skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 5 marca 2011


14 lutego, poniedziałek
Rankiem lecimy do Bangkoku. Jak dobrze! Auta znowu jeżdżą normalnie, czyli po lewej stronie i nie mamy kłopotów na skrzyżowaniach. Potrawy na przydrożnych stoiskach są znane i lubiane. Ludzie w większości komunikują się po angielsku. Wszystko jest znakomicie przemyślane i zorganizowane. Komunikacja publiczna działa bez zarzutu. I wszędzie są wiatraki albo air conditionery. Ceny są zasadniczo uczciwe a jest tak bezpiecznie, że czasem wręcz zapominamy chronić swoje bagaże. A w naszym ukochanym KC guest housie witają nas z uśmiechem i zmrożoną wodą! I mają dla nas pokój. I działa wi-fi! I za rogiem jest seven-eleven. I czegóż chcieć więcej?



13 lutego, niedziela
Wstaliśmy grubo przed świtem, by zobaczyć jak wioska rybacka budzi się do życia. Przyznaję, że to jedna z tych chwil, gdy docenia się towarzystwo w czasie podróży. Wprawdzie trudno takiego towarzysza dobudzić rano, ale za to spacerując w jego towarzystwie czuję się bezpieczna. Dzięki temu mogę zobaczyć rzeczy, miejsca i wydarzenia, których nie zobaczyłabym podróżując sama. Tak jak wioska czy targ rybny o świcie.


Tyle tam owoców, ryb i innych stworów morskich! Była nawet tanaka – zmielony proszek z kory specjalnego drzewa służący tutaj do ochrony przed słońcem.
O 10:00 czekamy grzecznie na autobus, który ma nas zawieźć do stolicy. Przyjeżdża spóźniony trzy kwadranse. Okazuje się zresztą, że to nie ten. Bo nasz był pełny i już pojechał. No a ten ma popsutą klimatyzację (przy naszych siedzeniach oczywiście nie ma okien, więc jesteśmy skazani na uprzejmość współpasażerów). Autobus wlecze się niemiłosiernie, zatrzymuje się na postoje w drogiej restauracji i jakimś sklepie ze słodyczami, na który najwyraźniej wszyscy czekali, bo jest mocno reklamowany w okolicy. Do Yangonu dojeżdżamy o zmroku. Jeszcze spacerujemy po mieście, jemy kolację i niemałym wysiłkiem drukujemy bilet lotniczy w kawiarence internetowej. Samolot mamy wcześnie rano, więc na wszelki wypadek jedziemy na lotnisko już wieczorem w celu przeczekania w Sali odpraw. Jednak ku naszemu największemu zdziwieniu jedyne lotnisko międzynarodowe w tym kraju jest zamykane na noc! No więc CO MY MAMY ZROBIĆ?! Przemiła obsługa informuje nas, że tutaj nie możemy zostać (a próbowaliśmy rozłożyć się pokotem pod bramą) a 100 metrów dalej jest hotel. Niestety cena wynosi 30 dolarów! Za kilka godzin? Odpowiedź jest szokująca: cena zawiera śniadanie i… transfer na lotnisko!
Wracamy na lotnisko, ale tam definitywnie nie chcą nas przenocować. Łukasz podejrzewa, że za włóczenie się po okolicy mogą nas aresztować (pamiętam informację z któregoś z portali, że w okolicy znajduje się więzienie i turystom nie wolno się tak po prostu włóczyć samopas). Ostatecznie wleczemy się ciemnymi ulicami nocą w poszukiwaniu taniego hotelu. Udaje nam się jednak trafić tylko do równie drogiego jak ten poprzedni. Tu jednak, dzięki zdolnościom negocjacyjnym naszej dwójki, nocujemy za 10 dolarów. Menadżerka chyba na dugo zapamięta parę biedaków z Europy (bo nie sadzę, by pamiętała gdzie dokładnie leży kraj o egzotycznej nazwie Polska).




