oj marnie, marnie). Kilka stoisk z betelem. To lokalna wersja używki i dopalacza w jednym. W zwinięty liść pakowane są kawałki limonki i innych owoców oraz nieco tytoniu. Mieszankę się żuje (barwi ślinę i całą jamę ustną na czerwono), ale nie wolno niczego połykać. W zależności od rodzaju użytego tytoniu lekko pobudza, albo daje całkiem silnego „kopa”. Ma właściwości zdrowotne (goi i wzmacnia dziąsła) oraz estetyczne (podobno wybiela zęby).
Ale największe wrażenie zrobiły na nas stoiska tonące w mroku, oświetlone jedynie lampionem wykonanym ze świeczki i kawałka plastykowej butelki. Trzeba było podejść całkiem blisko, by rozpoznać asortyment i podekscytowane twarze oglądających/kupujących. Były to stoiska stanowiące namiastkę sexshop’ów. Sprzedawano tam nie tylko prezerwatywy (wszystkie reklamowane jako importowane), ale także inne artykuły – dostępne u nas w świetle dnia, zaś tutaj nocą, w ciemnościach, by nie można było rozpoznać twarzy.
A zatem poszliśmy spać wcześnie, bo na rano umówiliśmy się na wycieczkę dookoła Mandalay. O ile trasa nie budziła kontrowersji (kilka miejsc polecanych przez LP i innych podróżników było oczywistych), to cenę negocjowaliśmy zawzięcie. Ostateczne masz kierowca użył argumentu, iż wynajmujemy jego blue taxi – nieważne ile osób, płacimy za auto. Zatem przy śniadaniu zapytałam pierwszego z brzegu podróżnika czy by się nie zabrał i tak poznaliśmy przesympatycznego Petera z Czech. Gdy nasz driver próbował odbić cenę, przypomniałam mu jego własne słowa. Ze złością mruknął, że jestem bystra i usiadł za kierownicą. A my roześmialiśmy się głośno –chyba jeszcze nie trafił na ludzi z Europy środkowo – wschodniej :D
Na początek, metoda znana nam już z Indii, zawiózł nas do sklepu z pamiątkami. Całkiem klimatyczny, ale oczywiście niczego nie kupiliśmy. Potem był warsztat, gdzie produkuje się jedwab metodą tradycyjną. Tego nam było trzeba. W Iranie byłam w takim warsztacie koło Yardu, ale tam był to raczej pokaz dla turystów. Tu warsztat funkcjonował pełną parą a nas nikt nawet nie zapraszał do sklepu.
Zaczynamy właściwe zwiedzanie. Na początek jedziemy do Sagaing. Po drodze mijamy punkt kontrolny ma moście. Kierowca nawet się nie zatrzymuje. Podaje policjantowi banknot i jedzie dalej. Nasz towarzysz podróży nie zauważył zjawiska, nazwanego przeze mnie Fast Cash. Zazwyczaj kierowcy zwalniają na tyle, by podać banknot do ręki. Nasz najwyraźniej nie trafił, bo po naszym odjeździe policjant jeszcze biegał w kółko za uciekającym na wietrze papierkiem.
W Sagaing, na wzgórzu, z którego roztacza się cudowny widok, znajduje się piękna świątynia. Wejście kosztuje kilka dolarów, ale nasz kierowca podwozi nas do bramy bocznej. Wspinamy się po schodach przykrytych blacha falistą (takie wejścia wiodą tu niemal do wszystkich świątyń), podziwiając niesamowite drzewa dookoła. Oczywiście omijamy punkt poboru opłat. Mija nas stary mnich, proszący o donację, którą \chętnie składamy, ale w wysokości przez nas określonej. A na szczycie kilka niespodzianek. Widok na setki świątyń rozsianych po okolicy. I mali mnisi, którzy chętnie się z nami fotografują. No a na koniec okazuje się, że w świątyni kręcą film! Później przekonamy się, że to najpopularniejszy serial w Birmie. Mamy okazję obserwować ekipę przy pracy. Główny bohater modli się i zasięga rady mnicha.
Następnie jedziemy na wyspę. To znaczy podjeżdżamy do rzeki. Między dwoma rzekami leży wyspa Inwa (zwane tez Ava), na którą płyniemy łódką. Inwa było swego czasu stolica Birmy, przez prawie 400 lat - podobno najdłużej ze wszystkich miast. (Biorąc pod uwagę lubość Birmańczyków do zmian stolic, to naprawdę szmat czasu (jak zapewne wiecie parę lat temu Yangon straciło to miano na rzecz Naypyidaw.) Tam wynajmujemy bryczkę i objeżdżamy lokalne atrakcje. Istny skansen w skansenie! Jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie odwiedziłam w życiu! Kobiety na polach ryżowych z złocącymi się w słońcu pagodami w tle, mnisi grający przy świątyni w piłkę, ruiny świątyń ukryte wśród drzew.
Po obiedzie w lokalnej knajpce jedziemy do Amanapury. Niespodziewanie spędzimy tu zachwyceni kilka godzin. Szkoda, że tylko tyle… Znajduje się tam U U Bein ma 1200 metrów długości. Ten birmański most zbudowany z tekowego drewna uznawany jest za najdłuższą tego typu budowlę na świecie. Domniemany światowy lider w kategorii „mosty tekowe” łączy dwa brzegi jeziora Taungthamam w Amarapurze. Wzniesiono go w połowie XIX wieku, zatem już od ponad 160 lat jest ważnym ciągiem komunikacyjnym oraz miejscem, gdzie można zwyczajnie przejść się na spacer i odpocząć po całym dniu pracy. Przyjeżdża tam wielu turystów, aby z pokładu wynajętej łódki podziwiać zachodzące nad mostem słońce. My nie wynajmowaliśmy łodzi, bo okazało się, że dziesiątki ich pływają po jeziorze, by turyści „złapali” dobre światło. Zdjęcia robiliśmy z ziemi, z mostu, z wody. Jest pięknie… i zdjęcia tego nie oddadzą.
Wieczór spędzamy w towarzystwie naszego kolegi z czech w sposób typowy dla mieszkańców Europy Środkowo – Wschodniej.