12 lutego, sobota
Chauna Beach to cudowne miejsce na czilaut. Można skoncentrować się na nicnierobieniu i słodkim nieróbstwie. Za namową naszego boya jedziemy (we trojkę na jednym skuterze częściowo nieutwardzonymi drogami i stromymi stokami)na oddalona o kilka kilometrów plażę. Jeszcze piękniejsza plaża, jeszcze mniej ludzi, jeszcze lepsze zdjęcia… Po odpoczynku do granic znudzenia spokojny powrót brzegiem w promieniach zachodzącego słońca. Mówią, że dla takich chwil warto żyć. Ja myślę, że warto podróżować. Ponosić drobne (i większe) niewygody, zwalczać przeciwności losu. I niech tam sobie złośliwcy siedzą w swoich ciasnych skorupkach i sączą jad. Niech żyją czyimś życiem, bo w ich własnym nic ciekawego się nie dzieje. Ja mam odwagę realizować swoje marzenia. W moim życiu dzieje się wiele, więc dla tych zgorzkniałych tez wrażeń wystarczy. Ale przede wszystkim piszę, by moi przyjaciele i rodzina się o mnie nie martwili, by wiedzieli co i jak robię. Cieszą mnie ich wyrazy wsparcia, opinie i historie o tym, jak moje opowieści zachęciły ich do realizowania swoich marzeń. Coraz częściej dostaję też listy od osób, których nie znam osobiście, a które czytają mojego bloga i twierdzą, że dzięki niemu znajdują w sobie siły, których istnienia się nie spodziewały. Zaskakuje mnie to, ale nie dziwi. Wszyscy mamy lepsze i gorsze chwile, wszyscy potrzebujemy podnoszenia nas na duchu. Ale zawsze musimy pamiętać, że czynienie swojego życia pięknym i szczęśliwym nie wymaga wielu pieniędzy czy „pleców”, a odwagi, pozytywnego myślenia i determinacji. Czasem nieco wsparcia i odrobiny szczęśliwych zbiegów okoliczności. Czy to zbyt wiele? Moja historia pokazuje, że to możliwe. A zatem chyba warto próbować. Powodzenia!













Piątek, 11 lutego
Jest rajsko. Cisza, spokój, przesympatyczni ludzie, fantastyczne okoliczności przyrody. Wstaję w ciemnościach, by obejrzeć wschód słońca. Słońce nie wstaje na plaży, ale nad lasem, w którym skrywa się wioska. Obserwuję ludzi spieszących we mgle do pracy i obiecuje sobie następnego dnia urządzić spacer wśród ich domów z aparatem.
Postanawiamy poeksplorować nieco okolicę. Odwiedzamy lokalny market, kilka sklepików, restauracyjek.
Ponownie próbujemy betelu, ale teraz kozacko życzymy sobie mocniejszy tytoń – taki ze skorpionem na opakowaniu. Żucie tego przez minutę barwi mi ślinę na czerwono, ale to nic. Ważniejsze jak wpływa na organizm. Gwałtownie zaczyna mi się kręcić w głowie, mam nudności i mocno bije mi serce. Robię się czerwona na całym ciele. Trochę wystraszyłam otoczenie, ale po kilku minutach sytuacja wraca do normy. Cóż, najwyraźniej to nie dla mnie. Łukasz proponuje, żebym spróbowała jeszcze raz, a on nakręci filmik. Dziękuje bardzo: NEVER AGAIN!
Będziemy zwiedzać. Mamy do wyboru dwie wyspy: rybaków i opisywana w LP White Sand. Nasz boy hotelowy stwierdził, że bardziej nam się spodoba wioska rybacka na wyspie, bo jest tam cicho, spokojnie i bardzo klimatycznie (tzn chciał to powiedzieć, ale znajomość angielskiego mu na to nie pozwalała). Miał rację. Spędziliśmy kilka godzin na wysepce, oddalonej od Chauna Beach zaledwie kilkaset metrów. Za równowartość dolara pan przewiózł nas na wyspę a potem wypatrzył nas, gdy pojawiliśmy się na plaży i natychmiast po nas przypłynął. Dostał typowo lokalny napiwek – porcje betelu, która nam została. Nie spotkaliśmy żadnych turystów (nawet lokalnych), chociaż obecność kramów z kokosami, suszonymi rybami i pamiątkami z muszelek wskazywała, że czasem się tam pojawiają. Stupa ukryta w skałach, mały mnich obserwujący przez lunetę bielejącą White Sand, umorusane dzieciaki na dzikiej plaży, dziewczyny zbierające kamienie i noszące je na głowach, rybacy reperujący sieci, wielkie kraby kryjące się w dziurach w ziemi i czarne świnie biegające samopas. Spacer po rybackiej wiosce kryjącej się przed żarem słonecznym w cieniu palm rzeczywiście wywarł na mnie niezapomniane wrażenie. Boy hotelowy miał rację. Postanowiłam korzystać z jego rad.






Czwartek, 10 lutego
Popołudnie środowe opisze tutaj, bo należy tematycznie do dni następnego. Otóż po południu przepłynęliśmy jezioro i spieszyliśmy się na autobus do stolicy. Trzeba było do niego dojechać 14 mil. Najlepszą forma transportu są motory, ale nie wolno tu wozić turystów prywatnym transportem, więc musieliśmy wyjść poza miasto (za punkt kontrolny). Po drodze obejrzeliśmy jeszcze bazar z typowo lokalnymi toaletami (a jednak nawet po tylu miesiącach można zostać zaskoczonym!).
Motory to temat na osobną historię. Cena nie podlegała dyskusji, bo ustalał ją nasz przewodnik (przecież oni po angielsku to tylko kilka słów). Ale chłopaki zachowywali się jakby to był spisek o najwyższej klauzuli tajemnicy. Brali go pod rękę, odchodzili na bok i zachowywali się jak w filmach gangsterskich. Wyglądało to trochę podejrzanie, ale z perspektywy czasu wydaje mi się dość zabawne. Zwłaszcza, gdy wiem, co nastąpiło potem. Bo potem kategorii „zabawne” przyznać już nie sposób. Mieliśmy mało czasu, więc zarzuciłam kask na kapelusz i ruszyliśmy. Zanim się obejrzałam, chłopaków nie było widać. Mój kierowca jechał dość „ostrożnie” tzn tylko trochę bałam się, że spadnę na wertepach. Nawet nie za bardzo wyprzedzał, więc tych ciężarówek z naprzeciwka idących na czołowe zderzenie było niewiele. Za to nieznośnie stukał jego pasek od niezapiętego kasku a mnie drętwiały nogi w niewygodnej pozycji. I nigdzie nie widziałam moich towarzyszy. Musieli jechać bardzo szybko. Gdy w końcu do nich dołączyliśmy zobaczyłam obłęd w oczach Łukasza. Jego driver do rozsądnych nie należał, więc niebezpiecznych wjazdów z pobocza na asfalt i mijanek z ciężarówkami było znacznie więcej. Pomyślałam, że może miałam niewyraźną minę i mój kierowca, zobaczywszy ją w lusterku, jechał powoli. A może z natury był spokojniejszy. Tego się już nie dowiem.
Pognaliśmy na dworzec, gdzie nasz przewodnik wytłumaczył nam który przystanek jest nasz i pożegnał się, by wskazać drogę jeszcze jakimś turystom a następnie pojechać do Kalew, gdzie został w przechowaniu nasz zbędny na trasie bagaż. Człowiek orkiestra.
Autobus podstawiony tutaj okazał się całkiem przyjazny, z miła obsługą. Czternaście godzin do stolicy może nie minęło jak z bicza strzelił, ale szczególnie uciążliwe tez nie było. Do Yangonu dotarliśmy około 5 nad ranem. Niestety autobusy na plażę, żeby nieco turystom utrudnić życie, z zupełnie innego 'dworca' (Dagon Ayer High Way Station). Lonely Planet podaje, że jedyny autobus bezpośredni odjeżdża o 7:00,na polskim blogu znalazłam informację, że o 6:00. nie po raz pierwszy, i nie ostatni, LP się grubo mylił. Niestety znalezienie taksówki za przyzwoitą cenę zajmuje dużo czasu. A potem okazuje się, że jedzie z nami jeszcze mnich, którego trzeba odstawić do ekskluzywnej, strzeżonej dzielnicy (reklamowanej na bilbordach w całym mieście). Co prawda fajnie pokręcić się taksą po takim miejscu, ale na dworzec przyjeżdżamy o 6:20. Rzeczywiście LP kłamie z tymi godzinami, a także z cenami. Nie mogliśmy wręcz uwierzyć w ceny jakie nam podano. Czy przed kolejnymi wydaniami książki ktoś w ogóle weryfikuje te informacje?!


Nie ma bezpośredniego autobusu, ale możemy jechać z przesiadką. No więc wsiadamy do dość wygodnego autobusu, który o 8:15 jedzie do Pathein. Mamy komfortowe miejsca na samym przedzie i obserwujemy jak wsiadają kolejni pasażerowie. Dostają od konduktora małe plastykowe krzesełka i znajdują sobie miejsce w przejściu. Po godzinie autobus jest pełen (w cywilizowanym znaczeniu tego słowa) a mali Birmańczycy na małych krzesełkach wyglądają dość komicznie.
Do Pathein dojeżdżamy ze sporym opóźnieniem. Przez przypadek dowiadujemy się, że następny autobus odjeżdża z innego dworca. Już mieliśmy się zdenerwować, gdy uświadomiłam sobie, że jeden z chłopaków mówi chyba po angielsku. Zagadnięty, bardzo chętnie pomógł, wskazując nam bezpłatną taksówkę kolektywną, kursującą do centrum. Dotarliśmy zatem na lokalny dworzec wystarczająco wcześnie, by kupić następne bilety (nie ma miejsc siedzących, ale raczej nie mamy wyboru, bo miasteczko nie oferuje zbyt wielu atrakcji, a my po dobie w autobusach bardo już chcemy na plażę!) i poobserwować życie na dworco-bazarze. Siedzimy sobie przy autobusie i dziwimy się, że nie widać żadnych nerwowych przygotowań. Czyżby miało być jakoś inaczej niż w całej Azji? Bez walki o miejsca w środku? Bez upychania towaru? Ależ skąd! Po prostu jest to wpisane w czas przejazdu i zaczyna się dopiero o oznaczonej godzinie odjazdu. Nie zostajemy wpuszczeni do środka (no ładnie, czyli dostaniemy najgorsze miejscówki…), więc obserwujemy proces wrzucania (dosłownie! Jest tu nawet specjalny chłopak odpowiedzialny za podrzucanie tobołków wystarczająco wysoko) bagaży na dach.
Zostajemy usadzenie na komfortowym silniku z przodu autobusu. Wiele osób nam zazdrości – widzę po ich oczach. Mielibyśmy nawet ładny widok, gdyby przez przednia szybę było cokolwiek widać. Kierowca jednak jakoś daje radę, więc przez następnych kilka godzin bez przeszkód, wolno, górzystą, wąską drogą docieramy na miejsce. Żaden z zapowiadanych czasów podróży nie sprawdził się (w końcu to Birma), ale po dobie w autobusach docieramy do Zatoki Bengalskiej.
Na plaży moc atrakcji ;) - można wypożyczyć rowery, popływać w wielkiej dętce, wypić sok ze świeżego kokosa, zapatrzyć się na latawce, posmakować grillowanej krewetki lub ryby (serwowane nabite na patyk), zakupić „obraz” z owocami morza (zupełnie niesamowite). My owoce morza wybieramy na kolację. W pobliżu hotelu upatrujemy sobie knajpkę, w której jedzenie jest wyśmienite i tanie na tyle, że stać nas, by z każdym dniem zamawiać coraz bardziej wyrafinowane dania. Na początek krewetki, potem ostrygi, langusty, kraby, grillowany tuńczyk i coś, czego polskiej nazwy nie znam. Wszystko tak pyszne! Żałuję, że nie zdążyliśmy spróbować homara i ślimaka morskiego.